
Wtorek 16 lipca 2019
BS 8 km
-------------------------------------------------------
8 km / 49:59 / Tempo 6:15 / Tętno ---
-------------------------------------------------------
ETAP / DYSTANS / TEMPO
BS 8 km -
6:15
Poranny rozruch bez spiny.

Środa 17 lipca 2019
R 12 x 200 m / 200 m
-------------------------------------------------------
8 km / 51:34 / Tempo 6:27 / Tętno ---
-------------------------------------------------------
ETAP / DYSTANS / TEMPO
R 200 m -
50"
R 200 m -
49"
R 200 m -
48"
R 200 m -
49"
R 200 m -
47"
R 200 m -
49"
R 200 m -
49"
R 200 m -
49"
R 200 m -
50"
R 200 m -
49"
R 200 m -
48"
R 200 m -
43"
Jak nie cisnę dużo szybciej niż to co zaleca Daniels to taki trening jest całkowicie do zrobienia bez większych problemów. Poszło sprawnie, fajnie wiało, miła temperatura... jak się okazało to był koniec komfortowej pogody.

Czwartek 18 lipca 2019
BS 12 km
-------------------------------------------------------
12 km / 1:10:43 / Tempo 5:53 / Tętno ---
-------------------------------------------------------
ETAP / DYSTANS / TEMPO
BS 12 km -
5:53
Zaplanowałem powrót po pracy do domu na własnych nogach. Przynajmniej większość trasy. Rano odwiedziłem siłownię, więc na starcie nie byłem całkowicie sprawny... do tego było już dosyć ciepławo. Ale jakoś dociągnąłem zamykając pierwszy blok biegowy w tym tygodniu. Piątek odpoczynek i weekend dość obszerny.

Sobota 20 lipca 2019
BD 22 km
-------------------------------------------------------
22 km / 2:14:11 / Tempo 6:06 / Tętno ---
-------------------------------------------------------
ETAP / DYSTANS / TEMPO
BD 22 km -
6:06
Teraz spokojnie mogę się rozpisać na temat biegu bo ból jest świeży. Ból i utrata honoru - to było jedno z moich najgorszych długich wybiegań w mojej biegowej historii. Ale może najpierw prolog i tłumaczenia... siebie muszę wytłumaczyć, a właściwie swoją głupotę. Waga po wakacjach mnie przeraziła (dlatego się nią nie chwalę póki nie spadnie) i wziąłem się konkretnie za dietę. Tak na poważnie... tnę codziennie jakieś 400-500 kcal i do tego do zapotrzebowania energetycznego biorę tylko połowę spalonych kalorii. I tak od poniedziałku sobie wesoło trwam. Staram się dbać o odpowiednia ilość makro, ale ze wskazaniem na białko - węglowodany dostają po dupie. I w piątek po południu jakoś tak nawet nie zjadłem nic po godzinie 16. Nawet nie wypiłem zalecanej ilości płynów. Wstałem dzisiaj za późno na bieganie. Do tego wziąłem 0,75 litrową butelkę wody i na czczo poleciałem na trening. Właściwie jak zawsze. Biegło się spoko do 12 km. Nawet musiałem się hamować czasami bo zaczynałem biec tempem 5:40, a zależało mi na pilnowaniu tempa wolniejszego o 20 sekund. Powoli odczuwałem ciepło... słońce grzało już o godzinie 8, a ja krążyłem po Poznańskiej Betonozie. Zdarzające się niekiedy strefy zielenii dawały chwilowe ukojenie, ale Sahara nie odpuszczała. Woda też się szybciutko kończyła, a ja nawet karty ze sobą nie zabrałem. I tak po 12 km już było dość ciężko, ale walczyłem... walczyłem do 20 km. Woda się skończyła a ja przeszedłem w Gallowaya i na oparach dotarłem do domu. To było złe, naprawdę to był pierdzielony zły hardy trening, który pokazał, że jestem daleko w lesie. Mogę się pocieszać, że cierpienie uszlachetnia i tak dalej, ale dzisiaj dostałem wpierdziel. Koszulkę miałem całą mokrą już po 5 km, z czapki z daszkiem dosłownie mi kapało... a na wadze straciłem 3 kg. Jeszcze jedna taka nadzieja, a właściwie mój wymysł... że będzie z tego treningu pożytek... że biegłem na jakimś węglowodanowym głodzie... że to była kozacka sesja, która przyniesie korzyści podczas następnego Longa... ale bez jaj... 22 km to ja latałem w swojej historii mnóstwo razy i nigdy nie miałem takich przypałów. Jutro z rana planuje lekki bieg regeneracyjny... 6 kilometrów, nie więcej.