Sobota 13.07.2019
START
Ultra Chojnik 102km 12:08:43
3. miejsce
W końcu nastal czas mojego ultra startu!

Nastawienie było bojowe, forma dobra, ze zdrowiem wszystko w porządku, więc nie było powodów do obaw. Cieszyłem się na tę przygodę. Start o 01:00 w nocy nie pozwala za bardzo się wyspać. Położyłem się w namiocie o 21:30, ale nie było łatwo zasnąć. Do północy zaliczyłem tylko jakieś 1-1,5h nawet nie snu tylko swojego rodzaju czuwania. 00:10 już wstawałem szykować się na start. Adrenalina robiła swoje - byłem gotowy do boju. Na linii startu znajome twarze z podium poprzednich edycji: Witek Juda, Maciej Pisarek, a także Patryk Aid, który liczyłem, że będzie mocny, i wzmocnienie 'opcji poznańskiej' Łukasz Wieczorek. Atmosfera luźna, miło i przyjemnie, a do startu przygrywa bardzo ciekawa kapela Timingeriu. Mój plan - trzymać się czołówki, ale nie za wszelka cenę, najważniejszy duży luz na pierwszych kilometrach. Strzelałem, że na mecie powinienem mieć pomiędzy 12-13 godzin. Pogoda była niepewna. Zapowiadali mocne opady od rana. Póki, co w nocy było bez opadów. I dobrze.
Już na 1,5km zostajemy poprowadzeni nie w tę stronę i robimy" za darmo" 300m pod górę. Kiedy orientujemy się w sytuacji następuje zwrot w tył i mocne przyspieszenie, żeby przebić się przez cały peleton i znowu wyjść na czoło. Jest lekkie zamieszanie i stawka się rozciąga. Ja pilnowałem znajomych pleców i wciąż jestem z przodu. Po chwili trasa rozmija się z trackiem... Lecimy według taśm, wbiegamy w las. Niestety trasa jest kiepsko oznaczona. W nocy słabo widać te tasiemki i na kilku skrzyżowaniach mamy wątpliwości gdzie dalej biec. Na szczęście jakoś udaje się obrać właściwy kierunek. Dobrze, że jest grupa. Razem raźniej i jaśniej. Około 8. kilometra, biegnąć na czele, ponownie ładuję się gdzieś w las... Chłopakom udaje się znaleźć właściwą trasę, ale zanim tam dobiegam tracę do nich już z 50m i znowu muszę zrobić solidnego sprinta, żeby nie stracić kontaktu. Te problemy z nawigacja były bardzo deprymujące. Od Piechowic jest już lepiej, podejście pod Wysoki Kamień jest już na szczęście bez przygód. Moje nogi się wtedy rozkręciły, biegło mi się bardzo fajnie, cały czas w czołówce, którą stanowiło wtedy 5 osób. Zaraz pierwszym punktem (17km) Witek Juda przypuszcza atak, na płaskim odcinku przed zbiegami mocno przyspiesza, dla mnie wtedy zbyt mocno. Odpuszczam. Zabiera się z nim Roger, którego wcześniej nie znałem, ale okazało się że pochodzi z tamtych rejonów. Razem z Maciejem Pisarkiem i trzecim biegaczem, którego nie znałem, a zaczął mocno - z nami, zbiegliśmy do Szklarskiej zaliczając po drodze kolejne małe pogubienie. Efektem było zrobienie odcinka po mokrej łące i przemoczenie całkowicie butów i skarpet. Kolejna deprymująca okoliczność... Na mocnym podejściu pod Szrenicę wspinałem się ramię w ramię z nieznajomym kolegą, Maciej został za nami. Spokojnie, miarowo, był czas na jedzenie. Czułem się nadal bardzo dobrze. W miarę jak dobiegaliśmy na Śnieżne Kotły zrobiło się widno. W końcu! Co prawda nie obawiałem się już o nawigację, bo resztę trasy znałem, ale zawsze to bezpieczniej kiedy wszystko dobrze widać. Na eksponowanym i bardzo widowiskowym zbiegu po kamieniach do schroniska Pod Łabskim Szczytem przestaję słyszeć za sobą kroki. Zaczynam oddalać się od rywali za mną i z każdym kolejnym kilometrem zbiegu zyskuję przewagę. Odcinek poniżej schroniska niełatwy - bardzo kamienisty, na którym kilka razy obijam stopy. Do punktu (37km) dobiegam, i odbiegam, sam. Reszty nie widać, czyli zrobiłem kilka minut przewagi, mimo, że w moim odczuciu nie cisnąłem jakoś specjalnie mocno. Kilka łyków coli, arbuzy. Żołądek współpracuje. Po chwili zaczyna się kolejne podejście, które trochę mi się dłuży. Dla odmiany znowu po kamieniach

Niby już słyszałem wolontariuszy na przełęczy, a jednak zanim do nich dotarłem to minęło jeszcze sporo minut. Wiedziałem, że za chwilę dotrę do półmetka.
Przełęcz Karkonoska (47km) była już blisko. Dobiegając do niej widziałem wychodzących z punktu dwóch rywali przede mną - znak, że moja strata nie jest duża. Okazało się, że nie mają coli - bardzo źle! Ładuję w kieszenie swoje żarcie z przepaku i wcinam pomidorówkę. Zupa bardzo fajnie mi zrobiła na żołądku, poczułem duży przypływ energii i motywacji. Za sobą już nikogo nie widziałem. Biegnie mi się bardzo dobrze, pokrzepiony posiłkiem zasuwam w niezłym tempie. Wciąż nie pada. Czas do Samotni mija mi bardzo szybko, przyjemnie można by powiedzieć, a to już ponad 55km. Zbieg od Strzechy Akademickiej bardzo stromy, ale nie po kamieniach. Jest żwirek. Staram się to wykorzystać i lecę te 3km w dół po 3:50/km. Nawrotka i nazad w górę. Po chwili zauważam gdzieś w oddali postać. Początkowo myślałem, że to turysta, ale to był jednak zawodnik, którego goniłem. Podejście mija powoli, wykorzystuję to na jedzenie. Zaczęło padać. Nie zakładam kurtki, daję sobie 5-10 minut. Jeśli nie przestanie - wtedy wyciągnę mój ultrashell. Na szczęście przestało. To podejście trochę sił ze mnę wyciągęło, przyznaję. Wyczekiwałem Kopy, bo to już zaraz Dom Śląski i zbieg. Ogólnie moje podejście było etapowe. Skupiałem się na danym odcinku, który pokonuję, nie na całej trasie. Jeszcze przed Kopą wyprzedził mnie, biegnący krótszy dystans, Andrzej Witek. Miał co prawda te 30km mniej w nogach, ale ta lekkośc kroku... Zazdrościłem. Dokulałem się do Domu Śląskiego w stanie wskazującym na zmęczenie. Końcówka kosztowała mnie sporo wysiłku, jakieś kłucie w płucach, ogólnie ciężko. Można by powiedzieć mały kryzys, ale widmo zbiegu poprawiało mi humor. Trasa w dół doliną Łomnicy nie jest łatwa, znowu po kamieniach, teraz dodatkowo mokrych. Już pierwsze kroki pokazują, że jest ślisko. Jeszcze w pierwszym, górnym odcinku zaliczyłem kilka poślizgnięć, ze dwa zjazdy na dupę i postanowiłem, że trzeba ciut spokojniej. Nie ma co szaleć, bo zaraz mój bieg się skończy tutaj. Ostrożnym krokiem jakoś to poszło, choć ślisko strasznie. Brooks Cascadia - te buty na suche skały są ok, na mokre już gorzej. Pod koniec odcinka kamiennego jeszcze przywaliłem palcami w kamlota, ból straszny, przekleństwa i kolejny wkurw. No i punkt, upragniony. W Karpaczu (68km, choć naprawdę już miałem 70 na zegarku) na wieść, że nie mają coli byłem bardzo zły. Mój żołądek jej potrzebował. Spróbowałem trochę leczo, a poza tym klasycznie - arbuzy i pomarańcze. Na punkt wbiegł wtedy znajomy z Poznania - Vege Słonik (biegł 70km+) i podobnie jak ja brak coli skwitował dosadnie: "No chyba sobie żartujecie..." Wiedzieliśmy jednak, że przecież to nie wina wolontariuszy. Wybiegliśmy razem, ja z tyłu, wolniej. Zaprosił mnie do wspólnego biegu, choć ja byłem nięchętny. Wyglądał bardzo dobrze i to nie było moje tempo. Poszedłem jednak za nim, porozmawialiśmy i ubiegliśmy razem może ze 2 kilometry, ale w dobrym czasie i moje samopoczucie poszło w górę. Na początku podejścia Sowią Doliną już go odpuściłem, zwolniłem. Ale dogoniłem Rogera! Znowu miałem go 100m przed sobą i nawet zacząłem się zbliżać. Doszedłem go nawet na jakieś zaledwie 50m i to by było na tyle... Podejście się dłużyło, a mi było coraz ciężej. Na końcówce byłem już mocno zmęczony, brakło mi sił do pokonywania schodków, zrobiło mi się gorąco. Żołądek nie chciał już jeść żeli, zbuntował się. Głośno oddychałem, ale dotarłem cało do szczytu. Na płaskim odcinku sam złapałem się na tym, że muszę przejść na kilkadziesiąt metrów do marszu, żeby odpocząć. Było ze mną źle. To było u podnóża Śnieżki. Zrobiło się wilgotno, chłodno, a ja totalnie zniszczony. Zero motywacji, zero energii i nawet już czułem głód. To był sygnał, że najważniejsze to jednak dostarczyć paliwo. Bez tego nie ujadę. Sięgnąłem po Skittlesy. Specjalnej ochoty na nie nie miałem, bo nieco przecież słodkie..., ale jednak kwaśne! Pobudziły, podziałały! Wizualizowałem sobie jak dodają mi sił i podchodziłem ostatni, krótki odcinek do Drogi Jubileuszowej. 77km i w końcu w dół. Ufff. Odetchnąłem i puściłem się kamienną drogą. Kawałek dalej, za Domem Śląskim ponownie dorzuciłem kalorii w postaci mieszanki studenckiej. Było wciąż ciężko, ale lepiej. Na krótkim podejściu zadzwoniłem na moment do mojej dziewczyny, żeby dodała mi sił. To też podziałało!

Mimo zmęczenia bieg szedł mi całkiem nieźle, tempo nienajgorsze, ochota wróciła. I bach, padł mi zegarek. Zawsze starczał na te kilkanaście godzin, a teraz nie dał rady nawet 9-ciu. I już nie wiedziałem na którym ka-em-ie jestem. Kolejny wkurw... Ale +/- oszacowałem, że do Przełęczy Karkonoskiej mam ze 5km i trzeba się na tym skupić. Cisnąć, zmusić się. To będzie już 85km+ i już tylko w dół! Im bliżej miałem, tym było łatwiej. Bieg był już jednak bolesny, bo w mokrych butach na obu stopach porobiły mi się odciski. Na podeszwie, pod stopą, tak, że każdy krok powodował ból. Szczególnie na twardym, na kamieniach, było to odczuwalne. Z tego powodu zmuszanie się do biegu było jeszcze trudniejsze...
Przełęcz. Coli nie ma - to wiem. Łykam trochę zupy, arbuzów i pytam medyka o możliwość opatrzenia tych odcisków. Radzi mi tego nie ruszać, skoro nadal mogę biec, bo jak zdejmę buty, skarpety, to może być tylko gorzej. W sumie to przyznałem mu rację. Szkoda to rozbabrać. Jest niefajnie, ale chyba dam z tym radę do mety. Szkoda mi też czasu na tę akcję. Zebrałem się i zacząłem 6km po asfalcie w dół. Bolało. Bardzo. Na tej nawierzchni każdy, każdy krok, powodował pieczenie pod stopą. Na szczęście było mocno z górki i ciało samo, grawitacyjnie poruszało się do przodu bez większego wysiłku. Po drodze minąłem kilku (chyba nawet -nastu) biegaczy z krótszych dystansów. Odcinek minął szybko. Ból co prawda był, ale morale wzrastało, bo meta była już niemal widoczna. W Przesiece parę skrętów i ostatni punkt odżywczy.
Ostatnia dycha do mety, którą dobrze pamiętam z przed dwóch lat. Dostaję info, że mam 8 minut straty. Sporo. Nie chce się już biec, wiem też, że mam dużą przewagę z tyłu za sobą. Odciski bolą, ale po miękkim jest lepiej niż po asfalcie. Muszę dać radę! Zaczynam truchtać i jakoś to idzie. Najpierw opornie, później coraz lepiej, końcówka jest nawet trochę z górki. Moje tempo jest, uważam, całkiem dobre. W międzyczasie pada deszcz. Nie wyciągam kurtki, szkoda zachodu, na mecie mogę być mokry. Myślę już tylko o tym by dotrzeć pod Chojnik. Moment kiedy zobaczyłem ostatnie podejście- ogromna radość. Podczas tej ostatniej wspinaczki na zamek słychać już spikera z mety. Patyczak z niesamowitą energią wita i wyczytuje nazwisko każdego kto wbiega. Na zbiegu czuję nawet sporo sił, ale to po prostu już działa adrenalina finiszowa. Zrobiłem 3 miejsce, jest podium, jest dobry czas, był dobry bieg. Na mecie czekają na mnie koledzy, którzy przybiegli przede mną. Witek Juda, zwycięzca, wykręcił świetny czas poniżej 12 godzin. Roger, który debiutował na setce!, był przede mną 3,5 minuty. Cieszymy się razem, omawiamy bieg. Jest fajnie, jestem zadowolony. Super Przygoda!