Redakcja Bieganie.pl
Dziś (sic!) mija, odkąd nie biegam, pół roku. Biegam od 10 lat i taka przerwa zawsze wydawała mi się kosmosem. Kontuzja; nawaliło rozcięgno lub kolano, 6 tygodni bez biegania i czarna rozpacz. Pfff, 6 tygodni! 2 tygodnie roztrenowania i można było zacząć wychodzić z siebie!
W dniu 4. roztrenowania wstaję o 5.30, bo idę biegać, po czym uświadamiam sobie, że przecież nie idę biegać, więc od 6.00 piorę wszystkie biegowe ciuchy i składam niezwykle precyzyjnie nawet skarpetki. Jem śniadanie plus szarlotkę na deser, piję wino od 14.00, kończę oglądać serial na Netflixie po raz trzeci i zastanawiam się, dlaczego postanowiłam zostać pisarką, co oznacza, że najbliższe 10 lat będę bezrobotna. Głaszczę medale, a potem podtapiam się w wannie w soli z kolagenem i umawiam na kolejny tatuaż, chociaż najchętniej wywabiłabym wszystkie 15. I tak upływa wieczór i poranek, dzień 4.
W 8. dniu doznaję objawienia, że bieganie to nie tylko onanizowanie się nad swoimi sukcesami, ale również porażkami. Przyczyny, nauka, wnioski. POKORA. Nie każdy bieg wychodzi. Nie zawsze się kończy bieg. Obszar porażek, które przecież nie są życiowymi tragediami bezkresny jest niczym ocean. Myślę o wstępie do książki o bieganiu, którą w końcu zacznę pisać, zapewne w którymś dniu roztrenowania, gdy znudzi mnie serial Californication, chociaż nigdy mnie nie znudzi. Jem krówki, opłacam starty na kolejny rok, żeby było o czym pisać i pokazuję bieganiu środkowy palec udając, że nic mnie nie obchodzi poza sferą teoretyczną. I tak upływa wieczór i poranek, dzień 8.
W dniu 9. mam już porządek we wszystkich szafach; majtki i skarpetki ułożone kolorami, zainstalowany nowy system operacyjny w komputerze, opracowanych kilka tekstów do książki, której nie ma, odwiedziłam babcię, podlałam jej kwiaty i sprzątnęłam w pakamerze, do której nie wchodziła od czasu wojny albo wcześniej. Mąż ma umyty i odkurzony samochód, ja mam umyty i odkurzony samochód, coraz bardziej siwe włosy i coraz większy tyłek. Od rana dostaję wścieklizny, klnę na kierowców, klnę na pieszych, klnę na motorniczych, na rodziców klnę i na męża też. Na siebie klnę najbardziej, a na mój rosnący zad klnę tak, że nie ma takich słów; nie wymyślono.
W 12. dniu jem dużo glutenowych zapychaczy typu rożki francuskie, których smak pamiętam z dzieciństwa, bo potem zaczęłam biegać, a rożki przestały istnieć. Trzęsie mi się kolano i krzyczę. Postanawiam, że w du… mam to je… nikomu niepotrzebne roztrenowanie i za dwa dni idę biegać, bo to się skończy morderstwem lub przynajmniej samobójstwem.
Tak było, a teraz już pół roku i nie wiadomo co dalej. Operacja kręgosłupa, szach i mat.
Od zapijania się i skakania z okna, a mieszkam na 23 piętrze, przez próbę zaćwiczenia się na śmierć na siłowni, po marazm i otępienie. Od płaczu i histeryzowania, po milczenie, bezruch i chęć ucieczki nie wiadomo za bardzo od czego i dokąd.
Dla kogoś, dla kogo bieganie jest pasją życia i stało się niemalże uzależnieniem, jego utrata jest jak żałoba. Radzenie sobie z tym trudnym czasem u każdego przebiega inaczej, nie każdy przechodzi przez kolejne fazy i one nie muszą wyglądać tak samo. U mnie klasyk:
1: szok i otępienie; co to się stało, ja pie… !?
2: tęsknota i żal; wymiennie płacz i gniew. Poczucie winy, że czegoś nie zrobiłam, że może można było tego uniknąć.
3: rozpacz i dezorganizacja; nie mogłam odnaleźć się we własnym życiu. Nie wiedziałam, jak funkcjonować, jak żyć!
4: reorganizacja; zaakceptowałam, wracam do równowagi. Życie toczy się dalej, przede mną kolejne zadania, na bieganiu świat się nie kończy (Eureka!?). Namiętnie słucham „Jeszcze w zielone gramy” i upajam się słowami Młynarskiego, bo „jeszcze nie umieramy. Jeszcze któregoś rana odbijemy się od ściany”.
Przypomniałam sobie, że przecież jestem ultraską i mam to na przedramieniu. Jestem ultraską nawet teraz, kiedy nie biegam, bo ultraska to dziewczyna z charakterem, zadziornością, idąca do przodu bez względu na przeciwności, przeskakująca kłody lecące jej pod nogi; typowy zadzior (z drugiej strony przedramienia).
Ultraska jest też tylko człowiekiem; czasem słabym i zrezygnowanym. Trzeba to zrozumieć i wybaczyć. Również sobie. Głównie! Pozwolić sobie na to i nie karać się, bo w porządku jest czasem nie czuć się w porządku. Styl amerykański, czyli nieschodzący banan i odpowiadanie za każdym razem, że jest OK, nie jest zdrowy. Czasem coś się wali i jest źle. Można być nieszczęśliwym i głośno się do tego przyznać. Nieustający i sztuczny entuzjazm jest… sztuczny.
ALE ultras zawsze się podnosi. Dlatego właśnie jest ultrasem i BO jest ultrasem. Czasem potrzebuje kijów, a czasem pomocy partnera lub przypadkowej osoby na trasie, ale podnosi się i nie poddaje, bo to zwyczajnie nie leży w jego naturze.
Utrata biegania była tylko pretekstem do puenty, bo chodzi o niepoddawanie się w absolutnie każdym aspekcie życia. I nie trzeba wcale być ultrasem w dosłownym tego słowa znaczeniu. Mnie akurat nauczyło tego właśnie bieganie.
_____________________
Marta Kijańska–Bednarz; mówi o sobie
„literatka”. Ur. w Warszawie w 1978 r., studiowała w Warszawie i
Krakowie (ochrona środowiska, dziennikarstwo i pisarstwo). Mieszka w
stolicy, chociaż wolałaby w górach. Ma na swoim koncie 4 tomiki poezji
oraz 2 powieści: „(nie)winna” i „Jutro właśnie nadeszło”. Była
felietonistką miesięcznika literackiego „Bluszcz”, portalu NaTemat.pl. i
magazynu „Kingrunner Ultra”, pisuje do polskabiega.pl. Bieganie jest
jej największą pasją (9 maratonów, 9 biegów górskich na dystansie ultra,
w tym 3 powyżej 100 km). Jej profile społecznościowe: Instagram i FB.
Fot. Gintare Grine, Trail Running Factory Mont Blanc camp