5 marca 2007 Redakcja Bieganie.pl Lifestyle

Berlin Marathon 1999 – niezapomniane przeżycie


W ostatnią niedzielę wziąłem udział w maratonie w Berlinie. Jest to
największy pod względem liczby uczestników maraton w Niemczech. W tym roku
wystartowało w nim ponad 20 tysięcy biegaczy.

Na marginesie, niedawno usnułem własną teorię makroekonomiczną: liczba
uczestników maratonów jest wprost proporcjonalna do poziomu cywilizacyjnego
kraju. Znacie Państwo na pewno tę historię. Mając większe dochody realne i
więcej czasu, ludzie bardziej dbają o zdrowie, chodzą na siłownię, próbują
swoich sił na nartach, biegają. Teoria ta jest prawdziwa. Rekordy uczestnictwa
biją maratony w Nowym Jorku (30.000), Londynie (40.000), Berlinie (25.000). Dla
porównania, największy maraton w Polsce, Maraton Wrocławski gromadzi na starcie
mniej niż 1000 zawodników. Jednak choć w tej dziedzinie ustępujemy Niemcom, to
od 1989 roku systematycznie z roku na rok następuje postęp – organizuje się
coraz więcej biegów masowych, coraz więcej osób w nich uczestniczy.

Łatwo sobie wyobrazić, jak ogromnym przedsięwzięciem organizacyjnym jest
maraton, w którym startuje kilkadziesiąt tysięcy osób. Jednym z problemów jest
pomiar czasu. Każdy biegacz wyposażony jest w niewielkiej wielkości kawałek
plastiku, w którym zatopiony jest element elektroniczny, tzw. chip.
Takie urządzenie przysznurowuje się do buta i problem z głowy – pomiaru czasu
dokonuje komputer, który rejestruje moment przekraczania linii startu i mety.
Urządzenie to rozwiązało problem wielu, zwłaszcza słabszych biegaczy, którzy
stają z tyłu tłumu i zanim przekroczą linię startu, mija często kilka minut.
Mogą teraz spać – pardon – biec spokojnie, komputer liczy tzw. czas netto.

Przed biegiem

Wyruszamy z Warszawy o 13:00 w piątek. Mamy do pokonania prawie 600km.
Docieramy do Berlina po dziewięciu godzinach (polskie drogi). Lokujemy się w
hotelu, który zarezerwowaliśmy miesiąc wcześniej. Jest to istotne, ponieważ
hotele klasy turystycznej są w czasie maratonu mocno oblegane. Dokonaliśmy
dobrego wyboru, pokój trzyosobowy jest estetycznie wykończony, czysty i kosztuje
zaledwie 39 marek. Resztę wieczoru spędzamy doładowując magazynki, obfita
kolacja wysokowęglowodanowa jest konieczna. Kto choć raz biegał maraton, wie jak
reaguje organizm, gdy wyczerpią się już w organizmie zapasy węglowodanów
(glikogenu).

Duży maraton w Zachodniej Europie to więcej niż sam bieg główny. W sobotę
rano śpieszymy na tzw. bieg śniadaniowy. Kilka tysięcy biegaczy przebiega kilka
kilometrów przez centrum miasta.

Część kolegów chce przebiec całą trasę biegu śniadaniowego w tłumie, ja
stawiam na inne przeżycia. Postanawiam dołączyć do biegaczy przed stadionem.
Wysiadam z samochodu dwa kilometry przed stadionem. Proszę sobie wyobrazić:
pogodny rześki ranek w przyzwoitej przedwojennej dzielnicy Berlina.
Drobnoburżuazyjne domy i wille, cisza, cudowna atmosfera. Domy nie są
ostentacyjnie drogie, są jak Niemcy, przyzwoicie mieszczańskie. Tak samo zieleń
i sposób jej pielęgnacji. Jeśli zazdrościłem Niemcom dobrobytu, to nie tego
objawiającego się w posiadaniu dobrych samochodów czy autostrad, ale właśnie
porządnych starych bezpiecznych dzielnic dla średniej i wyższej klasy. Za dużo
jednak o tym.

Błogą atmosferę berlińskiego poranka burzą narastające odgłosy zbliżającego
się tłumu maratończyków. Wracam na trasę, przez którą prowadzi trasa biegu.
Różnokolorowy tłum powoli zbliża się do mnie. Poddaję się nastrojowi tłumu.
Nastrój jest przejmujący, odczuwa się solidarność, wyjątkową wspólnotę, aż
ciarki przechodzą. Jutro takiej atmosfery nie będzie, jutro będzie walka.
Dzisiaj jednak odczuwa się przede wszystkim wspólnotę z innymi biegaczami.
Czuję, że bieganie to dla tych tysięcy ludzi to nie tylko sposób na nadwagę czy
snobizm, ale styl życia.

Bieg kończy się lekkim śniadaniem na stadionie olimpijskim: jogurt z muesli,
słodkie bułeczki, mleko, kawa, owoce, batoniki. Pobieramy swoje porcje, siadamy
na koronie stadionu. Spoglądamy na migawki z poprzedniego maratonu, które
wyświetlane są na wielkim ekranie. Jakaś tkwiąca we mnie obsesja każe mi również
zerknąć na trybunę honorową i wspomnieć ostatnią olimpiadę w Berlinie i
człowieka, który siedział tam wówczas przeklinając sukcesy Owensa.

Poranna impreza powoli zbliża się ku końcowi, wracamy do samochodu. Po drodze
jeszcze biorę na zapas kilka bananów; ekstra porcja węglowodanów przed maratonem
nie zaszkodzi. Myśli powoli przestawiają się na to, co nas czeka nazajutrz.

Reszta dnia upływa na załatwianiu formalności związanych ze startem, na
zwiedzaniu, zakupach sprzętu sportowego, pochłanianiu dużej porcji
tortellini.

Maraton

Start do maratonu ustalono na 9:00. Budzimy się o 6:00, potem toaleta, trzy
banany, dużo płynów i ruszamy do centrum miasta. Miasto o tej porze w niedzielę
jakby wymarłe. W okolicach startu całkowita odmiana. Tysiące biegaczy w dresach
kierują się na linię startu. Lekki rozruch, przebieramy się i udajemy do
odpowiedniej strefy startowej. Ze względu na ogromną liczbę uczestników rejon
startu podzielony jest na strefy.

Maratończycy podzieleni są na grupy w zależności od poziomu przygotowania.
Zgłaszając się do biegu podaje się czas osiągnięty w maratonie i na tej
podstawie następuję kwalifikacja do odpowiedniej grupy. Kolorowa naklejka na
numerze startowym jest przepustką do odpowiedniej strefy. Znajduję się w tłumie
dość blisko linii startu. Wokół mnie kłębi się tłum. Z tyłu ludzie po horyzont.
Jest to jedyny tłum, w którym przebywanie toleruję. Z przodu kilka rzędów
cisnących się w tłoku ambitnych amatorów, a przed nimi kilkudziesięciu
rozgrzewających się biegaczy – elita biegu, która ustawi się na linii startu
dopiero na chwilę przed strzałem startera.

Jeszcze kilka minut, które upływają na przypominaniu sobie strategii,
samodopingu, wsłuchiwaniu się w sygnały płynące z organizmu. Lepiej nie można
się było przygotować. Każdy kawałek ciała jest przygotowany, jest dobrze. Na
trzy minuty przed startem rozbrzmiewa przenikająca "Conquest of Paradise",
Vangelis. Aż ciarki przechodzą. Gdzieś z zewnątrz dochodzi skandowane przez
tysiące gardeł odliczanie sekund do startu.

Start

Ruszamy, przed każdym z nas 42,2km. Wiem, że będzie ból; wiem, że nogi będą
odmawiały posłuszeństwa; wiem, że cierpienie przyniesie walka ze słabością
mojego ciała. Biegnę. Atmosfera nagle się zmienia. Z gwaru w tłumie przed
startem, zagłuszanego przez głośniki niosące głos spikera, pozostało jedynie
wspomnienie. Teraz panuje cisza. Skupiam się na własnym organizmie, który teraz
pracuje idealnie. Pierwszy kilometr za szybko, w tłumie tempo biegu wydaje się
zawsze wolniejsze niż jest w rzeczywistości. Przez pierwsze 10 kilometrów muszę
powstrzymywać się przed zbyt szybkim tempem. Nadmierny entuzjazm zgubi każdego.
To maraton, jeszcze 40km biegu. Mija piąty kilometr. Czuję się świetnie. Tempo
trochę szybsze od założonego. Wszystko niby w porządku, jednak boję się.
Odczuwam strach przed tym, co będzie za 10km. Pierwsze 20km zawsze można
przebiec szybciej. Jednak minuta nadrobiona przed półmetkiem może oznaczać
wyczerpanie, klęskę, uczucie wstydu z marszu w gęstym szpalerze kibiców przez
ostatnie kilka kilometrów trasy. Boję się też tego, co może nastąpić po 30km.
Najpierw niezauważalne zwolnienie, potem uczucie, że nie zdołam utrzymać tempa,
potem drętwiejące ciało, ból mięśni, kiedy nogi stają się ciężkie jak ołów.
Rozpacz z pogrzebanych nadziei, przegrana. Przeżywałem to nie raz.

Dlatego do 20 kilometra dyscyplina w utrzymaniu założonego tempa zaprząta
cały umysł. Każdy negatywny sygnał płynący z receptorów rozmieszczonych w całym
organizmie niepokoi. Zakłucie w brzuchu, lekki dyskomfort w kończynach. Czy już
się zaczęło, czy zaraz się nasili i zniszczy? Kontroluję czas każdego kilometra.
Pozwala to w walce z czasem i odrywa trochę od natrętnych myśli. Pomaga w tym
również publiczność, skandująca, podniecona, przyjazna, hałaśliwa. Wzdłuż trasy
ustawione są liczne „atrakcje": grają zespoły muzyczne, tańczą grupy
roześmianych dziewcząt. Aż ciarki przechodzą, gdy do uszu dochodzą dźwięki 5
symfonii Beethovena, wydobywające się z organów pobliskiego kościoła.

Na półmetku kontroluję czas, mnożę przez dwa, jest nieźle, zwłaszcza że
jeszcze nic mnie nie boli. Teraz z kilometra na kilometr powoli zaczyna narastać
optymizm. Gdy mijam znak 30km zaczynam wmawiać sobie, że to już końcówka.
Pozostaje 12km. Do tej pory liczyłem kilometry, teraz zaczynam je odliczać. Cóż
to za dystans, milion razy już go pokonałem. Ponieważ czuję, że mam jeszcze
pewien zapas, że mogę przyspieszyć, robię to. Po kilometrze kontroluję czas,
około 3 sekundy szybciej od poprzedniego. Nadal czuję się dobrze. Teraz mogę dać
z siebie wszystko. Wiem, że będzie ciężko, ale pozostało już niewiele, zaledwie
ostatnie 20-30 minut biegu. Każdy znak kilometrowy, to kontrola czasu i
obliczenie, ile jeszcze do mety. W zadziwiającym tempie wyprzedzam tych, co
przesadzili z tempem. Ja jestem zwycięzcą.

Wyobrażam sobie (wiem że to złudzenie), że owacje tłumu, który licznie oblega
trasę biegu, są przeznaczone tylko dla mnie. Po 35km przychodzi kryzys.
Przyspieszenie tempa okazało się pozorne, utrzymuję je po prostu mimo większego
wysiłku. Wyprzedzam teraz wielu biegaczy, ponieważ udało mi się rozsądnie
rozłożyć siły.

Zaczynam odczuwać ból. Kiedy to się wreszcie skończy; odliczam czas
pozostający do mety. Każda minuta upływa jak wieczność. Zaczynam swoją starą grę
ze sobą. Stawiam sobie krótkoterminowe cele. Odliczam sto kroków, dobiegnę
jeszcze do zakrętu, odliczam kolejne sto kroków, wypatruję mety. Gdzie jest ta
meta, dogonię jeszcze tę dwójkę, OK, jeszcze sto kroków, dogonię jeszcze tę
grupkę, sto kroków, gdzie jest ta cholerna meta!!! Wyłania się zza zakrętu jak
zbawienie. Wpatruję się w zegar umieszczony nad metą. Jest dobrze, jest naprawdę
dobrze, nic poza czasem się już nie liczy.

Koniec. Rekord życiowy.

Uśmiechnięta młoda dziewczyna zawiesza na szyi medal. Mimo zmęczenia też się
uśmiecham. Czuję się dobrze, jestem zwycięzcą. Podchodzę do stoiska z napojami,
piję, biorę do ręki banany, co za smak, odbieram bagaż, biorę prysznic. Zmywam z
siebie pot, i ból.

Ubieram się ciepło. Co za ulga.

Możliwość komentowania została wyłączona.