22.07.2019 - 28.07.2019
Poniedziałek
Plan: 12km easy [cholera wie czy da radę :/]
Wykonanie:
Odczucia:
Wtorek
Plan: 14km easy + 6x 100m/100m
Wykonanie:
14km@4'43
6x 100m/100m [całość 4:59min]
Odczucia: po pracy, przed imprezą, fajnie się to biegło, w końcu lekko i na fajnym pulsie, a tempo przyzwoite
Środa
WOLNE
Czwartek
WOLNE
Piątek & Sobota
GrossGlockren Ultra Trail 110km
Czwartek prosto po pracy zamiast treningu to na lotnisko i do Monachium. Na miejscu o 22 i na hotel. Z samego rana check-out o 7 i wio na pociąg, a raczej dwa bo podróż do Zell Am See z przesiadką. Docieram na miejsce około 10:30 i stwierdzam, że łądna pogoda nie ma co bawić się w busy. Biorę parę piwek na drogę i 8km spaceru z Zell do Kaprun.
W miejscowości niezłe zdziwko. Człowiek myśli, że trafia do kurortu w Alpach, a ląduje w ciapaklandzie

Serio, białego ze świecą, do okoła kobiety w nikabach, wystawy sklepowe po arabsku, market z towarami z Emiratów - niezły szok :D Aż człowek zaczyna myśleć, czy oni przypadkiem nie kupili sobie po prostu kurortu w Tyrolu XD
Przed 13 lecę po odbiór pakietu. Wszystko mega sprawnie, szybko - sprawdzenie inwentarza 100%, nie przepuścili nic z listy. W pakiecie jeden wielki ch...

Numer, chip GPS, próbka magnezu i parę ulotek.
Następnie na piwko i czekać do 15 aż będę mógł się zameldować w hotelu. Popołudnie spędzone znów na piwkowaniu i spotkaniu ze znajomymi.
Odpoczynek w pokoju i na 19 zgadujemy się jeszcze na dodatkową kolację - dla mnie niestety było to za wiele - cały dzień pizza + pasta i jeszcze dowaliłem pasty po 19... Za to gin+tonic przepyszny

21:20 stawiam się pod linią startu, kameralnie. Z głośnika leci odprawa i obiecanki-cacanki, że w nocy pogoda super i ew. jakieś opady popołudniu dnia następnego. Po chwili spiker prosi zawodnikóz z nr. od 1-100 by jako pierwsi zapakowali się do strefy startu (fajnie, nie trzeba się przepychać już na dzień dobry, chociaż minus taki, że już się tam gnieżdżę a tu jeszcze dobrych parę min. do wystrzału).
Punkt 22:00 ruszamy. Parę chwil i fru, wybywamy z miasta i oddziwo już biegniemy całkiem-całkiem pod górę. Peleton się rozciąga, głupio tak od razu maszerować, więc się człowiek już lekko gotuje (a temp. całkiem spora jak na tą porę).
Trochę wypłaszczenia i wjeżdżamy w las ale i tutaj trzeba przeć, bo od razu ścieżka na szerokość jednej osoby i albo jedziemy w pociągu albo trzeba uciekać w chaszcze, zatem napieram (szkoda, że nie było trochę spokojniejszego bądź szerszego fragmentu na początek - coś wzorem LUT chociażby, by stawka mogła się już trochę mocniej rozciągnąć i przede wszystkim wyszumieć).
Perwsze km bez historii, gdzieś tam w drugiej części pierwszej stawki. Ale tuż przed pierwszym pkt. mści się to spagetti, no cholera mój 'koszmar Tatr' kupa... Trochę zwalniam i mówię sobie, pierwszy pkt. pewno kibel mają to się człowiek w spokoju załatwi jak należy, a nie jak chochoł pod drzewami - zwłaszcza, że klasycznie nie zabrałem ze sobą papieru! @#%$@#$@
Jednak to słąbo obstawiony pkt. kibla niet! Zatem wybiegam i dopytuję 'sorry, maybe some spare tissues/toilet paper?', a gdzie. Tzn. niby każdy ma ale popakowane w plecaku, a się przeciez nie zatrzyma na 15km, bo mu się cholera czasu zgubi!
No i nie ma wyjścia, za pkt. odbijam za jakiś most, liście z drzewa i krzaczory, no i jednak jak chochoł... :D
Na szczęście to była jednorazowa, akcja zatem trauma z BUGT się nie pojawi

Do drugiego pkt. biegnę swoje. Tam już gitara, mają wszystko - słodkie, słone, energetyki, arbuzy... Jeno kwaśnego brak - ale zwykle wszędzie jest brak.
I po tym pkt. już zaczyna się zabawa. Srogie podejście, blisko 14km z okolic 1200m na 2800m. Na początku fajnie, później już długo i stromo. Ale ja tak akurat nawet lubię - podejście 'na dziada' ręce za siebie i wio. Jednak w 2/3 podejścia w @#$%^ problem.
Obiecywali nam kilka śnieżnych pól do przejścia, myśle SUPER. Lubię pohasać po śniegu latem. Ale @#$%^ nie POD GÓRĘ, przy nachyleniu +15%!
Na nogach typowe 'skalaki' Technica, pod kamień i suchoty. A tu raptem ściana! śniegu do napierania. Nogi spierdalają, no nie daję rady NA CZWORAKA. Zjeżdżam w dół. Myślę jak ja to pokonam! Środek nocy, śnieg zmrożony, nie idzie! Szukam 'pobocza' ale to niezłe odbicie jest. Napieram po ośnieżonych kamulcach, ale pod nimi całkiem spore dziury, zarwie się to będzie darcie ryja, że sam nie wyjdę.
MASAKRA. Tracę tam od groma sił i chęci. Ludzie mijają. Ci z butami na błoto i porządnym bieżnikiem pod Rzeźnika cisną, Ci ze skalakami też cisną, bo jak się okazuje na około 40 osób przede mną WSZYSCY mają kije - ba na trasie osób bez kijków widziałem poza sobą może 4? (Sam nie brałem - Janek cebulak, nie dopłacę za bagaż do luku - a niestety do podręcznego kijaków nie można :/).
Jakimś cudem przeorałem to śnieżne gówno (aż mi się przypomniał tam monolog o domku w Karkonoszach...) i ciśnę wyżej, ostatni odcinek z jednej strony niezły wyrzyg, z drugiej kosmiczne widoki - ostra skała, łupki, jak inny świat - czad.
Po szczycie kawałek zbiegu i kolejny pkt. jednak tuż za nim kolejny problem. Podejście nr. 2 a człowiek już od groma czasu na wysokości +2,500m - a wiadomo, aklimatyzacji było ZERO, nawet nie dzień. I zaczyna brakować tlenu. Co krok to wdech. Mocnjo tracę. Z okolic 26 pozycji przed śnieżnym gównem ląduję na okolicach 80 miejsca.
Niesamowicie czekam na koniec wysokości i kolejny punkt. Tam chwilę odpoczywam i ruszam dalej, zobaczyć czy organizm wróci do normy.
WRACA! Gdy tylko zjeżdżam poniżej 2000m siły powracają

Cisnę, tzn. odczuciowo wydaje mi się, że robię po prostu swoje ale na pkt. w Kals jednak widzę, że mozno pofrunąłem. Ponad 40 osób łykniętych na zbiegu.
Pkt. zajmuje mi około minuty - tylko załadować bidony i wio dalej. Samopoczucie super. Do następnego uwieszam się jednego Austriaka i też ładnie nam idzie, w pogoni jesteśmy za Czechem. Dodatkowo fajny moment na trasie - biegniemy wyżłobionym w skale tunelem. Zero oświetlenia, trzeba nałożyć spowrotem czołówkę bo ciemno jak w dupie. Nice

Na kolejny przepak znów wpadam niby na chwilę... Ale! Tam wita piwo z nalewaka, ZIMNIUTKIE. No nie ma zmiłuj. STOJĘ! Jedno, drugie, trzecie - jeju jak wchodzi

Aż nie chce się ruszać. Ale jednak trzeba...
I powoli zaczyna znów pojawiać się problem wysokości. Czuję, że zatyka, wracamy na +2,500m. Zatem mówię sobie 'zwolnij, przetrwaj, zrób oba podejścia byle zaliczyć i jak wrócimy na niższe partie to się znów pociśnie'. Tak też robię, dodatkowo tutaj pojawiają się cięższe odcinki techniczne (mamy i poręczówki i mocne osuwiska i skakanie i szukanie ścieżki na głazach - jakbym miał porównać do BUGT to trudniejsza technicznie trasa jednak + dochodzi ten czas na wysokości - bez paru dni aklimatyzacji jest po prostu ciężko).
I gdy już się człowiek powoli wita z gąską, widzi ostatnie podejście, za nim oczyma wyobraźni 25km! samego zbiegu, morda się cieszy... To zaczynam słyszeć jakieś gwizdy za sobą - jestem w okolicach 86km, myślę sobie kto by tu gwizdał, jestem w środku niczego pomiędzy jednym pkt. odżywczym, a drugim... Ale zatrzymuję się na chwilę i obracam za siebie.
Faktycznie, jakaś osoba w pomarańczowej kurtce coś macha i gwizda. Ale przy niej stoi jakaś rodzina, biegnie dzieciak - myślę sobie pewnie do niego. Ale jednak coś mi nie daje spokoju i robię to krok w górę, to krok w dół (droczę się z 'pomarańczową kurtką' :D). Jednak macha dalej. Myślę sobie, ok czekam w tym miejscu i zobaczę co się stanie jak minie go jakiś biegacz (a akurat widzę jednego na dole, który się zbliża). Jak go zatrzyma schodzę!
...I niestety zatrzymuje go. No nic złazić trzeba. Docieram na dół i pytam co jest - limitu od groma, zaraz zacznie się mega zabawa i ostry zbieg, walka trwa, a tu takie buty?!
On na to, że po drugiej stronie gór jest burza, walą pioruny, w Kaprun zapadła decyzja o przerwaniu biegu i ściągają z trasy. Dopytuję się, a co by było jakbym się tu nie zatrzymał. Odp. taka, że na szczycie też czekają ichniejsi GOPRowcy, tylko, że tam na szczycie nic nie ma i każdego kogo zatrzymają stopują i każą ZBIEGAĆ! spowrotem tutaj :D
Myślę sobie, ok to się chociaż trochę upiekło - bo dalej by i tak nei puścili, a kazali jeszcze złazić x3 dłużej w to samo miejsce.
Po godz. czekania okazało się, że puścili jedynie ludzi z ostatniego punktu, którzy już i tak byli na zbiegu

[byłem 3-cim zawodnikiem, który już nie mógł kontynuować :/]
Najgorsze było to, że gdyby puścili to były spore szanse na mecie na czas w okolicach 21godz. Na tak długim zbiegu sporo było do urwania, a i sporo osób zapewne do wyprzedzenia. Biorąc pod uwage moje rezerwy siły, które szczędziłem na wysokości, gdzie już wielu pod koniec mocno wypruta maszeruje w dół.
Pewnie gdybym cisnął ile sił to bym się załapał na puszczenie do mety ale za to na zbiegu bym sam należał do tych maszerujących i dawał się wyprzedzać tym co zachowali siłę na końcówkę (hehe 25km = końcówka).
No ale nie ma co gdybać.
Zabawa i tak była przednia. Chociaż czekanie aż ratownicy zabiorą, później przejazd do innej miejscowości i rpzesiadka w duży autokar, czekanie na ludzi z poprzednich punktów i kolejne 30min w tym autokarze wymęczyły fest - nie muszę mówić, że to dobrze ponad godz. w ciuchah biegowych, jebiąc pewnie na kilometr

Docieramy do miasteczka, zdanie chipów. Kobita pyta czy chcę medal - fuck no!

Głupio było brać, olałem. Na posiłek czekać też mi się nie chciało.
Do pokoju kąpać się, trochę Netflixa, parę piwek i właściwie spać. Bo o 10 rano czekało znów 8km z buta tym razem z Kaprun do Zell Am See, tam dwa pociągi do Monachium, tam metro na lotnisko i o 19 wylot do W-wy.
Jedyny plus podróżny to ostatni fragment, gdzie na 1:20h lotu z Monachium podstawili nam Dreamlinera :D Ekraniki, filmy, pełna kulturka - jak lot do USA, aż chciało się dłużej lecieć.
Czy bieg fajny? Widokowo miazga (ale jednak dalej bardziej za to kocham Lavaredo), technicznie niezła zabawa (i TDS i BUGT prostrze), dodatkowo te pola śnieżne (ale @#$%^ pod górę ten fragment to było ładne przegięcie), miasteczko SŁABE (ale może już ja spaczony i Chamonix i Cortiną, ba nawet Zakopcem

), dodatkowo trochę zachodu by się tam dostać no i ciapakland

Więc można powiedzieć ogólnie takie 6,5-7/10 (pewnie dałbym bliżej 7-7.5 gdyby nie przerwano zawodów :D).
Cholera wie czy wrócę, raczej prędzej wyskoczę na Eigera w podobnym terminie za rok. jednak nigdy nie mów nigdy.
Niedziela
WOLNE