10.11.2019 - XV Międzynarodowy Kościański Półmaraton
Do Poznania pojechałem w piątek. Na trasie zaplanowałem sobie jeden postój i to był lekki błąd. Kilka godzin za kółkiem wymęczyło moje plecy, ale jak już miałem mniej niż godzinę do celu, to nie chciało mi się drugi raz stawać, żeby się tylko rozruszać, a chyba jednak powinienem. Po przyjeździe trochę się przeszedłem, coś zjadłem i właściwie tyle. W sobotę zjadłem lekkie śniadanie, za szybko po śniadaniu wyszedłem na rozruch i właściwie cały czas biegło mi się kiepsko, śniadanie zdecydowanie zalegało. Po rozruchu szybki prysznic, chwila odpoczynku i poszedłem pochodzić, bo się nudziłem, zjadłem też obiad. Zaczęło padać, trochę zmokłem, ale się tym nie przejąłem. Wróciłem. Cały czas było nudno. Znowu poszedłem połazić. W końcu wróciłem taksówką, bo zobaczyłem, że mam > 20k kroków nastukane, a miałem jeszcze kawał do przejścia. Na kolację sushi - właściwie to już mój mały rytuał przedstartowy - trochę się znowu ponudziłem, któryś raz z kolei sprawdziłem czy mam strój startowy gotowy (i czy jestem gotowy na kilka wariantów pogodowych, bo kto wie, może nagle spadnie temperatura i trzeba będzie biec na długo). Spać. Pobudka o normalnej porze, lekkie śniadanie. Wyjazd do Kościana, byłem tam przed 10 (za wcześnie, ale wolałem być godzinę za wcześnie niż 5 minut za późno), udało się zaparkować bardzo blisko biura zawodów. Wysiadam i dźwięki jakbym trafił na jakiś wiejski festyn (nie disco polo, ale rodzinna? kapela grała szlagiery). Trochę przaśnie, ale tak naprawdę dość pozytywne zaskoczenie i dzięki temu był jakiś koloryt. Pakiet odebrany, więc trzeba było już tylko czekać na start. Starałem się już nie chodzić za dużo, ale i tak energia mnie roznosiła i trudno mi było usiedzieć na miejscu i trochę pochodziłem. W końcu jest, pora na rozgrzewkę. Strój startowy, na to dresik, bluza z długim rękawem, wiatrówka. Generalnie ubrany byłem bardziej jak na zimowy trening, a wiele osób chodziło na krótko ponad godzinę przed startem. No nic, ja starałem się jak najdłużej trzymać długie łaszki. Ok. 20 minut przed godziną zero zdjąłem wiatrówkę i spodnie. Jeszcze robiłem jakieś ostatnie ćwiczenia. Ok. 10 minut przed zdjąłem bluzę i udałem się na miejsce startu. Tam już starałem się lekko pobudzać, utrzymywać ciepłotę mięśni.
Stanąłem kilka metrów za bramą startową, wydawało mi się, że będę w dobrym miejscu, w końcu mogłem liczyć na pierwszą 50., więc uznałem, że 4-5 szereg to miejsce gdzie spokojnie mogę stanąć. Im bliżej startu, tym niestety więcej osób przede mną. Już nie chciało mi się przepychać do przodu, nawet pomimo tego, że widziałem zdecydowanie źle ustawione osoby. No nic, start będzie lekko nerwowy, ale da się przeżyć.
Początek, oczywiście nerwówka, kilka osób obok mnie miało dokładnie ten sam problem co ja, ale w sumie dość sprawnie przecisnęliśmy się do przodu, kilka mocnych słów padło w tym ścisku, ale nie dziwię się, sam zresztą raz zakląłem dość głośno. Po ok. 400-500 m już było dość luźno - czołówka uciekła, mi udało sie dołączyć do grupki, którą tworzyły trzy panie (zdaje się, że w tym momencie to były zawodniczki 5-7) i kilku facetów. Niektórzy dość mocno sapali, po ok. 2 km było nas już tylko 6 lub 7 osób (3 panie, ja i jeszcze dwójka). Powoli łykaliśmy kolejnych zawodników, którzy przecenili swoje siły na początku, my lecieliśmy raczej równo.
Z każdym kilometrem dwie panie słabły, oddychały coraz głębiej i to była kwestia czasu, kiedy zaczną odpadać. Na przedzie naszej grupy za to pracowała jedna Białorusinka (kojarzyłem ją, bo biegała kilka razy w Białymstoku i okolicach), ok. 5 km chyba tylko ja i jeszcze 2 kolejnych facetów dotrzymywaliśmy jej kroku, ale chwilę później odeszła na kilka metrów, ja też się lekko urwałem pozostałej dwójce i biegliśmy tak dłuższy czas. Dystans się ciągle powiększał, kolejne zakręty, w końcu momentami przestałem widzieć ludzi przede mną. Gdzieś tutaj zaczęli pojawiać się uczestnicy biegu towarzyszącego, w pewnym momencie zgłupiałem - widzę przed sobą uczestników innego biegu, przed sobą zielone flagi cocodrillo sugerujące mi, że jestem na trasie innego biegu (wcześniej kursy się rozeszły i nie wiedziałem, że znowu się łączą) i stanąłem. Rozglądam się dookoła siebie, pytam jakiegoś człowieka czy jestem na dobrej trasie, on nie odpowiada tylko każe mi biec (dziękuję mu za to). Nie myślę już o tym, po prostu ruszam znowu i biegnę, jak się okazało po dobrej trasie. Niewiele później był punkt z wodą, chwytam kubek, ale mam pecha, bo okazuje się pusty. Ale jest szansa na drugi, teraz mam więcej szczęścia, wypełniony płynem gdzieś do połowy. Formuję dziubek, próbuję pić, przełykam, dziwny smak, biorę kolejny łyk i dochodzi do mnie, że to izo, wypluwam resztę i jestem zły. Nie mija 5 minut i czuję, że coś mi zaczyna uciskać pod żebrami. Pewnie to tylko przypadek i izo nie miał tu nic do rzeczy, ale trochę zwalniam, ucisk jest na tyle przytłumiony, że mogę kontynuować bieg we wciąż dość mocnym tempie.
Mija ok. 50 minut biegu, będzie zaraz ostatnia pora na żel. Próbuję to rozważyć - za przemawia to, że w tym roku za każdym razem na połówce brałem żel i po prostu jestem do tego przyzwyczajony. Przeciw - punkt z wodą będzie ok. 15 km, czyli jeszcze kawałek, nie czuję spadku mocy, obawiam się, że kolka wróci mocniejsza. Ostatecznie żel zostaje do końca w kieszeni.
Przede mną zaczynają znowu pojawiać się zawodnicy z połówki. Obieram nowy cel - zmniejszać dystans, może uda się kogoś dojść. Na ok. 19. km faktycznie dochodzę, ale równocześnie przy mnie pojawiają się dwaj biegacze, których pożegnałem gdzieś po 5 kilometrze. Trochę się tasujemy, raz ja jestem z przodu, raz oni, w końcu ja trochę szarpię, uciekam na kilka metrów, nie widzę już ich cieni, choć jeszcze słyszę kroki, ale dystans wydaje się znowu w miarę bezpieczny. Nie na długo, kolejny kontratak, tym razem tylko jeden zawodni, przez jakiś czas biegniemy razem, ale w końcu tracę dystans i do mety dobiegam jakieś 10 sekund później.
Choroba/osłabienie w tygodniu po biegu godzinnym miały jakiś wpływ - nie tyle obniżyły poziom, co nie pozwoliły na ostateczne podbicie formy na maksa w dniu startu. Bez sensu natłukłem kilometrów dzień przed startem, dodatkowo w deszczu i ryzykowałem przeziębienie. Czysta głupota. Wydaje mi się, że cykl treningowy mógł być jednak za długi. Znowu, podobnie jak we wrześniu, już na początku straciłem kilka sekund. Nawet nie te sekundy są najważniejsze, a pewna nerwowość, która pojawiła się na początku i trochę szarpanego tempa. Kiedy się lekko pogubiłem i stanąłem, to jednak straciłem zapał, po ponownym ruszeniu już jednak biegłem minimalnie wolniej, chyba lekko straciłem wiarę w pełen sukces, a jak pojawiły się sygnały kolki to nawet nie walczyłem o utrzymanie tempa, a o komfort biegu.
Wynik ambiwalentny. Jest życiówka, jest <1:19, przyzwoicie. Ale wiem, że mogło być lepiej, gdyby nie kilka prostych błędów. Może nie byłoby <1:18, ale <1:18:30 było w zasięgu, gdyby te kilka szczegółów z ostatnich dwóch dni lepiej zagrało.
_________________ Blog - nieczynne z powodu że zamknięte (biegam, ale nie chce mi się pisać) Komentarze
|