kkkrzysiek - Ah sh*t, here we go again
Moderator: infernal
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 2043
- Rejestracja: 18 lut 2017, 09:29
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
22.09.2019 - niedziela
9. Białystok Biega
No to wykrakałem. Rano nos zawalony, w głowie bomba. Ale gardło nie boli, więc jednak ze startu nie rezygnuję. Cel czasowy traci trochę sens, bo w sumie nie wiadomo czy ukończę.
Temperatura - 10-12 stopni, ideał. Wiatr? Zachodni, raczej umiarkowany, z mocniejszymi porywami, ale wszystko do udźwignięcia, warunki bardzo dobre.
Wyzwania? Dwa podbiegi po ok. 1 km długości i po ok. 20 m w górę. I stan przedchorobowy.
Mówiłem, że muszę się dobrze ustawić. No mówiłem. I gówno z tego wyszło. Znowu byłem za daleko, może nie straciłem 10 czy więcej sekund, ale kilka na pewno. Pierwszy kilometr lekko z górki, ~3:32, może być. Ale czołówka już uciekła (5-6 osób), czołówka kobiet też (3 kobiety i 2-3 facetów), trzecia grupka też przede mną z wyraźną przewagą. No nic, próbuję powoli dochodzić tę grupę, gdzieś na 1,3-1,5 km jestem na jej końcu, choć wcale nie przyspieszałem. Biegnę chwilę i czuję, że coś panowie zwalniają (jest nas razem 7 lub 8). No wiem, że lekko czuć boczny wiatr, ale bez jaj. W grupie rozpoznaję 5 osób, o 4 wiem, że są ode mnie szybsi. Jeden wolniejszy, ale nie ma przepaści między nami. W pewnym momencie prawie wpadłem w zawodnika biegnącego tuż przede mną (ja trzymałem tempo, nie przyspieszałem), postanawiam przesunąć się do przodu. Obiegam po zewnętrznej, po chwili już mam kilka metrów przewagi, dziwię się, że szybsi nie próbują się podczepić. A zaraz zacznie się podbieg i będzie pod wiatr. Co robić? Jednak zwolnić i przyczaić się na końcu grupy, czy zaryzykować? Przede mną widzę czołówkę kobiet, blisko nich kilku mężczyzn. A @#$%^, lecę sam, najwyżej mnie poskłada. Drugi kilometr się kończy, znowu 3:31-2. Ulica Legionowa i zaczyna się zabawa. Tutaj zwalniam, 3:40, pojawia się cięższy oddech. Czołówka kobiet się dzieli. Mijam plac uniwersytecki, jeszcze kawałek podbiegu i będzie wypłaszczenie, agrafka i dalej będzie trochę odpoczynku. 4. kilometr znowu w 3:40. Już wiem, że z 35 nici. Za dużo mnie kosztował ten podbieg, a czeka mnie jeszcze powtórka na 7-8 km. Po agrafce kontroluję sytuację - moja przewaga nad grupką jest w miarę stabilna ale to raptem kilka sekund, chyba grupa powoli zaczyna się rwać - najmocniejsza trójka wychodzi na jej czoło, robią już chyba nawet jakąś przerwę. Zbieg, 5 km, ok. 18, dalej zbieg, przyspieszam, bo jeśli gdzieś mam spróbować nadrobić, to właśnie tutaj. Szósty kilometr wpada w 3:23, ale w nogach nie ma luzu, oj nie, wiem, że na finiszu to ja dzisiaj nie poszaleję. Punkt z wodą, próbuję wziąć łyczka, słabo mi to wychodzi, polewam głowę, bo jakoś ciepło się zrobiło (złudzenie, wciąż było bardzo przyjemnie, Słońce prawie cały czas za chmurami). Zaczyna się siódmy kilometr i seria niefortunnych zdarzeń. 3:40, 3:37. Co jest? Zabrakło paliwa? Podbieg pod Świętojańską taki straszny? No nie do końca. Paliwo było, może aż za dużo. Podbieg jak podbieg, wiedziałem, że tam zwolnię. Przy lodowisku znowu miałem przyspieszyć, ale się nie dało. No to biegnę tym nieszczęsnym 3:40. I wtedy tracę pozycję. Szybko różnica rośnie do 10 m, agrafka. Za agrafką jest już tylko w dół, mówię sobie (nie do końca prawda, ale cii), jak nie teraz przyspieszyć, to kiedy? Przyspieszyłem, wyrównałem, biegliśmy tak razem przez blisko kilometr, ale jebany garmin znowu odpikał kilometr w 3:40. Ktoś mnie chyba oszukuje. Teraz już ostatni kilometr i już naprawdę tylko w dół. Przyspieszam, naprawdę przyspieszam, nie tylko w wyobraźni, spoglądam na zegarek. 3:25. Ooo, może nie będzie aż tak źle. 10 km. @#$%^, gdzie meta? Jeszcze 100 m? No biegnę, chyba nawet jeszcze przyspieszam. Tylko rywal przyspiesza szybciej i różnica rośnie. Koniec. 35:54 na tablicy. Jeszcze chwila i stopuję zegarek. Strydzie, cóżeś mi uczynił? Jak mogłeś się tak pomylić na ostatnich 5 kilometrach? Rozwiązanie tej zagadki jest banalnie proste - Stryd dzisiaj strajkował, nie połączył się z Garminem i cały bieg był na dystansie z GPSa. Do 5 km wyglądało to spoko, różnica w metrach minimalna, później trochę więcej zaczął dokładać, czego nie byłem świadomy bo nie zwracałem uwagi na flagi z kilometrami i że pojawia się rozjazd. Czas brutto, netto powinno być kilka sekund szybciej, bo na początku coś straciłem, ale bez szału, pewnie coś ok. 35:50.
Widziałem międzyczasy na 3. i 5. kilometrze i wiem, że moja samotna szarża pod pierwszy podbieg nie miała sensu, miałem może 6 sekund przewagi, na 5. km może 10, trzeba było wieźć się na końcu grupy do wypłaszczenia albo nawet agrafki i dopiero wtedy przyspieszyć. Efekt byłby pewnie ten sam, a może byłaby szansa na bieg w jakiejś grupce do drugiego podbiegu. Ech, po biegu każdy mądry.
15. miejsce open. Czas 35:54. Z jednej strony niedosyt - powinno być lepiej. Wyraźnie czułem brak świeżości, ale ta ma przyjść za 7 tygodni. Z drugiej strony - nie jest źle. Pokonałem kilku zawodników, od których w bezpośredniej walce zazwyczaj dostawałem lanie. W nagrodę/za karę poszedłem na wegańskiego kebaba, żeby jeszcze podbić zapas paliwa.
9. Białystok Biega
No to wykrakałem. Rano nos zawalony, w głowie bomba. Ale gardło nie boli, więc jednak ze startu nie rezygnuję. Cel czasowy traci trochę sens, bo w sumie nie wiadomo czy ukończę.
Temperatura - 10-12 stopni, ideał. Wiatr? Zachodni, raczej umiarkowany, z mocniejszymi porywami, ale wszystko do udźwignięcia, warunki bardzo dobre.
Wyzwania? Dwa podbiegi po ok. 1 km długości i po ok. 20 m w górę. I stan przedchorobowy.
Mówiłem, że muszę się dobrze ustawić. No mówiłem. I gówno z tego wyszło. Znowu byłem za daleko, może nie straciłem 10 czy więcej sekund, ale kilka na pewno. Pierwszy kilometr lekko z górki, ~3:32, może być. Ale czołówka już uciekła (5-6 osób), czołówka kobiet też (3 kobiety i 2-3 facetów), trzecia grupka też przede mną z wyraźną przewagą. No nic, próbuję powoli dochodzić tę grupę, gdzieś na 1,3-1,5 km jestem na jej końcu, choć wcale nie przyspieszałem. Biegnę chwilę i czuję, że coś panowie zwalniają (jest nas razem 7 lub 8). No wiem, że lekko czuć boczny wiatr, ale bez jaj. W grupie rozpoznaję 5 osób, o 4 wiem, że są ode mnie szybsi. Jeden wolniejszy, ale nie ma przepaści między nami. W pewnym momencie prawie wpadłem w zawodnika biegnącego tuż przede mną (ja trzymałem tempo, nie przyspieszałem), postanawiam przesunąć się do przodu. Obiegam po zewnętrznej, po chwili już mam kilka metrów przewagi, dziwię się, że szybsi nie próbują się podczepić. A zaraz zacznie się podbieg i będzie pod wiatr. Co robić? Jednak zwolnić i przyczaić się na końcu grupy, czy zaryzykować? Przede mną widzę czołówkę kobiet, blisko nich kilku mężczyzn. A @#$%^, lecę sam, najwyżej mnie poskłada. Drugi kilometr się kończy, znowu 3:31-2. Ulica Legionowa i zaczyna się zabawa. Tutaj zwalniam, 3:40, pojawia się cięższy oddech. Czołówka kobiet się dzieli. Mijam plac uniwersytecki, jeszcze kawałek podbiegu i będzie wypłaszczenie, agrafka i dalej będzie trochę odpoczynku. 4. kilometr znowu w 3:40. Już wiem, że z 35 nici. Za dużo mnie kosztował ten podbieg, a czeka mnie jeszcze powtórka na 7-8 km. Po agrafce kontroluję sytuację - moja przewaga nad grupką jest w miarę stabilna ale to raptem kilka sekund, chyba grupa powoli zaczyna się rwać - najmocniejsza trójka wychodzi na jej czoło, robią już chyba nawet jakąś przerwę. Zbieg, 5 km, ok. 18, dalej zbieg, przyspieszam, bo jeśli gdzieś mam spróbować nadrobić, to właśnie tutaj. Szósty kilometr wpada w 3:23, ale w nogach nie ma luzu, oj nie, wiem, że na finiszu to ja dzisiaj nie poszaleję. Punkt z wodą, próbuję wziąć łyczka, słabo mi to wychodzi, polewam głowę, bo jakoś ciepło się zrobiło (złudzenie, wciąż było bardzo przyjemnie, Słońce prawie cały czas za chmurami). Zaczyna się siódmy kilometr i seria niefortunnych zdarzeń. 3:40, 3:37. Co jest? Zabrakło paliwa? Podbieg pod Świętojańską taki straszny? No nie do końca. Paliwo było, może aż za dużo. Podbieg jak podbieg, wiedziałem, że tam zwolnię. Przy lodowisku znowu miałem przyspieszyć, ale się nie dało. No to biegnę tym nieszczęsnym 3:40. I wtedy tracę pozycję. Szybko różnica rośnie do 10 m, agrafka. Za agrafką jest już tylko w dół, mówię sobie (nie do końca prawda, ale cii), jak nie teraz przyspieszyć, to kiedy? Przyspieszyłem, wyrównałem, biegliśmy tak razem przez blisko kilometr, ale jebany garmin znowu odpikał kilometr w 3:40. Ktoś mnie chyba oszukuje. Teraz już ostatni kilometr i już naprawdę tylko w dół. Przyspieszam, naprawdę przyspieszam, nie tylko w wyobraźni, spoglądam na zegarek. 3:25. Ooo, może nie będzie aż tak źle. 10 km. @#$%^, gdzie meta? Jeszcze 100 m? No biegnę, chyba nawet jeszcze przyspieszam. Tylko rywal przyspiesza szybciej i różnica rośnie. Koniec. 35:54 na tablicy. Jeszcze chwila i stopuję zegarek. Strydzie, cóżeś mi uczynił? Jak mogłeś się tak pomylić na ostatnich 5 kilometrach? Rozwiązanie tej zagadki jest banalnie proste - Stryd dzisiaj strajkował, nie połączył się z Garminem i cały bieg był na dystansie z GPSa. Do 5 km wyglądało to spoko, różnica w metrach minimalna, później trochę więcej zaczął dokładać, czego nie byłem świadomy bo nie zwracałem uwagi na flagi z kilometrami i że pojawia się rozjazd. Czas brutto, netto powinno być kilka sekund szybciej, bo na początku coś straciłem, ale bez szału, pewnie coś ok. 35:50.
Widziałem międzyczasy na 3. i 5. kilometrze i wiem, że moja samotna szarża pod pierwszy podbieg nie miała sensu, miałem może 6 sekund przewagi, na 5. km może 10, trzeba było wieźć się na końcu grupy do wypłaszczenia albo nawet agrafki i dopiero wtedy przyspieszyć. Efekt byłby pewnie ten sam, a może byłaby szansa na bieg w jakiejś grupce do drugiego podbiegu. Ech, po biegu każdy mądry.
15. miejsce open. Czas 35:54. Z jednej strony niedosyt - powinno być lepiej. Wyraźnie czułem brak świeżości, ale ta ma przyjść za 7 tygodni. Z drugiej strony - nie jest źle. Pokonałem kilku zawodników, od których w bezpośredniej walce zazwyczaj dostawałem lanie. W nagrodę/za karę poszedłem na wegańskiego kebaba, żeby jeszcze podbić zapas paliwa.
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 2043
- Rejestracja: 18 lut 2017, 09:29
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
Podsumowanie tygodnia - 22.09.2019 - 28.09.2019
Rozczarowujący start na 10 km
~6 km (20 min) I
~5,57 km (20 min) P
800 m R
12 przebieżek
Razem 86,9 km.
Akcenty
25.09.2019 - środa
10x(2' I / 1' p). Założenie było - 10 powtórzeń, ale uważałem, że 11 mogłoby jednak wpaść. Opcjonalnie kolejne, jakby nie było źle. 10 zrobiłem, na 11. poczułem kłucie w lewej dwójce i po ok. 200 m zwalniam. W truchcie nie kłuje, ale już nie przyspieszam. Po 9. powtórzeniu dość mocno się wentylowałem. Założenie było proste - w te 2' miało wejść min. 600 m. Na ostatnim torze łatwe do zmierzenia - 450 m + 150 m. Większość powtórzeń wchodziła ładnych kilkanaście metrów dalej, więc było nawet odrobinę szybciej.
Dystans odcinka | czas odcinka | tempo odcinka | średni puls | maks. puls
0,61 km 2:00 3:16/km 153 157
0,61 km 2:00 3:18/km 155 161
0,62 km 2:00 3:13/km 152 161
0,61 km 2:00 3:16/km 152 159
0,62 km 2:00 3:14/km 152 161
0,63 km 2:00 3:11/km 153 161
0,61 km 2:00 3:16/km 153 161
0,61 km 2:00 3:16/km 152 160
0,62 km 2:00 3:13/km 152 159
0,60 km 2:00 3:19/km 151 159
Przed rozgrzewka, po schłodzenie. Razem 12,02 km.
26.09.2019 - czwartek
20' P + 4x(200m R/200 p). Założenie dość proste - powtórzyć trening sprzed 2 tygodni. Miałem szczęście, bo wcześniej były jakieś zawody i pierwszy tor wciąż był normalnie dostępny i postanowiłem to wykorzystać. Celem było zrobienie ok. 14 okrążeń w te 20 minut. Było dość wietrznie, ale dość dobrze znosiłem podmuchy w twarz. Ostatecznie do pełnych 14 okrążeń zabrakło ok. 30 metrów. Ale kilka razy musiałem wyprzedzać na zakrętach, więc kilka metrów nadłożyłem. Po tym łyk wody i ok. 4 minut truchtu. A na deser szybsze dwusetki. Odpowiednio po:
33,5
32,3
31,8
32,3
Razem 12,62 km.
Rozczarowujący start na 10 km
~6 km (20 min) I
~5,57 km (20 min) P
800 m R
12 przebieżek
Razem 86,9 km.
Akcenty
25.09.2019 - środa
10x(2' I / 1' p). Założenie było - 10 powtórzeń, ale uważałem, że 11 mogłoby jednak wpaść. Opcjonalnie kolejne, jakby nie było źle. 10 zrobiłem, na 11. poczułem kłucie w lewej dwójce i po ok. 200 m zwalniam. W truchcie nie kłuje, ale już nie przyspieszam. Po 9. powtórzeniu dość mocno się wentylowałem. Założenie było proste - w te 2' miało wejść min. 600 m. Na ostatnim torze łatwe do zmierzenia - 450 m + 150 m. Większość powtórzeń wchodziła ładnych kilkanaście metrów dalej, więc było nawet odrobinę szybciej.
Dystans odcinka | czas odcinka | tempo odcinka | średni puls | maks. puls
0,61 km 2:00 3:16/km 153 157
0,61 km 2:00 3:18/km 155 161
0,62 km 2:00 3:13/km 152 161
0,61 km 2:00 3:16/km 152 159
0,62 km 2:00 3:14/km 152 161
0,63 km 2:00 3:11/km 153 161
0,61 km 2:00 3:16/km 153 161
0,61 km 2:00 3:16/km 152 160
0,62 km 2:00 3:13/km 152 159
0,60 km 2:00 3:19/km 151 159
Przed rozgrzewka, po schłodzenie. Razem 12,02 km.
26.09.2019 - czwartek
20' P + 4x(200m R/200 p). Założenie dość proste - powtórzyć trening sprzed 2 tygodni. Miałem szczęście, bo wcześniej były jakieś zawody i pierwszy tor wciąż był normalnie dostępny i postanowiłem to wykorzystać. Celem było zrobienie ok. 14 okrążeń w te 20 minut. Było dość wietrznie, ale dość dobrze znosiłem podmuchy w twarz. Ostatecznie do pełnych 14 okrążeń zabrakło ok. 30 metrów. Ale kilka razy musiałem wyprzedzać na zakrętach, więc kilka metrów nadłożyłem. Po tym łyk wody i ok. 4 minut truchtu. A na deser szybsze dwusetki. Odpowiednio po:
33,5
32,3
31,8
32,3
Razem 12,62 km.
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 2043
- Rejestracja: 18 lut 2017, 09:29
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
Podsumowanie tygodnia - 29.09.2019 - 5.10.2019
7 km I
6,4 km P
800 m R
12 przebieżek
Fizjo.
Razem 87,1 km.
2.10.2019 - środa
7x(1 km I/3' p). Ciężko się biegło te kilometrówki, oj ciężko.
3:20
3:19
3:18
3:20
3:20
3:21
3:19
Przerwa w marszu/truchcie, ale raczej w marszu.
Razem 11,9 km.
3.10.2019 - czwartek
2x(3,2 km P/2' p) + 4x(200 m R/200 m p). Też ciężko. Może odrobinę lepiej, ale wciąż bez szału.
Pierwsze 3,2 km w 11:28, drugie w 11:24, czyli tempo 3:35 i 3:34. Tempo się zgadza, ale jakoś nie byłem zadowolony z tego biegu.
Dwusetki kolejno w:
35,0
33,9
34,5
31,5
I znowu, niby dwusetki weszły, ale jakoś nie bardzo czułem prędkość, stąd pierwsze trzy stosunkowo wolno, ostatnia za to dużo szybciej.
Razem 11,9 km.
7 km I
6,4 km P
800 m R
12 przebieżek
Fizjo.
Razem 87,1 km.
2.10.2019 - środa
7x(1 km I/3' p). Ciężko się biegło te kilometrówki, oj ciężko.
3:20
3:19
3:18
3:20
3:20
3:21
3:19
Przerwa w marszu/truchcie, ale raczej w marszu.
Razem 11,9 km.
3.10.2019 - czwartek
2x(3,2 km P/2' p) + 4x(200 m R/200 m p). Też ciężko. Może odrobinę lepiej, ale wciąż bez szału.
Pierwsze 3,2 km w 11:28, drugie w 11:24, czyli tempo 3:35 i 3:34. Tempo się zgadza, ale jakoś nie byłem zadowolony z tego biegu.
Dwusetki kolejno w:
35,0
33,9
34,5
31,5
I znowu, niby dwusetki weszły, ale jakoś nie bardzo czułem prędkość, stąd pierwsze trzy stosunkowo wolno, ostatnia za to dużo szybciej.
Razem 11,9 km.
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 2043
- Rejestracja: 18 lut 2017, 09:29
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
Minęło prawie 5 tygodni. Nie chce mi się opisywać wszystkiego szczegółowo - generalnie szło w miarę zgodnie z planem. Akcenty robiłem, choć zauważyłem, że 6. tydzień III fazy to już była jazda na krawędzi i chyba więcej już tak długiej fazy interwałów sobie nie zaaplikuję.
W związku z tym IV faza (4 tygodnie u mnie) wyglądała tak - najpierw pierwszy tydzień z tabelki Danielsa - niedziela 30'M + 5'P + 30'M, czwartek 2x(10'P/1'p) + 60'BS + 2x(10'P/1'p). A reszta to już trzy ostatnie tygodnie. Czyli luzowanie. Z mocniejszych treningów to było właściwie tylko 60'M (zastępczo pobiegłem bieg godzinny - 15,98 km netto, trochę szybciej niż tempo M, ale było na stadionie i bardzo równo to poprowadziłem - większość kółek po 90-91 sekund i liczę, że zregeneruję), do tego lżejsze akcenty. Trochę nieszczęśliwie się złożyło, że jakieś choróbsko przez tydzień po biegu godzinnym lekko męczyło, ale wypadł tylko jeden trening. Wiem, że ryzykowałem, wciąż nie wiem czy dobrze zrobiłem, ale teraz chyba jest już dobrze, osłabienia nie czuję. Stwierdziłem, że albo mnie rozłoży i kolejny raz rezygnuję ze startu głównego, albo to tylko przeziębienie i samo przejdzie, niezależnie czy będę biegał czy nie.
Start w niedzielę w Kościanie. Cel - życiówka. Nieważne o ile. Ma być.
Co mogło pójść lepiej
Waga - niby jest <70, ale mogło być zdecydowanie lepiej. Tutaj wciąż mam rezerwę.
Dieta - generalnie jadłem dobrze, ale zdecydowanie za dużo słodyczy i parę razy jadłem fast foody, co nie nie pomogło.
Alkohol - wszystko jest dla ludzi, ale wiem, że wynikowo byłoby lepiej, gdybym wyciął alko zupełnie, ale jakoś letnie upały zachęcały do piwka, dwóch po niektórych treningach.
Jakieś wnioski
Chyba jestem za stary na 15 tygodni cyklu przygotowawczego do połówki, nie mówiąc już o 18. Do kolejnego startu będę raczej próbował przygotować się w 12-14 tygodni.
Jakiś czas temu się przeprowadziłem, ścieżki leśne zamieniłem na głównie asfalt i niestety moje bieganie na tym ucierpiało.
Mam wrażenie, że tylko dzięki dość regularnym wizytom u fizjo wytrzymałem przesiadkę na asfalt bez drastycznej redukcji objętości.
Altra Escalante to fajny but, ale łydki dostają w nich w kość mocniej niż w Saucony Type A, choć mięsa pod piętą więcej.
Chcę pobiegać przełaje, więc pewnie zimą spróbuję zaliczyć kilka gościnnych startów w City Trail w Olsztynie lub Warszawie.
Wczesną wiosną jako cel stawiam półmaraton, ale później chyba pocisnę plan na dychę i spróbuję zaatakować <35.
Głupio zrobiłem, że przed dychą we wrześniu nie luzowałem, była szansa na lepszy wynik, gdyby nogi były świeższe.
Chyba pora poszukać czegoś, co wesprze regenerację po mocnych treningach. Jeśli ktoś czyta i potrafi coś polecić, doradzić, chętnie poczytam, co inni stosują/polecają.
Buty - uwielbiam Freedom Iso. Nie cierpię NB Zante (v3) - mam je prawie dwa lata i zrobiłem w nich ~600 km.
Optyczny pomiar tętna jesienią (przynajmniej u mnie) jest słaby.
Jak widać, z regularnym pisaniem znowu się popsuło. Kolejne wpisy pewnie będą się pojawiać, ale raczej sporadycznie i nieregularnie. Dziękuję za uwagę.
W związku z tym IV faza (4 tygodnie u mnie) wyglądała tak - najpierw pierwszy tydzień z tabelki Danielsa - niedziela 30'M + 5'P + 30'M, czwartek 2x(10'P/1'p) + 60'BS + 2x(10'P/1'p). A reszta to już trzy ostatnie tygodnie. Czyli luzowanie. Z mocniejszych treningów to było właściwie tylko 60'M (zastępczo pobiegłem bieg godzinny - 15,98 km netto, trochę szybciej niż tempo M, ale było na stadionie i bardzo równo to poprowadziłem - większość kółek po 90-91 sekund i liczę, że zregeneruję), do tego lżejsze akcenty. Trochę nieszczęśliwie się złożyło, że jakieś choróbsko przez tydzień po biegu godzinnym lekko męczyło, ale wypadł tylko jeden trening. Wiem, że ryzykowałem, wciąż nie wiem czy dobrze zrobiłem, ale teraz chyba jest już dobrze, osłabienia nie czuję. Stwierdziłem, że albo mnie rozłoży i kolejny raz rezygnuję ze startu głównego, albo to tylko przeziębienie i samo przejdzie, niezależnie czy będę biegał czy nie.
Start w niedzielę w Kościanie. Cel - życiówka. Nieważne o ile. Ma być.
Co mogło pójść lepiej
Waga - niby jest <70, ale mogło być zdecydowanie lepiej. Tutaj wciąż mam rezerwę.
Dieta - generalnie jadłem dobrze, ale zdecydowanie za dużo słodyczy i parę razy jadłem fast foody, co nie nie pomogło.
Alkohol - wszystko jest dla ludzi, ale wiem, że wynikowo byłoby lepiej, gdybym wyciął alko zupełnie, ale jakoś letnie upały zachęcały do piwka, dwóch po niektórych treningach.
Jakieś wnioski
Chyba jestem za stary na 15 tygodni cyklu przygotowawczego do połówki, nie mówiąc już o 18. Do kolejnego startu będę raczej próbował przygotować się w 12-14 tygodni.
Jakiś czas temu się przeprowadziłem, ścieżki leśne zamieniłem na głównie asfalt i niestety moje bieganie na tym ucierpiało.
Mam wrażenie, że tylko dzięki dość regularnym wizytom u fizjo wytrzymałem przesiadkę na asfalt bez drastycznej redukcji objętości.
Altra Escalante to fajny but, ale łydki dostają w nich w kość mocniej niż w Saucony Type A, choć mięsa pod piętą więcej.
Chcę pobiegać przełaje, więc pewnie zimą spróbuję zaliczyć kilka gościnnych startów w City Trail w Olsztynie lub Warszawie.
Wczesną wiosną jako cel stawiam półmaraton, ale później chyba pocisnę plan na dychę i spróbuję zaatakować <35.
Głupio zrobiłem, że przed dychą we wrześniu nie luzowałem, była szansa na lepszy wynik, gdyby nogi były świeższe.
Chyba pora poszukać czegoś, co wesprze regenerację po mocnych treningach. Jeśli ktoś czyta i potrafi coś polecić, doradzić, chętnie poczytam, co inni stosują/polecają.
Buty - uwielbiam Freedom Iso. Nie cierpię NB Zante (v3) - mam je prawie dwa lata i zrobiłem w nich ~600 km.
Optyczny pomiar tętna jesienią (przynajmniej u mnie) jest słaby.
Jak widać, z regularnym pisaniem znowu się popsuło. Kolejne wpisy pewnie będą się pojawiać, ale raczej sporadycznie i nieregularnie. Dziękuję za uwagę.
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 2043
- Rejestracja: 18 lut 2017, 09:29
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
10.11.2019 - XV Międzynarodowy Kościański Półmaraton
Do Poznania pojechałem w piątek. Na trasie zaplanowałem sobie jeden postój i to był lekki błąd. Kilka godzin za kółkiem wymęczyło moje plecy, ale jak już miałem mniej niż godzinę do celu, to nie chciało mi się drugi raz stawać, żeby się tylko rozruszać, a chyba jednak powinienem. Po przyjeździe trochę się przeszedłem, coś zjadłem i właściwie tyle. W sobotę zjadłem lekkie śniadanie, za szybko po śniadaniu wyszedłem na rozruch i właściwie cały czas biegło mi się kiepsko, śniadanie zdecydowanie zalegało. Po rozruchu szybki prysznic, chwila odpoczynku i poszedłem pochodzić, bo się nudziłem, zjadłem też obiad. Zaczęło padać, trochę zmokłem, ale się tym nie przejąłem. Wróciłem. Cały czas było nudno. Znowu poszedłem połazić. W końcu wróciłem taksówką, bo zobaczyłem, że mam > 20k kroków nastukane, a miałem jeszcze kawał do przejścia. Na kolację sushi - właściwie to już mój mały rytuał przedstartowy - trochę się znowu ponudziłem, któryś raz z kolei sprawdziłem czy mam strój startowy gotowy (i czy jestem gotowy na kilka wariantów pogodowych, bo kto wie, może nagle spadnie temperatura i trzeba będzie biec na długo). Spać. Pobudka o normalnej porze, lekkie śniadanie. Wyjazd do Kościana, byłem tam przed 10 (za wcześnie, ale wolałem być godzinę za wcześnie niż 5 minut za późno), udało się zaparkować bardzo blisko biura zawodów. Wysiadam i dźwięki jakbym trafił na jakiś wiejski festyn (nie disco polo, ale rodzinna? kapela grała szlagiery). Trochę przaśnie, ale tak naprawdę dość pozytywne zaskoczenie i dzięki temu był jakiś koloryt. Pakiet odebrany, więc trzeba było już tylko czekać na start. Starałem się już nie chodzić za dużo, ale i tak energia mnie roznosiła i trudno mi było usiedzieć na miejscu i trochę pochodziłem. W końcu jest, pora na rozgrzewkę. Strój startowy, na to dresik, bluza z długim rękawem, wiatrówka. Generalnie ubrany byłem bardziej jak na zimowy trening, a wiele osób chodziło na krótko ponad godzinę przed startem. No nic, ja starałem się jak najdłużej trzymać długie łaszki. Ok. 20 minut przed godziną zero zdjąłem wiatrówkę i spodnie. Jeszcze robiłem jakieś ostatnie ćwiczenia. Ok. 10 minut przed zdjąłem bluzę i udałem się na miejsce startu. Tam już starałem się lekko pobudzać, utrzymywać ciepłotę mięśni.
Stanąłem kilka metrów za bramą startową, wydawało mi się, że będę w dobrym miejscu, w końcu mogłem liczyć na pierwszą 50., więc uznałem, że 4-5 szereg to miejsce gdzie spokojnie mogę stanąć. Im bliżej startu, tym niestety więcej osób przede mną. Już nie chciało mi się przepychać do przodu, nawet pomimo tego, że widziałem zdecydowanie źle ustawione osoby. No nic, start będzie lekko nerwowy, ale da się przeżyć.
Początek, oczywiście nerwówka, kilka osób obok mnie miało dokładnie ten sam problem co ja, ale w sumie dość sprawnie przecisnęliśmy się do przodu, kilka mocnych słów padło w tym ścisku, ale nie dziwię się, sam zresztą raz zakląłem dość głośno. Po ok. 400-500 m już było dość luźno - czołówka uciekła, mi udało sie dołączyć do grupki, którą tworzyły trzy panie (zdaje się, że w tym momencie to były zawodniczki 5-7) i kilku facetów. Niektórzy dość mocno sapali, po ok. 2 km było nas już tylko 6 lub 7 osób (3 panie, ja i jeszcze dwójka). Powoli łykaliśmy kolejnych zawodników, którzy przecenili swoje siły na początku, my lecieliśmy raczej równo.
Z każdym kilometrem dwie panie słabły, oddychały coraz głębiej i to była kwestia czasu, kiedy zaczną odpadać. Na przedzie naszej grupy za to pracowała jedna Białorusinka (kojarzyłem ją, bo biegała kilka razy w Białymstoku i okolicach), ok. 5 km chyba tylko ja i jeszcze 2 kolejnych facetów dotrzymywaliśmy jej kroku, ale chwilę później odeszła na kilka metrów, ja też się lekko urwałem pozostałej dwójce i biegliśmy tak dłuższy czas. Dystans się ciągle powiększał, kolejne zakręty, w końcu momentami przestałem widzieć ludzi przede mną. Gdzieś tutaj zaczęli pojawiać się uczestnicy biegu towarzyszącego, w pewnym momencie zgłupiałem - widzę przed sobą uczestników innego biegu, przed sobą zielone flagi cocodrillo sugerujące mi, że jestem na trasie innego biegu (wcześniej kursy się rozeszły i nie wiedziałem, że znowu się łączą) i stanąłem. Rozglądam się dookoła siebie, pytam jakiegoś człowieka czy jestem na dobrej trasie, on nie odpowiada tylko każe mi biec (dziękuję mu za to). Nie myślę już o tym, po prostu ruszam znowu i biegnę, jak się okazało po dobrej trasie. Niewiele później był punkt z wodą, chwytam kubek, ale mam pecha, bo okazuje się pusty. Ale jest szansa na drugi, teraz mam więcej szczęścia, wypełniony płynem gdzieś do połowy. Formuję dziubek, próbuję pić, przełykam, dziwny smak, biorę kolejny łyk i dochodzi do mnie, że to izo, wypluwam resztę i jestem zły. Nie mija 5 minut i czuję, że coś mi zaczyna uciskać pod żebrami. Pewnie to tylko przypadek i izo nie miał tu nic do rzeczy, ale trochę zwalniam, ucisk jest na tyle przytłumiony, że mogę kontynuować bieg we wciąż dość mocnym tempie.
Mija ok. 50 minut biegu, będzie zaraz ostatnia pora na żel. Próbuję to rozważyć - za przemawia to, że w tym roku za każdym razem na połówce brałem żel i po prostu jestem do tego przyzwyczajony. Przeciw - punkt z wodą będzie ok. 15 km, czyli jeszcze kawałek, nie czuję spadku mocy, obawiam się, że kolka wróci mocniejsza. Ostatecznie żel zostaje do końca w kieszeni.
Przede mną zaczynają znowu pojawiać się zawodnicy z połówki. Obieram nowy cel - zmniejszać dystans, może uda się kogoś dojść. Na ok. 19. km faktycznie dochodzę, ale równocześnie przy mnie pojawiają się dwaj biegacze, których pożegnałem gdzieś po 5 kilometrze. Trochę się tasujemy, raz ja jestem z przodu, raz oni, w końcu ja trochę szarpię, uciekam na kilka metrów, nie widzę już ich cieni, choć jeszcze słyszę kroki, ale dystans wydaje się znowu w miarę bezpieczny. Nie na długo, kolejny kontratak, tym razem tylko jeden zawodni, przez jakiś czas biegniemy razem, ale w końcu tracę dystans i do mety dobiegam jakieś 10 sekund później.
Choroba/osłabienie w tygodniu po biegu godzinnym miały jakiś wpływ - nie tyle obniżyły poziom, co nie pozwoliły na ostateczne podbicie formy na maksa w dniu startu.
Bez sensu natłukłem kilometrów dzień przed startem, dodatkowo w deszczu i ryzykowałem przeziębienie. Czysta głupota.
Wydaje mi się, że cykl treningowy mógł być jednak za długi.
Znowu, podobnie jak we wrześniu, już na początku straciłem kilka sekund. Nawet nie te sekundy są najważniejsze, a pewna nerwowość, która pojawiła się na początku i trochę szarpanego tempa.
Kiedy się lekko pogubiłem i stanąłem, to jednak straciłem zapał, po ponownym ruszeniu już jednak biegłem minimalnie wolniej, chyba lekko straciłem wiarę w pełen sukces, a jak pojawiły się sygnały kolki to nawet nie walczyłem o utrzymanie tempa, a o komfort biegu.
Wynik ambiwalentny. Jest życiówka, jest <1:19, przyzwoicie. Ale wiem, że mogło być lepiej, gdyby nie kilka prostych błędów. Może nie byłoby <1:18, ale <1:18:30 było w zasięgu, gdyby te kilka szczegółów z ostatnich dwóch dni lepiej zagrało.
Do Poznania pojechałem w piątek. Na trasie zaplanowałem sobie jeden postój i to był lekki błąd. Kilka godzin za kółkiem wymęczyło moje plecy, ale jak już miałem mniej niż godzinę do celu, to nie chciało mi się drugi raz stawać, żeby się tylko rozruszać, a chyba jednak powinienem. Po przyjeździe trochę się przeszedłem, coś zjadłem i właściwie tyle. W sobotę zjadłem lekkie śniadanie, za szybko po śniadaniu wyszedłem na rozruch i właściwie cały czas biegło mi się kiepsko, śniadanie zdecydowanie zalegało. Po rozruchu szybki prysznic, chwila odpoczynku i poszedłem pochodzić, bo się nudziłem, zjadłem też obiad. Zaczęło padać, trochę zmokłem, ale się tym nie przejąłem. Wróciłem. Cały czas było nudno. Znowu poszedłem połazić. W końcu wróciłem taksówką, bo zobaczyłem, że mam > 20k kroków nastukane, a miałem jeszcze kawał do przejścia. Na kolację sushi - właściwie to już mój mały rytuał przedstartowy - trochę się znowu ponudziłem, któryś raz z kolei sprawdziłem czy mam strój startowy gotowy (i czy jestem gotowy na kilka wariantów pogodowych, bo kto wie, może nagle spadnie temperatura i trzeba będzie biec na długo). Spać. Pobudka o normalnej porze, lekkie śniadanie. Wyjazd do Kościana, byłem tam przed 10 (za wcześnie, ale wolałem być godzinę za wcześnie niż 5 minut za późno), udało się zaparkować bardzo blisko biura zawodów. Wysiadam i dźwięki jakbym trafił na jakiś wiejski festyn (nie disco polo, ale rodzinna? kapela grała szlagiery). Trochę przaśnie, ale tak naprawdę dość pozytywne zaskoczenie i dzięki temu był jakiś koloryt. Pakiet odebrany, więc trzeba było już tylko czekać na start. Starałem się już nie chodzić za dużo, ale i tak energia mnie roznosiła i trudno mi było usiedzieć na miejscu i trochę pochodziłem. W końcu jest, pora na rozgrzewkę. Strój startowy, na to dresik, bluza z długim rękawem, wiatrówka. Generalnie ubrany byłem bardziej jak na zimowy trening, a wiele osób chodziło na krótko ponad godzinę przed startem. No nic, ja starałem się jak najdłużej trzymać długie łaszki. Ok. 20 minut przed godziną zero zdjąłem wiatrówkę i spodnie. Jeszcze robiłem jakieś ostatnie ćwiczenia. Ok. 10 minut przed zdjąłem bluzę i udałem się na miejsce startu. Tam już starałem się lekko pobudzać, utrzymywać ciepłotę mięśni.
Stanąłem kilka metrów za bramą startową, wydawało mi się, że będę w dobrym miejscu, w końcu mogłem liczyć na pierwszą 50., więc uznałem, że 4-5 szereg to miejsce gdzie spokojnie mogę stanąć. Im bliżej startu, tym niestety więcej osób przede mną. Już nie chciało mi się przepychać do przodu, nawet pomimo tego, że widziałem zdecydowanie źle ustawione osoby. No nic, start będzie lekko nerwowy, ale da się przeżyć.
Początek, oczywiście nerwówka, kilka osób obok mnie miało dokładnie ten sam problem co ja, ale w sumie dość sprawnie przecisnęliśmy się do przodu, kilka mocnych słów padło w tym ścisku, ale nie dziwię się, sam zresztą raz zakląłem dość głośno. Po ok. 400-500 m już było dość luźno - czołówka uciekła, mi udało sie dołączyć do grupki, którą tworzyły trzy panie (zdaje się, że w tym momencie to były zawodniczki 5-7) i kilku facetów. Niektórzy dość mocno sapali, po ok. 2 km było nas już tylko 6 lub 7 osób (3 panie, ja i jeszcze dwójka). Powoli łykaliśmy kolejnych zawodników, którzy przecenili swoje siły na początku, my lecieliśmy raczej równo.
Z każdym kilometrem dwie panie słabły, oddychały coraz głębiej i to była kwestia czasu, kiedy zaczną odpadać. Na przedzie naszej grupy za to pracowała jedna Białorusinka (kojarzyłem ją, bo biegała kilka razy w Białymstoku i okolicach), ok. 5 km chyba tylko ja i jeszcze 2 kolejnych facetów dotrzymywaliśmy jej kroku, ale chwilę później odeszła na kilka metrów, ja też się lekko urwałem pozostałej dwójce i biegliśmy tak dłuższy czas. Dystans się ciągle powiększał, kolejne zakręty, w końcu momentami przestałem widzieć ludzi przede mną. Gdzieś tutaj zaczęli pojawiać się uczestnicy biegu towarzyszącego, w pewnym momencie zgłupiałem - widzę przed sobą uczestników innego biegu, przed sobą zielone flagi cocodrillo sugerujące mi, że jestem na trasie innego biegu (wcześniej kursy się rozeszły i nie wiedziałem, że znowu się łączą) i stanąłem. Rozglądam się dookoła siebie, pytam jakiegoś człowieka czy jestem na dobrej trasie, on nie odpowiada tylko każe mi biec (dziękuję mu za to). Nie myślę już o tym, po prostu ruszam znowu i biegnę, jak się okazało po dobrej trasie. Niewiele później był punkt z wodą, chwytam kubek, ale mam pecha, bo okazuje się pusty. Ale jest szansa na drugi, teraz mam więcej szczęścia, wypełniony płynem gdzieś do połowy. Formuję dziubek, próbuję pić, przełykam, dziwny smak, biorę kolejny łyk i dochodzi do mnie, że to izo, wypluwam resztę i jestem zły. Nie mija 5 minut i czuję, że coś mi zaczyna uciskać pod żebrami. Pewnie to tylko przypadek i izo nie miał tu nic do rzeczy, ale trochę zwalniam, ucisk jest na tyle przytłumiony, że mogę kontynuować bieg we wciąż dość mocnym tempie.
Mija ok. 50 minut biegu, będzie zaraz ostatnia pora na żel. Próbuję to rozważyć - za przemawia to, że w tym roku za każdym razem na połówce brałem żel i po prostu jestem do tego przyzwyczajony. Przeciw - punkt z wodą będzie ok. 15 km, czyli jeszcze kawałek, nie czuję spadku mocy, obawiam się, że kolka wróci mocniejsza. Ostatecznie żel zostaje do końca w kieszeni.
Przede mną zaczynają znowu pojawiać się zawodnicy z połówki. Obieram nowy cel - zmniejszać dystans, może uda się kogoś dojść. Na ok. 19. km faktycznie dochodzę, ale równocześnie przy mnie pojawiają się dwaj biegacze, których pożegnałem gdzieś po 5 kilometrze. Trochę się tasujemy, raz ja jestem z przodu, raz oni, w końcu ja trochę szarpię, uciekam na kilka metrów, nie widzę już ich cieni, choć jeszcze słyszę kroki, ale dystans wydaje się znowu w miarę bezpieczny. Nie na długo, kolejny kontratak, tym razem tylko jeden zawodni, przez jakiś czas biegniemy razem, ale w końcu tracę dystans i do mety dobiegam jakieś 10 sekund później.
Choroba/osłabienie w tygodniu po biegu godzinnym miały jakiś wpływ - nie tyle obniżyły poziom, co nie pozwoliły na ostateczne podbicie formy na maksa w dniu startu.
Bez sensu natłukłem kilometrów dzień przed startem, dodatkowo w deszczu i ryzykowałem przeziębienie. Czysta głupota.
Wydaje mi się, że cykl treningowy mógł być jednak za długi.
Znowu, podobnie jak we wrześniu, już na początku straciłem kilka sekund. Nawet nie te sekundy są najważniejsze, a pewna nerwowość, która pojawiła się na początku i trochę szarpanego tempa.
Kiedy się lekko pogubiłem i stanąłem, to jednak straciłem zapał, po ponownym ruszeniu już jednak biegłem minimalnie wolniej, chyba lekko straciłem wiarę w pełen sukces, a jak pojawiły się sygnały kolki to nawet nie walczyłem o utrzymanie tempa, a o komfort biegu.
Wynik ambiwalentny. Jest życiówka, jest <1:19, przyzwoicie. Ale wiem, że mogło być lepiej, gdyby nie kilka prostych błędów. Może nie byłoby <1:18, ale <1:18:30 było w zasięgu, gdyby te kilka szczegółów z ostatnich dwóch dni lepiej zagrało.
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 2043
- Rejestracja: 18 lut 2017, 09:29
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
Kierunek Lizbona
Termin: 22.03.2020
Cel: życiówka
Etap pierwszy:
City Trail Warszawa, bieg 3/6
Czas 17:10, miejsce 21.
Po powrocie do domu popołudniowy cross, żeby kilometry się zgadzały.
Termin: 22.03.2020
Cel: życiówka
Etap pierwszy:
City Trail Warszawa, bieg 3/6
Czas 17:10, miejsce 21.
Po powrocie do domu popołudniowy cross, żeby kilometry się zgadzały.
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 2043
- Rejestracja: 18 lut 2017, 09:29
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
Najpierw dobieg do pętelki, po ok. 4 minutach zdałem sobie sprawę, że nie uruchomiłem treningu w zegarku tylko normalnie uruchomiłem aktywność, co robić, jak żyć? Dobiegam do kilometra, stop, zapisz, jeszcze raz aktywność, moje treningi, trening, nie czekam na potwierdzenie złapania gpsa, start, ciągle szuram, a nierejestrowane metry uciekają. Bardziej się zmęczyłem tą operacją niż pierwszymi kilometrami w biegu. Tyle stresu bez żadnego powodu, przecież mogłem po prostu przełączyć autolapa, ale uparłem się na bieg według treningu. Do pierwszego kilometra doszło jeszcze 5 kolejnych w ramach rozgrzewki, jakoś tak średnio czułem nogi i się zastanawiałem czy nie zrobić po prostu biegu długiego. Jestem już w Lesie Zwierzynieckim jedna pętla zrobiona w ramach rekonesansu trasy, ostatnie 300 m przed główną częścią treningu, powoli przyspieszam, zegarek wibruje sygnalizując koniec szurania, patrzę na tempo - w miarę ok (3:45) - ale mam wrażenie, że strasznie mulę. Lekko przyspieszam, pierwszy km w ok. 3:42, drugi minimalnie szybciej, zamykam 2 km pętlę. Pierwsze okrążenie z sześciu. Drugie i trzecie właściwie bez historii. Czwarte, pojawia się głębszy oddech, ale wszystko pod kontrolą. Najpierw czekam do ostrego zakrętu (właściwie to agrafki), gdzie muszę zwolnić, wbiegam na ścieżkę rowerową, przyspieszam, wyrównuję tempo, znowu <3:41, po długiej prostej (800 m) zakręt w prawo i jedyny odcinek pod wiatr, jakieś 250 m, znowu zakręt w prawo, przebiegam pod schodami prowadzącymi na kładkę, trochę błota, ale tempo wciąż równe, oddech w normie. Zaczynam piąte okrążenie. Mijam niektóre osoby już trzeci lub czwarty raz, przestaję liczyć. Dobrze, że nie wszyscy pozdrawiają machnięciem ręki, bo to strasznie męczące tak "odmachać". Sam nigdy nie machnę pierwszy, ale odmachać czuję się już zobowiązany, żeby nie wyjść na gbura. Mijani ludzie sprawiają, że trening zlatuje szybciej i każda pętla jest unikalna - tego pana wyprzedzę przed znakiem "600 m", a tamtą panią muszę minąć przed ławką. To już 10 km. Zostało ostatnie okrążenie. Wiem, że już tego nie zepsują. Wbiegam w błotniste kałuże, bo mogę. Czuję błoto przyklejające się do łydek, pleców. Jest fajnie. Buty ważą mniej pomimo poprzyklejanego błota. 12 km. To już? Szybko zleciało. Jeszcze tylko wrócić do domu. Tu już spokojnie, byle na koniec dnia zgadzał się dystans.
1 stycznia biegnę w Noworocznym Biegu Tura w Bielsku Podlaskim.
Spodobały mi się te City Traile i postaram się jeszcze pobiec w Warszawie (pewnie luty), w ostatni weekend lutego/pierwszy marca chciałbym pobiec jakąś mocną dychę albo piętnastkę. Jak nic ciekawego się nie trafi, to zostanie godzina kręcenia kółek na stadionie, nawet samemu.
1 stycznia biegnę w Noworocznym Biegu Tura w Bielsku Podlaskim.
Spodobały mi się te City Traile i postaram się jeszcze pobiec w Warszawie (pewnie luty), w ostatni weekend lutego/pierwszy marca chciałbym pobiec jakąś mocną dychę albo piętnastkę. Jak nic ciekawego się nie trafi, to zostanie godzina kręcenia kółek na stadionie, nawet samemu.
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 2043
- Rejestracja: 18 lut 2017, 09:29
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
V Noworoczny Bieg Tura w Bielsku Podlaskim
Z zegarka 34:52. Miejsce 2 open.
Celem na dzisiaj było podium i atak na życiówkę (bez atestu, więc nieoficjalnie). Trasa należąca do tych płaskich, dwa mankamenty to zachodni wiatr (co roku jest i co roku odbiera chęć do biegania na pewnym odcinku) i fakt, że trzeba obiec bieżnię wokół boiska i wybiec przez furtkę, więc hamowanie prawie do zera, zwrot o 180 stopni i rozpędzanie. Ale poza tym cud, miód i orzeszki. Lista startowa - jeden faworyt poza zasięgiem, szukam dalej, 2-3 nazwiska, z którymi w zależności od okoliczności będę walczył o podium.
Rozgrzewka, nogi trochę betonowe, ale truchtam, robię ćwiczenia, cały czas ubrany, żeby się nie wychładzać. Jeszcze 5 minut, zrzucam długie ubrania, wszystko ląduje w namiocie przy starcie/mecie (za to uwielbiam małe biegi - można rozebrać się tuż przed startem i ubrać się zaraz za metą chwilę po skończeniu biegu). Staję w drugim szeregu, ruszamy, chwila tasowania, jestem gdzieś w połowie pierwszej dziesiątki, przede mną faworyt, dwóch faworytów biegu na 5 km (start razem z nami) i kilka osób, z których jedną kojarzę (mógł włączyć się o walkę o podium), mój najgroźniejszy rywal biegnie tuż obok mnie. Pierwszy kilometr leci dobrze (z wiatrem, lekko z górki), na drugim jestem już piąty-szósty (trzeci w biegu na dychę). Zaczyna się kawałek pod wiatr, po jakimś czasie dochodzę do zawodnika przede mną (może 2,3 km?), wychodzę od razu na prowadzenie, ale szybko robi się między nami dziura. Zerkam w tył, biegnę sam. Przede mną duża dziura. Za mną dziura się powiększa z każdym krokiem. Stadion, kontroluję sytuację, może 70 m przewagi, nawrotka i niedługo po tym kończę pierwsze okrążenie. Czas 17:25. Drugie koło już właściwie bez historii. Kawał przede mną widzę lidera, sam biegnę przez nikogo nie niepokojony i po prostu robię swoje. Bardziej czuję to jako mocny trening niż zawody. Drugi raz mijam bębniarzy, trochę ludzi przy trasie kibicuje, gratuluje, życzy powodzenia. Kawałek pod wiatr, tempo minimalnie spada, ale raczej nie bardziej niż 3:35 (a kilometr i tak zamknąłem w 3:32), stadion, nawrotka, nie widzę trzeciego zawodnika. Ostatni kilometr, patrzę na zegarek. Wiem, że 35 jest już moje. Ostatnie dwa zakręty, widzę zegar, 49 sekund, lekko zwalniam, mijam metę, zatrzymuję zegarek, nie patrzę. Wiem, że 35 złamane. Siadam, żeby wyplątać chipa ze sznurówki, zrobione, ubieram się, zapisuję bieg (jest 34:52), idę w kierunku pływalni (biuro zawodów). Szybki prysznic, obiadek w ramach pakietu, czekanie na dekorację. Czas oficjalny to też 34:52. Wiosną (pewnie już po połówce) spróbuję pobiec atestowaną dychę i potwierdzić życiówkę.
Z zegarka 34:52. Miejsce 2 open.
Celem na dzisiaj było podium i atak na życiówkę (bez atestu, więc nieoficjalnie). Trasa należąca do tych płaskich, dwa mankamenty to zachodni wiatr (co roku jest i co roku odbiera chęć do biegania na pewnym odcinku) i fakt, że trzeba obiec bieżnię wokół boiska i wybiec przez furtkę, więc hamowanie prawie do zera, zwrot o 180 stopni i rozpędzanie. Ale poza tym cud, miód i orzeszki. Lista startowa - jeden faworyt poza zasięgiem, szukam dalej, 2-3 nazwiska, z którymi w zależności od okoliczności będę walczył o podium.
Rozgrzewka, nogi trochę betonowe, ale truchtam, robię ćwiczenia, cały czas ubrany, żeby się nie wychładzać. Jeszcze 5 minut, zrzucam długie ubrania, wszystko ląduje w namiocie przy starcie/mecie (za to uwielbiam małe biegi - można rozebrać się tuż przed startem i ubrać się zaraz za metą chwilę po skończeniu biegu). Staję w drugim szeregu, ruszamy, chwila tasowania, jestem gdzieś w połowie pierwszej dziesiątki, przede mną faworyt, dwóch faworytów biegu na 5 km (start razem z nami) i kilka osób, z których jedną kojarzę (mógł włączyć się o walkę o podium), mój najgroźniejszy rywal biegnie tuż obok mnie. Pierwszy kilometr leci dobrze (z wiatrem, lekko z górki), na drugim jestem już piąty-szósty (trzeci w biegu na dychę). Zaczyna się kawałek pod wiatr, po jakimś czasie dochodzę do zawodnika przede mną (może 2,3 km?), wychodzę od razu na prowadzenie, ale szybko robi się między nami dziura. Zerkam w tył, biegnę sam. Przede mną duża dziura. Za mną dziura się powiększa z każdym krokiem. Stadion, kontroluję sytuację, może 70 m przewagi, nawrotka i niedługo po tym kończę pierwsze okrążenie. Czas 17:25. Drugie koło już właściwie bez historii. Kawał przede mną widzę lidera, sam biegnę przez nikogo nie niepokojony i po prostu robię swoje. Bardziej czuję to jako mocny trening niż zawody. Drugi raz mijam bębniarzy, trochę ludzi przy trasie kibicuje, gratuluje, życzy powodzenia. Kawałek pod wiatr, tempo minimalnie spada, ale raczej nie bardziej niż 3:35 (a kilometr i tak zamknąłem w 3:32), stadion, nawrotka, nie widzę trzeciego zawodnika. Ostatni kilometr, patrzę na zegarek. Wiem, że 35 jest już moje. Ostatnie dwa zakręty, widzę zegar, 49 sekund, lekko zwalniam, mijam metę, zatrzymuję zegarek, nie patrzę. Wiem, że 35 złamane. Siadam, żeby wyplątać chipa ze sznurówki, zrobione, ubieram się, zapisuję bieg (jest 34:52), idę w kierunku pływalni (biuro zawodów). Szybki prysznic, obiadek w ramach pakietu, czekanie na dekorację. Czas oficjalny to też 34:52. Wiosną (pewnie już po połówce) spróbuję pobiec atestowaną dychę i potwierdzić życiówkę.
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 2043
- Rejestracja: 18 lut 2017, 09:29
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
3*1,6 km P/2' przerwy. Pierwszy "szybszy" bieg od pół roku. W dupie już byłem, g*wno widziałem, pora przewietrzyć płuca. 3 miesiące niebiegania (lub udawania biegania), 3 miesiące człapania i jestem tu gdzie jestem. Udało się zamknąć po 3:44/km, co na odcinek dawało 5:57-8. Szału nie ma, ale cóż poradzić? Może do przyszłej wiosny uda się odbudować formę.
Bieganie o 5 to zbrodnia, ale się już przyzwyczaiłem.
Bieganie o 5 to zbrodnia, ale się już przyzwyczaiłem.
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 2043
- Rejestracja: 18 lut 2017, 09:29
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
Ostatnie tygodnie szły całkiem znośnie. Tempo progowe (życzeniowe) na dwuminutowej przerwie (marszo-trucht) weszły elegancko po ok. 3:40. Później oddałem krew i dwa tygodnie lekkiego zjazdu (tak zazwyczaj reaguję na donacje, że do pełni formy wracam po ok. 12-14 dniach). A że chciałem zachować tempo i skrócić przerwę, to były lekkie przygody. Dodatkowo jeszcze moja dieta jest średnia i żołądek dwa razy kazał mi przerwać szybsze bieganie nieco wcześniej. Raz zrobiłem 2 powtórzenia po 1,6 km i dołożyłem 1,2 km kolejnego i musiałem stanąć, żeby się nie (uwaga, brzydkie słowo) zesrać. Tydzień później powtórka z rozrywki. Znowu w planie 4x1,6 km P/1' przerwy. Już nie czułem żadnego osłabienia po oddaniu krwi, lecę dość optymistycznie. Trzy powtórzenia weszły jak złoto. Ale na czwartym od ok. 800 m zaczęły mnie atakować skurcze żołądka, lekko zwolniłem, ale nie ustawały, dociągnąłem do 1,4 km i pas. Coś takiego zdarzyło mi się po raz pierwszy. Dotruchtałem do domu i później męczyła mnie kolka jeszcze ze dwie godziny po skończeniu treningu. Muszę w końcu ponownie zadbać o jakość i porę posiłków, bo takie detale mogą położyć fajnie zapowiadający się trening.
Ponieważ dwa poprzednie "akcenty" nie do końca wyszły, to, jak przystało na idiotę, postanowiłem dorzucić do pieca i zrobić 2x3,2 km P/2' przerwy. Wczoraj wyskakuję ok. 18, zaczyna kropić. Krótka chwila zwątpienia, ale w końcu stwierdzam, że w razie czego będzie tylko lepsza wymówka, jakbym miał nie domknąć. Miałem to biegać na pętelce, ale jak byłem blisko stadionu, stwierdziłem, że może jednak spróbuję to zrobić tam? Opłaciłem wstęp, rozgrzewka od niechcenia, deszcz dalej pada, lekki wiatr (właściwie to nie przeszkadzał, trochę było czuć, ale wiał z takiego kierunku, że odczuwalny był tylko na fragmencie jednego łuku, na prostej chroniła trybuna).
Tory I i II wyłączone z treningu. Tor VIII zajęty. Postanowiłem, że będę robił na VII - zaczynam 150 m przed linią startu, następnie kręcę 6 pełnych okrążeń (ok. 447 m każde) i resztę dociągam mniej więcej do oznaczenia wskazującego 80 m przed linią startu. Może nie idealnie 3200 m, ale jak dla mnie taka dokładność wystarczy.
Zacząłem za szybko, nawet po 3:10-15, staram się trafić we właściwą intensywność, nie zwalniam gwałtownie, ok. 600 m mam już dobrą prędkość. Biegnie mi się lekko, deszcz chłodzi, kolejne okrążenia wpadają przyjemnie, koniec i 11:43. Not great, not terrible. Przerwa spacerowa, choć nie czułem się wypompowany, ale chciałem podejść do tego treningu zachowawczo. 2 minuty mijają, ruszam z tego samego miejsca. Znowu początek za szybko, na 600 metrze mam raczej tempo 3:32. Trochę za szybko, postanawiam zwolnić, ale już nie celuję w 3:40, a raczej chcę wyczuć tempo, które mogę dłużej uciągnąć bez zajezdni. Kolejne kółka wpadają, 11:32, w ok. 3:35. Wydaje mi się, że wytrzymałbym też trzecie takie powtórzenie w tempie pomiędzy 3:35-40, ale nie chciało mi się przedłużać. Tym bardziej, że ciągle padało i koszulka zaczęła nieprzyjemnie lepić się do ciała.
Jako drugi akcent w tygodniu dorzuciłem podbiegi. Pomyślałem sobie, że zrobię to samo, co kilka tygodni temu i porównam czas, ocenię progres. Biegło mi się wyraźnie lżej, ale jak porównałem czasy odcinków, to się zdziwiłem, bo było to samo, co poprzednio. Co do? Chwila analizy i znalazłem przyczynę. Teraz dołożyłem sobie jakieś 30 m, co prawda praktycznie płaski odcinek, ale jego przebiegnięcie chwilę zajmuje. Za tydzień spróbuję podbiegi 400 m, mam nadzieję, że płuc nie będę wypluwał.
Myślę, że najbliższe tygodnie będę robił właśnie taką własną wariację planu do zapętlenia - podbiegi, jakiś bieg w okolicy tempa progowego, coś dłuższego w niedziele, całość uzupełniona BSami. Nawet jak wystartuję gdzieś jesienią, to zrobię to właśnie z takiego treningu, co najwyżej ze 2 tygodnie przed zrobię mini bps, czyli wytnę podbiegi i progowe na dłuższej przerwie.
Ponieważ dwa poprzednie "akcenty" nie do końca wyszły, to, jak przystało na idiotę, postanowiłem dorzucić do pieca i zrobić 2x3,2 km P/2' przerwy. Wczoraj wyskakuję ok. 18, zaczyna kropić. Krótka chwila zwątpienia, ale w końcu stwierdzam, że w razie czego będzie tylko lepsza wymówka, jakbym miał nie domknąć. Miałem to biegać na pętelce, ale jak byłem blisko stadionu, stwierdziłem, że może jednak spróbuję to zrobić tam? Opłaciłem wstęp, rozgrzewka od niechcenia, deszcz dalej pada, lekki wiatr (właściwie to nie przeszkadzał, trochę było czuć, ale wiał z takiego kierunku, że odczuwalny był tylko na fragmencie jednego łuku, na prostej chroniła trybuna).
Tory I i II wyłączone z treningu. Tor VIII zajęty. Postanowiłem, że będę robił na VII - zaczynam 150 m przed linią startu, następnie kręcę 6 pełnych okrążeń (ok. 447 m każde) i resztę dociągam mniej więcej do oznaczenia wskazującego 80 m przed linią startu. Może nie idealnie 3200 m, ale jak dla mnie taka dokładność wystarczy.
Zacząłem za szybko, nawet po 3:10-15, staram się trafić we właściwą intensywność, nie zwalniam gwałtownie, ok. 600 m mam już dobrą prędkość. Biegnie mi się lekko, deszcz chłodzi, kolejne okrążenia wpadają przyjemnie, koniec i 11:43. Not great, not terrible. Przerwa spacerowa, choć nie czułem się wypompowany, ale chciałem podejść do tego treningu zachowawczo. 2 minuty mijają, ruszam z tego samego miejsca. Znowu początek za szybko, na 600 metrze mam raczej tempo 3:32. Trochę za szybko, postanawiam zwolnić, ale już nie celuję w 3:40, a raczej chcę wyczuć tempo, które mogę dłużej uciągnąć bez zajezdni. Kolejne kółka wpadają, 11:32, w ok. 3:35. Wydaje mi się, że wytrzymałbym też trzecie takie powtórzenie w tempie pomiędzy 3:35-40, ale nie chciało mi się przedłużać. Tym bardziej, że ciągle padało i koszulka zaczęła nieprzyjemnie lepić się do ciała.
Jako drugi akcent w tygodniu dorzuciłem podbiegi. Pomyślałem sobie, że zrobię to samo, co kilka tygodni temu i porównam czas, ocenię progres. Biegło mi się wyraźnie lżej, ale jak porównałem czasy odcinków, to się zdziwiłem, bo było to samo, co poprzednio. Co do? Chwila analizy i znalazłem przyczynę. Teraz dołożyłem sobie jakieś 30 m, co prawda praktycznie płaski odcinek, ale jego przebiegnięcie chwilę zajmuje. Za tydzień spróbuję podbiegi 400 m, mam nadzieję, że płuc nie będę wypluwał.
Myślę, że najbliższe tygodnie będę robił właśnie taką własną wariację planu do zapętlenia - podbiegi, jakiś bieg w okolicy tempa progowego, coś dłuższego w niedziele, całość uzupełniona BSami. Nawet jak wystartuję gdzieś jesienią, to zrobię to właśnie z takiego treningu, co najwyżej ze 2 tygodnie przed zrobię mini bps, czyli wytnę podbiegi i progowe na dłuższej przerwie.
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 2043
- Rejestracja: 18 lut 2017, 09:29
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
Mam prędkie endorfinki, trzeba przetestować na jakimś fajnym treningu.
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 2043
- Rejestracja: 18 lut 2017, 09:29
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
W zeszły piątek zrobiłem sobie 25' P. Takiego czegoś nie chciałem kręcić na stadionie, więc teren. Pętli jakoś też mi się nie chciało robić, więc na ten kawałek wybrałem trasę 11 Listopada-Wiosenna-Ciołkowskiego-Wiosenna-11 Listopada. Początek głównie pod górę, też trochę pod wiatr, ale tutaj sporo czasu chroniły drzewa, jak się drzewa skończyły wiatr był raczej boczny, nie czołowy. No i siła nie była straszna, już zauważalna, ale nie kasowała treningu. Po ok. 13' nawrotka, tu już byłem dość ujechany i pomimo zdecydowanie lepszych warunków nie było z czego przyspieszyć. Całość wyszła po ok. 3:41/km. Fest się zmachałem, ale potrzebowałem czegoś takiego.
We wtorek rano wpadły podbiegi. 5x400 m (jest tego trochę więcej, ale w uproszczeniu nazywam je czterysetkami). Dwa pierwsze weszły zaskakująco łatwo, po trzecim zrozumiałem, że to nie przelewki. Czwarte skłoniło mnie do myślenia. Po piątym chciałem już tylko wrócić do domu. Nie było odruchów wymiotnych, nic z tych rzeczy. Ale czułem, że jest ostro, miałem przytkane uszy.
Ten tydzień trochę nie wiedziałem jak rozegrać, bo wiedziałem, że w piątek nie będę miał jak pobiec akcentu, więc trochę się zastanawiałem jak ułożyć poszczególne dni. W końcu wygrała opcja, że, już tradycyjnie, we wtorek rano robię podbiegi (tym razem trochę ponad 250 m), a tempo P zrobię w sobotę (również rano). Tym razem walka była od 6. powtórzenia. Po 7. jeszcze łudziłem się, że może dobiję do 10, ale po 8. musiałem dłużej odsapnąć, więc jednak powrót. Tym bardziej, że właśnie zmieniłem robotę i nie chciałem przez resztę dnia być nieprzytomny.
W czwartek przyszły do mnie Endorphin Speed. Waga ok. 252 g w rozmiarze 11 US (45 EU). Chciałem je wypróbować. Ale nie było sensu wkładać ich na BSa, więc musiały poczekać na swoją kolej do soboty. A tam 5x1.6 km P/1' przerwy.
Pierwsze wrażenia? Lekko, wagowo wydaje mi się, że podobnie do Kinvar, ale tutaj jest grubsza podeszwa. Płytka (nylonowa) jest wyczuwalna i stopa ma sprzeczne informacje - z jednej strony czuć miękkość amortyzacji, z drugiej czuć, że jest coś twardego blisko, bliżej niż podłoże, ale też nie aż tak twarde. Dziwność wynika z tego, że czuć tę twardość, ale w innym momencie niż w takich Type A jak się uderza w asfalt.
Sam trening raczej nudny. Dobieg na pętlę, trochę rozgrzewki i ruszam. Pierwsze powtórzenie wpada mniej więcej po 3:37 (5:47), 30'' marszu, 30'' truchtu i powtórka, czas niemal identyczny. Trzecie powtórzenie, to sekunda szybciej. Czwarte i piąte zamykam w 5:44 i 5:45. Przerwa za każdym razem taka sama. Po wszystkim powrót i uzbierało się ponad 15 km. Odczucia z buta? Fajny, ale sam nie biega, dzisiaj były po prostu wyśmienite warunki (ok. 7-8 stopni, praktycznie bez wiatru) i jednak odcinki, nie bieg ciągły - stąd trochę szybsze tempo niż tydzień temu. Ale wydaje mi się, że może to być moja startówka na półmaratony i treningi P. Na 10 km raczej zostanę wierny Type A/Freedom Iso, na 5 km raczej Type A lub Kilkenny (jak przełaj).
We wtorek rano wpadły podbiegi. 5x400 m (jest tego trochę więcej, ale w uproszczeniu nazywam je czterysetkami). Dwa pierwsze weszły zaskakująco łatwo, po trzecim zrozumiałem, że to nie przelewki. Czwarte skłoniło mnie do myślenia. Po piątym chciałem już tylko wrócić do domu. Nie było odruchów wymiotnych, nic z tych rzeczy. Ale czułem, że jest ostro, miałem przytkane uszy.
Ten tydzień trochę nie wiedziałem jak rozegrać, bo wiedziałem, że w piątek nie będę miał jak pobiec akcentu, więc trochę się zastanawiałem jak ułożyć poszczególne dni. W końcu wygrała opcja, że, już tradycyjnie, we wtorek rano robię podbiegi (tym razem trochę ponad 250 m), a tempo P zrobię w sobotę (również rano). Tym razem walka była od 6. powtórzenia. Po 7. jeszcze łudziłem się, że może dobiję do 10, ale po 8. musiałem dłużej odsapnąć, więc jednak powrót. Tym bardziej, że właśnie zmieniłem robotę i nie chciałem przez resztę dnia być nieprzytomny.
W czwartek przyszły do mnie Endorphin Speed. Waga ok. 252 g w rozmiarze 11 US (45 EU). Chciałem je wypróbować. Ale nie było sensu wkładać ich na BSa, więc musiały poczekać na swoją kolej do soboty. A tam 5x1.6 km P/1' przerwy.
Pierwsze wrażenia? Lekko, wagowo wydaje mi się, że podobnie do Kinvar, ale tutaj jest grubsza podeszwa. Płytka (nylonowa) jest wyczuwalna i stopa ma sprzeczne informacje - z jednej strony czuć miękkość amortyzacji, z drugiej czuć, że jest coś twardego blisko, bliżej niż podłoże, ale też nie aż tak twarde. Dziwność wynika z tego, że czuć tę twardość, ale w innym momencie niż w takich Type A jak się uderza w asfalt.
Sam trening raczej nudny. Dobieg na pętlę, trochę rozgrzewki i ruszam. Pierwsze powtórzenie wpada mniej więcej po 3:37 (5:47), 30'' marszu, 30'' truchtu i powtórka, czas niemal identyczny. Trzecie powtórzenie, to sekunda szybciej. Czwarte i piąte zamykam w 5:44 i 5:45. Przerwa za każdym razem taka sama. Po wszystkim powrót i uzbierało się ponad 15 km. Odczucia z buta? Fajny, ale sam nie biega, dzisiaj były po prostu wyśmienite warunki (ok. 7-8 stopni, praktycznie bez wiatru) i jednak odcinki, nie bieg ciągły - stąd trochę szybsze tempo niż tydzień temu. Ale wydaje mi się, że może to być moja startówka na półmaratony i treningi P. Na 10 km raczej zostanę wierny Type A/Freedom Iso, na 5 km raczej Type A lub Kilkenny (jak przełaj).
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 2043
- Rejestracja: 18 lut 2017, 09:29
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
Mój niedoszły marcowy półmaraton przeniesiony na wrzesień się nie odbył. Teraz dostałem informację, że mogę "przebukować" bezkosztowo na maj 2021 lub marzec 2022. Muszę przemyśleć, ale na razie jestem zwolennikiem opcji marzec 2022. Jest kilka powodów. W przyszłym roku chcę skupić się na 10 (i 5) km. Półmaraton wolę biec wczesną, nie późną wiosną. Jakoś mam wątpliwości czy znowu nie zablokują lotów w ostatniej chwili. Dam sobie kilka dni na przemyślenie.
A na razie zapisałem się na warszawski City Trail 17 października. W piątek zrobię sobie kilka kilometrówek, spróbuję doświadczalnie ustalić tempo startowe.
A na razie zapisałem się na warszawski City Trail 17 października. W piątek zrobię sobie kilka kilometrówek, spróbuję doświadczalnie ustalić tempo startowe.
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 2043
- Rejestracja: 18 lut 2017, 09:29
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
Dzisiaj zrobiłem świetny trening, 6x(1km I/3' przerwy). Dość łagodnie podszedłem, bo to pierwsze interwały biegane od bardzo dawna. Planowałem robić to gdzieś po ~3:23-5, przerwa spacerowa. Weszło jak złoto, 3:18, 3:20, 3:17, 3:18, 3:18, 3:18. Drugie powtórzenie trochę zwolniłem, bo bałem się, że przeszarżuję, ale później znowu lekko przyspieszyłem. Wiatr, trochę wiał, już zaczynał przeszkadzać, ale ponieważ stadion, to rozłożyło się to na stosunkowo krótkie odcinki. 110 m + 2 kółka po siódmym torze (czyli ok. 445 m). Kusiło dołożenie jeszcze jednego odcinka, ale już bym dobił do ok. 24' tempa I, a stwierdziłem, że jak na pierwszy raz od prawie roku to będzie zdecydowanie za dużo. Powiedziałbym, że pod nogą jest jeszcze zapas na szybsze kilometrówki, ale nie chciałem przeszarżować, tym bardziej, że i tak wykonałem szybciej niż zakładałem przed treningiem.
Trochę jestem skołowany i nie bardzo wiem na co się nastawiać za tydzień. Prędkość jest, ale jeszcze nie wiem, czy mam na tyle wytrzymałości, żeby polecieć 5 km po ok. 3:20. I ciekawe czy nagle nie zablokują zawodów? Ech, trzeba być dobrej myśli.
Trochę jestem skołowany i nie bardzo wiem na co się nastawiać za tydzień. Prędkość jest, ale jeszcze nie wiem, czy mam na tyle wytrzymałości, żeby polecieć 5 km po ok. 3:20. I ciekawe czy nagle nie zablokują zawodów? Ech, trzeba być dobrej myśli.
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 2043
- Rejestracja: 18 lut 2017, 09:29
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
Mimo psiej pogody pan Dziekoński dzielnie dzisiaj atestował trasę białostockiego półmaratonu. Z powodów różnych ograniczeń ma być przynajmniej lekko zmieniona (tradycyjne miejsce startu nie jest gotowe na sprawne puszczanie grup po 250 osób i trzymanie "w rezerwie" kolejnych grup), stąd potrzeba nowego atestu. Ech, żeby jeszcze piątkę puścili tylko po ulicach Piłsudskiego i Branickiego, to chociaż raz byłaby płaska i szybka trasa. Może i monotonnie, ale w przypadku bezwietrznej pogody szanse na dobry wynik rosną.
Dzisiaj lekkie luzowanie, 90' BS. W tym tygodnie nie będzie wtorkowych podbiegów (wykonywałem je przez ostatnie 6 tygodni). Jako akcent przedstartowy planuję tradycyjne 3x(1.6 km P/2' przerwy). Nad wartością tempa P będę musiał jeszcze podumać. Optymalnie byłoby zrobić ten trening we wtorek po południu, ale jak będzie mocno wiało, to może przełożę na środę. Jeśli City Trail zostanie odwołany, awaryjnie pobiegnę w teście Coopera. A jak i to odwołają, spróbuję zrobić sobie test solo - 3 albo 5 km.
Dzisiaj lekkie luzowanie, 90' BS. W tym tygodnie nie będzie wtorkowych podbiegów (wykonywałem je przez ostatnie 6 tygodni). Jako akcent przedstartowy planuję tradycyjne 3x(1.6 km P/2' przerwy). Nad wartością tempa P będę musiał jeszcze podumać. Optymalnie byłoby zrobić ten trening we wtorek po południu, ale jak będzie mocno wiało, to może przełożę na środę. Jeśli City Trail zostanie odwołany, awaryjnie pobiegnę w teście Coopera. A jak i to odwołają, spróbuję zrobić sobie test solo - 3 albo 5 km.