Zaczynając od zera
Moderator: infernal
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 757
- Rejestracja: 04 lut 2018, 00:31
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
"Pierwsza 5-tka"
Czas podobno leczy rany. Przynajmniej w moim przypadku jest to dosłowne i prawdziwe. Myślę, że powolutku mogę zacząć bezpiecznie wracać do swojego stylu życia z przed kontuzji. Dwa tygodnie temu udało mi się przedreptać pierwszy kilometr, kilka dni później, przedreptałam już trzy. Po kolejnych kilku dniach... a właśnie.
Kolejna sobota i kolejny raz jestem wpisana w grafik na parkrunie. Znów pewnie podrepczę sobie na końcu. Jak nic będzie to spacer, ponieważ dla niepełnosprawnych ludków, nawet wolne przejście 5km jest wyzwaniem, ale chwała im za to, że im się chce ruszyć i podejmują wyzwanie. Jeśli za mocno nie zmarznę, to może spróbuję po całej imprezie sama przetruchtać ten dystans we własnym, ślimaczym tempie. Może uda mi się tym razem pokonać 4km.
Wstałam rano, ubrałam biegowe ciuchy. Wyglądałam trochę jak na trzaskający mróz, ale podczas spaceru jest chłodno, najwyżej jeśli będzie mi za ciepło, zdejmę jedną warstwę tego co na siebie wciągnęłam.
Na niebie ciągnie się jeden wielki, ciemny babol. Te chmury wyglądają podejrzanie.
Kiedy wychodziłam z domu porządnie padało. Gdybym nie była wpisana w grafik, nigdzie bym się nie ruszyła. Przecież to trzeba mieć nie po kolei w głowie, żeby w taki deszcz iść na spacer, a tym bardziej biegać. Pomyślałam sobie, że pewnie nikt nie przyjdzie na parkrun.
Ponieważ do trasy biegu mam spory kawałek od domu, dojeżdżam samochodem. Kiedy się zbliżałam do parku, zauważyłam uwijających się ze sprzętem organizatorów parkrunu. Zaparkowałam i czekam. Nadal pada niemiłosiernie.
Po chwili widzę, że w stojących obok autach jest więcej takich osób jak ja. Wreszcie pierwsze drzwi się otwierają, po nich kolejne i ... park zaczyna wypełniać się biegaczami.
Oooo, widzę, że to szaleństwo jednak jest bardziej powszechne niż mi się wydawało. Taki deszcz, a im się chce biegać, nawet jacyś debiutanci się znaleźli.
Brakło tylko ... osób specjalnej troski. Nie będzie spaceru, będzie bieg. Serce zaczyna mi mocniej walić, boję się, że nie dam rady, nie nadążę za nimi. Pewnie przyszli sami "starzy wyjadacze". MUSZĘ sobie jakoś dać radę. Przyznam szczerze, że po tej kontuzji zaczął mnie ogarniać strach przed bieganiem. Ile razy próbowałam, za każdym razem bolało i to porządnie.
Ruszamy, trudno.
Spojrzałam tylko wokoło, czy wszyscy znaleźli się już na trasie, czy trzeba na kogoś zaczekać. Powolutku potruchtałam do przodu.
3km dam radę, a co dalej? Czuję się jak totalny świeżak.
Spojrzałam na zegarek. Tempo oscyluje w granicach 8:20. To wolniej niż biegłam ostatnio sama. Wtedy było bodajże 7:43. Dzisiejszy bieg, to bieg z tzw "zającami". Przyklejam się do osoby walczącej z czasem 40:00. Za mną nie ma już nikogo. Truchtam sobie obok, ma okazję do pogadania i podopingowania osóbki toczącej bój ze zmęczeniem i samym sobą.
Matko kochana, jak mi dobrze. Czuję te nieszczęsne przyczepy mięśniowe, one nie chcą o sobie dać zapomnieć, ale jest to w miarę do zniesienia, nie jest najgorzej. To tempo jest dla mnie idealne, w sam raz, żeby nie zrobić sobie krzywdy a i czerpać niesamowitą radochę z biegu.
No i przedreptałam całe 5km w tempie "błyskawicy" ( 41:20 )
Nie ważne tempo, nie ważny czas. Udało się, 5 km jest moje. Mam wrażenie, że od teraz będzie już tylko "z górki" a kryzys jest pokonany. Powolutku wracam na dawne tory. Może zacząć rozglądać się za jakąś fajną dyszką latem, tudzież wczesną jesienią?
Na razie jeszcze w tę sobotę znów obstawię tyły idąc w pomarańczowej kamizelce, ale od następnego razu - zasilę grupę najwolniejszych truchtaczy. To już postanowione.
Aaaa... na starcie w ten dzień razem ze mną stanęło 66 osób, a raczej 66 szaleńców
Czas podobno leczy rany. Przynajmniej w moim przypadku jest to dosłowne i prawdziwe. Myślę, że powolutku mogę zacząć bezpiecznie wracać do swojego stylu życia z przed kontuzji. Dwa tygodnie temu udało mi się przedreptać pierwszy kilometr, kilka dni później, przedreptałam już trzy. Po kolejnych kilku dniach... a właśnie.
Kolejna sobota i kolejny raz jestem wpisana w grafik na parkrunie. Znów pewnie podrepczę sobie na końcu. Jak nic będzie to spacer, ponieważ dla niepełnosprawnych ludków, nawet wolne przejście 5km jest wyzwaniem, ale chwała im za to, że im się chce ruszyć i podejmują wyzwanie. Jeśli za mocno nie zmarznę, to może spróbuję po całej imprezie sama przetruchtać ten dystans we własnym, ślimaczym tempie. Może uda mi się tym razem pokonać 4km.
Wstałam rano, ubrałam biegowe ciuchy. Wyglądałam trochę jak na trzaskający mróz, ale podczas spaceru jest chłodno, najwyżej jeśli będzie mi za ciepło, zdejmę jedną warstwę tego co na siebie wciągnęłam.
Na niebie ciągnie się jeden wielki, ciemny babol. Te chmury wyglądają podejrzanie.
Kiedy wychodziłam z domu porządnie padało. Gdybym nie była wpisana w grafik, nigdzie bym się nie ruszyła. Przecież to trzeba mieć nie po kolei w głowie, żeby w taki deszcz iść na spacer, a tym bardziej biegać. Pomyślałam sobie, że pewnie nikt nie przyjdzie na parkrun.
Ponieważ do trasy biegu mam spory kawałek od domu, dojeżdżam samochodem. Kiedy się zbliżałam do parku, zauważyłam uwijających się ze sprzętem organizatorów parkrunu. Zaparkowałam i czekam. Nadal pada niemiłosiernie.
Po chwili widzę, że w stojących obok autach jest więcej takich osób jak ja. Wreszcie pierwsze drzwi się otwierają, po nich kolejne i ... park zaczyna wypełniać się biegaczami.
Oooo, widzę, że to szaleństwo jednak jest bardziej powszechne niż mi się wydawało. Taki deszcz, a im się chce biegać, nawet jacyś debiutanci się znaleźli.
Brakło tylko ... osób specjalnej troski. Nie będzie spaceru, będzie bieg. Serce zaczyna mi mocniej walić, boję się, że nie dam rady, nie nadążę za nimi. Pewnie przyszli sami "starzy wyjadacze". MUSZĘ sobie jakoś dać radę. Przyznam szczerze, że po tej kontuzji zaczął mnie ogarniać strach przed bieganiem. Ile razy próbowałam, za każdym razem bolało i to porządnie.
Ruszamy, trudno.
Spojrzałam tylko wokoło, czy wszyscy znaleźli się już na trasie, czy trzeba na kogoś zaczekać. Powolutku potruchtałam do przodu.
3km dam radę, a co dalej? Czuję się jak totalny świeżak.
Spojrzałam na zegarek. Tempo oscyluje w granicach 8:20. To wolniej niż biegłam ostatnio sama. Wtedy było bodajże 7:43. Dzisiejszy bieg, to bieg z tzw "zającami". Przyklejam się do osoby walczącej z czasem 40:00. Za mną nie ma już nikogo. Truchtam sobie obok, ma okazję do pogadania i podopingowania osóbki toczącej bój ze zmęczeniem i samym sobą.
Matko kochana, jak mi dobrze. Czuję te nieszczęsne przyczepy mięśniowe, one nie chcą o sobie dać zapomnieć, ale jest to w miarę do zniesienia, nie jest najgorzej. To tempo jest dla mnie idealne, w sam raz, żeby nie zrobić sobie krzywdy a i czerpać niesamowitą radochę z biegu.
No i przedreptałam całe 5km w tempie "błyskawicy" ( 41:20 )
Nie ważne tempo, nie ważny czas. Udało się, 5 km jest moje. Mam wrażenie, że od teraz będzie już tylko "z górki" a kryzys jest pokonany. Powolutku wracam na dawne tory. Może zacząć rozglądać się za jakąś fajną dyszką latem, tudzież wczesną jesienią?
Na razie jeszcze w tę sobotę znów obstawię tyły idąc w pomarańczowej kamizelce, ale od następnego razu - zasilę grupę najwolniejszych truchtaczy. To już postanowione.
Aaaa... na starcie w ten dzień razem ze mną stanęło 66 osób, a raczej 66 szaleńców
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 757
- Rejestracja: 04 lut 2018, 00:31
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
" ... i jeszcze raz"
Wkręciłam się w te sobotnie parkruny. Dziś znów stanęłam na starcie w kamizelce zamykającego stawkę. Dwie niepełnosprawne osóbki także się odliczyły. Czyli dzisiaj będzie spacer.
Pogoda taka sobie. Przed przyjazdem musiałam skrobać szyby. Kałuże pokrywała warstwa cienkiego lodu. Jestem ciekawa jak będzie wyglądał asfalt na trasie. Koordynator biegu prosi o szczególną ostrożność. No ładnie, zaraz się zacznie.
Rzeczywiście, o życiówce można było zapomnieć, droga momentami niczym lodowisko. A mogłam wziąć ze sobą łyżwy
Spacer był bardzo sympatyczny, jednak tęskno mi było do choćby najwolniejszego, ale jednak przetruchtania tych 5km.
Na mecie oddałam kamizelkę, oddałam plakietkę, zjadłam urodzinową czekoladkę i ... ruszyłam sama na trasę.
Wyglądające od czasu do czasu słońce roztopiło większość lodowych pułapek, jednak muszę uważać, bardzo uważać.
Cały czas czuję ten nieszczęsny mięsień, ale nie jest źle, za to kondycja - fatalna. Czas też był kiepski. Przebiegłam 5km w 36:20. Nie pamiętam kiedy poszło mi tak źle. No trudno, to i tak szybciej o 6 minut niż poprzednio. Niech już będzie. Gdzie ten czas, gdy miałam o 6 minut mniej?
Mam nadzieję, że uda mi się nadrobić zaległości.
Za 2 miesiące w moim mieście odbędzie się "Smerfna piątka" - bieg na 5km ( 17 marca). Zajrzałam do rezultatów. W zeszłym roku ostatnia osoba pokonała ten dystans w 34:26. Mam chęć się zapisać, ale czy do tego czasu dam radę poprawić swój wynik?
Pomyślałam sobie, że gdy uda mi się uzyskać na tym dystansie 33 minuty podczas "codziennego" wybiegania, to moje nazwisko pojawi się na liście startowej. Musiałabym urwać 3 minuty od obecnego mojego czasu. Czy jest to dla mnie wykonalne? Nie wiem.
P.S. Dzisiaj miałam tak trudny dzień, że w ramach "odparowania" i niemożności pobiegania, zapisałam się na tę marcową piątkę. Będę miała motywację do systematycznych treningów i ćwiczeń.
Wkręciłam się w te sobotnie parkruny. Dziś znów stanęłam na starcie w kamizelce zamykającego stawkę. Dwie niepełnosprawne osóbki także się odliczyły. Czyli dzisiaj będzie spacer.
Pogoda taka sobie. Przed przyjazdem musiałam skrobać szyby. Kałuże pokrywała warstwa cienkiego lodu. Jestem ciekawa jak będzie wyglądał asfalt na trasie. Koordynator biegu prosi o szczególną ostrożność. No ładnie, zaraz się zacznie.
Rzeczywiście, o życiówce można było zapomnieć, droga momentami niczym lodowisko. A mogłam wziąć ze sobą łyżwy
Spacer był bardzo sympatyczny, jednak tęskno mi było do choćby najwolniejszego, ale jednak przetruchtania tych 5km.
Na mecie oddałam kamizelkę, oddałam plakietkę, zjadłam urodzinową czekoladkę i ... ruszyłam sama na trasę.
Wyglądające od czasu do czasu słońce roztopiło większość lodowych pułapek, jednak muszę uważać, bardzo uważać.
Cały czas czuję ten nieszczęsny mięsień, ale nie jest źle, za to kondycja - fatalna. Czas też był kiepski. Przebiegłam 5km w 36:20. Nie pamiętam kiedy poszło mi tak źle. No trudno, to i tak szybciej o 6 minut niż poprzednio. Niech już będzie. Gdzie ten czas, gdy miałam o 6 minut mniej?
Mam nadzieję, że uda mi się nadrobić zaległości.
Za 2 miesiące w moim mieście odbędzie się "Smerfna piątka" - bieg na 5km ( 17 marca). Zajrzałam do rezultatów. W zeszłym roku ostatnia osoba pokonała ten dystans w 34:26. Mam chęć się zapisać, ale czy do tego czasu dam radę poprawić swój wynik?
Pomyślałam sobie, że gdy uda mi się uzyskać na tym dystansie 33 minuty podczas "codziennego" wybiegania, to moje nazwisko pojawi się na liście startowej. Musiałabym urwać 3 minuty od obecnego mojego czasu. Czy jest to dla mnie wykonalne? Nie wiem.
P.S. Dzisiaj miałam tak trudny dzień, że w ramach "odparowania" i niemożności pobiegania, zapisałam się na tę marcową piątkę. Będę miała motywację do systematycznych treningów i ćwiczeń.
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 757
- Rejestracja: 04 lut 2018, 00:31
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
" Warstwy"
W zeszłym roku nie zastanawiałam się zbytnio jaka jest pogoda. Miałam wyznaczony trening, to na niego wychodziłam bez względu na to, co działo się za oknem. Tym razem jednak dzielę pogodę na taką ze śliskim chodnikiem i takim, po którym da się biegać.
Z rozpłaszczonym o szybę nosem czekałam aż niebo choć trochę zacznie się przecierać. Mijał dzień za dniem, a ja zamknięta w domu jak w klatce, przekładałam kolejne wybiegania. Dzisiaj jednak chmury troszeńkę się przetarły i nawet na moment wyjrzało słońce.
Otworzyłam szafę z ciuchami biegowymi i ... T-shirt, jako pierwsza warstwa, na to cienki polarek, czapeczka z daszkiem, sportowe,korekcyjne okulary chroniące przed wiatrem do tego ...
Bosze... co tak naprawdę powinnam ze sobą wziąć? Jaka ta pogoda w rzeczywistości jest?
Do w miarę bezpiecznej dla mnie, płaskiej i prostej parkrunowej trasy dojeżdżam samochodem, więc dorzucam do plecaka kurtkę - wiatrówkę a na siebie narzucam zimową kurtkę biegową i ...
tak, tak, uległam i kupiłam - Aftershokz Trekz Titanum, więc jeszcze słuchawki i MP3. Moje uszy przestały ze mną współpracować i totalnie odmówiły ładowania w nie czegokolwiek, więc może słuchawki z przewodzeniem kostnym dadzą radę? Właśnie będę miała okazję sprawdzić je.
Dojechałam. Termometr pokazuje +7 stopni. Sam polarek z T-shirtem wystarczy.
Wysiadam i nagle jak zawieje, tak się zdziwiłam. Sięgam więc po kurtkę przeciwwiatrową, zapinam pod szyję.
Kilka ćwiczeń na rozgrzewkę i lecę. Wiatr tak dmucha, że patrzę w którym momencie czapka pofrunie niczym latający spodek. Mniej więcej na 1/3 drogi wiać przestało i ... ufff jak gorąco, po jakie licho tyle na siebie założyłam? Rozebrać się - nie rozbierać się, jestem mokra, więc nie rozbierać się. Cóż, teraz głowa do góry i jak gdyby nigdy nic dumnie trzeba dolecieć do końca,to tylko 5km. Podobno sauna odchudza, trzymajmy się więc tego efektu jako gratis
Kondycja siadła całkowicie. Przedreptałam 5km w 34:41, ale to znów ciut szybciej niż poprzednio. Została mi do urwania 1 minuta i 20 sekund. Sporo. Dwa miesiące daję sobie na to. To i tak czas o 3 minuty poniżej tego co biegałam przed kontuzją, więc jest to osiągalne.
A słuchawki? Na razie wygodne, bardzo wygodne, pomimo naciągniętej na głowę czapki z daszkiem, założonych okularów i bluzy zapiętej pod szyją po same uszy ... nie zsuwały się, nie przesuwały, w zasadzie prawie ich nie czułam, tylko fajna muzyczka wyznaczała tempo człapania. Naprawdę ciekawa rzecz.
Następny bieg w sobotę z parkrunem. Pewnie będę ostatnia, ale co tam ... i tak pobiegnę.
W zeszłym roku nie zastanawiałam się zbytnio jaka jest pogoda. Miałam wyznaczony trening, to na niego wychodziłam bez względu na to, co działo się za oknem. Tym razem jednak dzielę pogodę na taką ze śliskim chodnikiem i takim, po którym da się biegać.
Z rozpłaszczonym o szybę nosem czekałam aż niebo choć trochę zacznie się przecierać. Mijał dzień za dniem, a ja zamknięta w domu jak w klatce, przekładałam kolejne wybiegania. Dzisiaj jednak chmury troszeńkę się przetarły i nawet na moment wyjrzało słońce.
Otworzyłam szafę z ciuchami biegowymi i ... T-shirt, jako pierwsza warstwa, na to cienki polarek, czapeczka z daszkiem, sportowe,korekcyjne okulary chroniące przed wiatrem do tego ...
Bosze... co tak naprawdę powinnam ze sobą wziąć? Jaka ta pogoda w rzeczywistości jest?
Do w miarę bezpiecznej dla mnie, płaskiej i prostej parkrunowej trasy dojeżdżam samochodem, więc dorzucam do plecaka kurtkę - wiatrówkę a na siebie narzucam zimową kurtkę biegową i ...
tak, tak, uległam i kupiłam - Aftershokz Trekz Titanum, więc jeszcze słuchawki i MP3. Moje uszy przestały ze mną współpracować i totalnie odmówiły ładowania w nie czegokolwiek, więc może słuchawki z przewodzeniem kostnym dadzą radę? Właśnie będę miała okazję sprawdzić je.
Dojechałam. Termometr pokazuje +7 stopni. Sam polarek z T-shirtem wystarczy.
Wysiadam i nagle jak zawieje, tak się zdziwiłam. Sięgam więc po kurtkę przeciwwiatrową, zapinam pod szyję.
Kilka ćwiczeń na rozgrzewkę i lecę. Wiatr tak dmucha, że patrzę w którym momencie czapka pofrunie niczym latający spodek. Mniej więcej na 1/3 drogi wiać przestało i ... ufff jak gorąco, po jakie licho tyle na siebie założyłam? Rozebrać się - nie rozbierać się, jestem mokra, więc nie rozbierać się. Cóż, teraz głowa do góry i jak gdyby nigdy nic dumnie trzeba dolecieć do końca,to tylko 5km. Podobno sauna odchudza, trzymajmy się więc tego efektu jako gratis
Kondycja siadła całkowicie. Przedreptałam 5km w 34:41, ale to znów ciut szybciej niż poprzednio. Została mi do urwania 1 minuta i 20 sekund. Sporo. Dwa miesiące daję sobie na to. To i tak czas o 3 minuty poniżej tego co biegałam przed kontuzją, więc jest to osiągalne.
A słuchawki? Na razie wygodne, bardzo wygodne, pomimo naciągniętej na głowę czapki z daszkiem, założonych okularów i bluzy zapiętej pod szyją po same uszy ... nie zsuwały się, nie przesuwały, w zasadzie prawie ich nie czułam, tylko fajna muzyczka wyznaczała tempo człapania. Naprawdę ciekawa rzecz.
Następny bieg w sobotę z parkrunem. Pewnie będę ostatnia, ale co tam ... i tak pobiegnę.
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 757
- Rejestracja: 04 lut 2018, 00:31
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
" Bez wyniku"
Dzisiejszy parkrun był inny niż dotychczas. Nie było hucznego "sto lat" dla jubilata, rywalizacji, ścigania się. To miał być mój pierwszy bieg z innymi, po przerwie. Tydzień temu zamykałam jeszcze stawkę, dzisiaj miałam przetruchtać 5km.
Ogarnęły mnie wątpliwości. Może powinnam najpierw sama potrenować i przyjść jak już będę umiała biegać w granicach 32- 33 minuty?
Jeśli spacerowicze nie przyjdą, to będę ostatnia pewnie.
Z drugiej jednak strony...a czy to jakaś ujma? Może powinnam nauczyć się przybiegać jako ostatnia i nie przejmować się tym?
Nie zrezygnuję, pobiegnę tak, jak w tej chwili jestem w stanie biec.
Spokojnie ruszyliśmy. Asfalt zdradliwy. Gdzieniegdzie kałuże skute lodem i przykryte drobną warstwą śniegu. Daleko nie pobiegłam, gdy zauważyłam może 6 letnią dziewczynkę, która upadła. Pokonała ją właśnie jedna z ukrytych, lodowych pułapek.
Kiedy podbiegłam, mała zdążyła wstać. Obejrzałam jej rączki, czy nie przetarła o asfalt. Na szczęście oprócz zdziwienia, nic się nie stało. Dzieciątko potruchtało do przodu. Mama oczywiście była, lecz gdzieś z tyłu a małą nogi do przodu poniosły.
Ja też pobiegłam dalej. Z nosem wklejonym wręcz w drogę przede mną, pokonywałam kolejne metry.
Oby się nie przejechać na któreś ze ślizgawek, oby się nie przejechać.
No i pojechała mi noga, nie tylko z resztą mnie. Na szczęście nic złego się nie stało. Wszyscy biegną ostrożnie i niezbyt szybko.
Kondycję mam kiepską. Mogłam tylko obserwować jak ludzie, którzy mnie minęli coraz bardziej się oddalają. Nie jestem w stanie ich dogonić.
Do mety już niedaleko. Parkrunowy zegar wskazał 34:06, 35 sekund szybciej niż biegłam w czwartek. Nadal nie osiągnęłam założonych 33 minut. Może następnym razem się uda?
Z tego wszystkiego zapomniałam zatrzymać zegarek na ręce. Przypomniało mi się dopiero w domu, po tym jak objechałam samochodem pół miasta załatwiając różne sprawy po drodze. Wyglądałam pewnie nieco dziwnie w biegowych ciuchach, ale szkoda mi było czasu na drobnostki. W Polarze nie ma możliwości edycji treningu. Trudno, lepiej jak ten trening usunę, bo psuje statystyki. Rzuciłam tylko okiem, tak ogólnie.
Nie jest najgorzej, biegam już poniżej 7min/km.
Dzisiejszy parkrun był inny niż dotychczas. Nie było hucznego "sto lat" dla jubilata, rywalizacji, ścigania się. To miał być mój pierwszy bieg z innymi, po przerwie. Tydzień temu zamykałam jeszcze stawkę, dzisiaj miałam przetruchtać 5km.
Ogarnęły mnie wątpliwości. Może powinnam najpierw sama potrenować i przyjść jak już będę umiała biegać w granicach 32- 33 minuty?
Jeśli spacerowicze nie przyjdą, to będę ostatnia pewnie.
Z drugiej jednak strony...a czy to jakaś ujma? Może powinnam nauczyć się przybiegać jako ostatnia i nie przejmować się tym?
Nie zrezygnuję, pobiegnę tak, jak w tej chwili jestem w stanie biec.
Spokojnie ruszyliśmy. Asfalt zdradliwy. Gdzieniegdzie kałuże skute lodem i przykryte drobną warstwą śniegu. Daleko nie pobiegłam, gdy zauważyłam może 6 letnią dziewczynkę, która upadła. Pokonała ją właśnie jedna z ukrytych, lodowych pułapek.
Kiedy podbiegłam, mała zdążyła wstać. Obejrzałam jej rączki, czy nie przetarła o asfalt. Na szczęście oprócz zdziwienia, nic się nie stało. Dzieciątko potruchtało do przodu. Mama oczywiście była, lecz gdzieś z tyłu a małą nogi do przodu poniosły.
Ja też pobiegłam dalej. Z nosem wklejonym wręcz w drogę przede mną, pokonywałam kolejne metry.
Oby się nie przejechać na któreś ze ślizgawek, oby się nie przejechać.
No i pojechała mi noga, nie tylko z resztą mnie. Na szczęście nic złego się nie stało. Wszyscy biegną ostrożnie i niezbyt szybko.
Kondycję mam kiepską. Mogłam tylko obserwować jak ludzie, którzy mnie minęli coraz bardziej się oddalają. Nie jestem w stanie ich dogonić.
Do mety już niedaleko. Parkrunowy zegar wskazał 34:06, 35 sekund szybciej niż biegłam w czwartek. Nadal nie osiągnęłam założonych 33 minut. Może następnym razem się uda?
Z tego wszystkiego zapomniałam zatrzymać zegarek na ręce. Przypomniało mi się dopiero w domu, po tym jak objechałam samochodem pół miasta załatwiając różne sprawy po drodze. Wyglądałam pewnie nieco dziwnie w biegowych ciuchach, ale szkoda mi było czasu na drobnostki. W Polarze nie ma możliwości edycji treningu. Trudno, lepiej jak ten trening usunę, bo psuje statystyki. Rzuciłam tylko okiem, tak ogólnie.
Nie jest najgorzej, biegam już poniżej 7min/km.
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 757
- Rejestracja: 04 lut 2018, 00:31
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
" Dzień na maxa"
Budzik w telefonie wydzwonił 7.00. Nie wstaję, za nic. Nie chce mi się. Dzisiejszy parkrun odpuszczę sobie.
Po 15 minutach drze się drzemka. Spojrzałam na nadgarstek na który wczoraj naciągnęłam opaskę z kodem, żeby rano o niej nie zapomnieć. Chwila zastanowienia i ... nie, jednak nie powinnam zmieniać planów, wstaję i szykuję się do wyjścia.
Miałam sobie odpuścić parkrun, ponieważ znajomy namawiał mnie na morsowanie. Nastawiłam się, że tę sobotę poświęcę, pierwszej w moim życiu, próbie wejścia do lodowatej wody. Niestety, dzień wcześniej okazało się, że mój towarzysz porządnie się przeziębił. Sama nie pójdę, bo nie wiem co i jak, a jak nie wyjdę na parkrun, to daję głowę, że samej biegać w taką pogodę nie będzie mi się chciało i cały dzień przesiedzę przed telewizorem. Idę.
Śnieg niemiłosiernie zacinał i nie miał ochoty przestać padać. Na pożegnanie jeden z domowników rzucił "zachętę" - ZOBACZYSZ, NOGI SOBIE POŁAMIESZ.
Pomyślałam, że zdecydowanie bezpieczniej biegać jest w grupie niż samemu, więc opcja parkrunu jest w tej sytuacji idealna.
Chodniki pokrywała spora warstwa śniegu, ale miałam wrażenie, że jest lepiej niż tydzień temu. Nie było lodu, a śnieg tworzył miękki dywan pod stopami, więc była szansa, że raczej nie zaliczę tańca pingwina.
Pogoda była na tyle kiepska, że osoby niepełnosprawne nie pojawiły się. Dzisiaj będzie szybciej - pomyślałam.
Jak nic zamknę peleton, ale co mi tam, i tak jest fajnie.
Śnieg rzeczywiście okazał się niezłym przeciwnikiem, jednak nie biegłam sama, towarzyszyły mi jeszcze dwie przedstawicielki płci pięknej. Oczywiście jak to kobitki, po drodze pogaduchy ... a czas leci. Od słowa do słowa, okazało się, że jedna z nich jest Morsem. Czy trzeba było mi czegoś więcej?
W ten sposób 5 km przebiegłam w "imponującym" czasie 37:27
Oczywiście znów zapomniałam zatrzymać zegarek, więc w statystykach bzdury wyjdą
A co mi tam ...
Po południu, z drżącymi ze strachu ale i ekscytacji nogami, stawiłam się na miejsce zbiórki Morsów. Chłopaki mieli ze sobą siekiery, którymi wyrąbali pokaźny przerębel. Razem z około 20 osobami poszłam się poblechtać w lodowatej wodzie.
Ku mojemu zdziwieniu, wcale nie było zimno, ani w czasie przebierania się, ani w wodzie. Gdyby ktoś próbował mnie przekonać, że tak będzie, to pewnie kazałabym mu stuknąć się w głowę. Teraz doświadczyłam tego sama i na własnej skórze. Kąpiel była świetna.
Jak tylko będę mogła, to znów powtórzę taki dzień.
Od rana - pobiegane, a pod wieczór - wykąpane.
Czy można wspanialej wykorzystać dzień?
Budzik w telefonie wydzwonił 7.00. Nie wstaję, za nic. Nie chce mi się. Dzisiejszy parkrun odpuszczę sobie.
Po 15 minutach drze się drzemka. Spojrzałam na nadgarstek na który wczoraj naciągnęłam opaskę z kodem, żeby rano o niej nie zapomnieć. Chwila zastanowienia i ... nie, jednak nie powinnam zmieniać planów, wstaję i szykuję się do wyjścia.
Miałam sobie odpuścić parkrun, ponieważ znajomy namawiał mnie na morsowanie. Nastawiłam się, że tę sobotę poświęcę, pierwszej w moim życiu, próbie wejścia do lodowatej wody. Niestety, dzień wcześniej okazało się, że mój towarzysz porządnie się przeziębił. Sama nie pójdę, bo nie wiem co i jak, a jak nie wyjdę na parkrun, to daję głowę, że samej biegać w taką pogodę nie będzie mi się chciało i cały dzień przesiedzę przed telewizorem. Idę.
Śnieg niemiłosiernie zacinał i nie miał ochoty przestać padać. Na pożegnanie jeden z domowników rzucił "zachętę" - ZOBACZYSZ, NOGI SOBIE POŁAMIESZ.
Pomyślałam, że zdecydowanie bezpieczniej biegać jest w grupie niż samemu, więc opcja parkrunu jest w tej sytuacji idealna.
Chodniki pokrywała spora warstwa śniegu, ale miałam wrażenie, że jest lepiej niż tydzień temu. Nie było lodu, a śnieg tworzył miękki dywan pod stopami, więc była szansa, że raczej nie zaliczę tańca pingwina.
Pogoda była na tyle kiepska, że osoby niepełnosprawne nie pojawiły się. Dzisiaj będzie szybciej - pomyślałam.
Jak nic zamknę peleton, ale co mi tam, i tak jest fajnie.
Śnieg rzeczywiście okazał się niezłym przeciwnikiem, jednak nie biegłam sama, towarzyszyły mi jeszcze dwie przedstawicielki płci pięknej. Oczywiście jak to kobitki, po drodze pogaduchy ... a czas leci. Od słowa do słowa, okazało się, że jedna z nich jest Morsem. Czy trzeba było mi czegoś więcej?
W ten sposób 5 km przebiegłam w "imponującym" czasie 37:27
Oczywiście znów zapomniałam zatrzymać zegarek, więc w statystykach bzdury wyjdą
A co mi tam ...
Po południu, z drżącymi ze strachu ale i ekscytacji nogami, stawiłam się na miejsce zbiórki Morsów. Chłopaki mieli ze sobą siekiery, którymi wyrąbali pokaźny przerębel. Razem z około 20 osobami poszłam się poblechtać w lodowatej wodzie.
Ku mojemu zdziwieniu, wcale nie było zimno, ani w czasie przebierania się, ani w wodzie. Gdyby ktoś próbował mnie przekonać, że tak będzie, to pewnie kazałabym mu stuknąć się w głowę. Teraz doświadczyłam tego sama i na własnej skórze. Kąpiel była świetna.
Jak tylko będę mogła, to znów powtórzę taki dzień.
Od rana - pobiegane, a pod wieczór - wykąpane.
Czy można wspanialej wykorzystać dzień?
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 757
- Rejestracja: 04 lut 2018, 00:31
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
"Wyrzuty sumienia"
Ta sobota była podobna do poprzedniej ..., powiedzmy, że podobna. Od rana piękna pogoda, żadnego śniegu, lodu, idealna pogoda do biegania. Z moich planów tygodniowych znów nic nie wyszło. Biegałam tylko raz - we wtorek i to zaledwie 7 wymęczonych kilometrów, na razie więcej nie dam rady.
Sobota, to parkrunowa 5-tka i to bez rewelacji. Wypociłam 34:08. Czy kiedykolwiek wrócę do poprzedniej formy? Nie wiem czy to wina nadal trzymającego mięśnia, czy braku kondycji, a może jednego i drugiego, ale za nic nie dałam rady przyspieszyć a "Smerfna Piątka" za pasem. Zostało około 5 tygodni. Limit czasowy to 60 minut, najwyżej wykorzystam go maksymalnie
Popołudnie znów spędziłam w przeręblu. Morsowanie to fajna rzecz jako uzupełnienie biegania.
Bardzo chciałabym wrócić do swojego dawnego trybu wybiegań, ale to oznaczałoby rezygnację z parkrunu, nie jestem w stanie na drugi dzień po nim znów lecieć, a tak by wypadało z tygodniowej rozpiski. Miejsce urazu ewidentnie przypomina mi, że potrzebuję przynajmniej jednego dnia odpoczynku pomiędzy treningami.
Za oknem znów śnieg, a raczej śnieżna breja, która tworzy "cudownie" śliską powierzchnię płaską po której, nie jestem pewna czy da się chodzić, o bieganiu nie wspomnę. Mam nadzieję, że pogoda jakoś się wyklaruje. Męczą mnie wyrzuty sumienia, że nie biegam tyle, ile powinnam.
Ta sobota była podobna do poprzedniej ..., powiedzmy, że podobna. Od rana piękna pogoda, żadnego śniegu, lodu, idealna pogoda do biegania. Z moich planów tygodniowych znów nic nie wyszło. Biegałam tylko raz - we wtorek i to zaledwie 7 wymęczonych kilometrów, na razie więcej nie dam rady.
Sobota, to parkrunowa 5-tka i to bez rewelacji. Wypociłam 34:08. Czy kiedykolwiek wrócę do poprzedniej formy? Nie wiem czy to wina nadal trzymającego mięśnia, czy braku kondycji, a może jednego i drugiego, ale za nic nie dałam rady przyspieszyć a "Smerfna Piątka" za pasem. Zostało około 5 tygodni. Limit czasowy to 60 minut, najwyżej wykorzystam go maksymalnie
Popołudnie znów spędziłam w przeręblu. Morsowanie to fajna rzecz jako uzupełnienie biegania.
Bardzo chciałabym wrócić do swojego dawnego trybu wybiegań, ale to oznaczałoby rezygnację z parkrunu, nie jestem w stanie na drugi dzień po nim znów lecieć, a tak by wypadało z tygodniowej rozpiski. Miejsce urazu ewidentnie przypomina mi, że potrzebuję przynajmniej jednego dnia odpoczynku pomiędzy treningami.
Za oknem znów śnieg, a raczej śnieżna breja, która tworzy "cudownie" śliską powierzchnię płaską po której, nie jestem pewna czy da się chodzić, o bieganiu nie wspomnę. Mam nadzieję, że pogoda jakoś się wyklaruje. Męczą mnie wyrzuty sumienia, że nie biegam tyle, ile powinnam.
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 757
- Rejestracja: 04 lut 2018, 00:31
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
"Plan - wykonany"
Udało się! Tak jak chciałam, wybiegłam w tym tygodniu trzy razy. Pierwszy raz we wtorek. Chodniki pokryte były jednym lodem. Masakra to mało powiedziane. Czas oczywiście niemiłosiernie długi lecz ... tak jak chciałam, przebiegłam 8km i do domu dotarłam w jednym kawałku
Drugi raz w czwartek. Skrzyknęłam jeszcze dwie dziewczyny i o 18.00 ochoczo ruszyłyśmy trasą, co do której byłyśmy pewne, że jest bez lodu, to była trasa do cmentarza i z powrotem. "Idealne" miejsce do zwiedzania po zmroku
Znów było wolno, ponieważ tempo trzeba było dostosować nie do siebie a do wszystkich, najważniejsze, że 6km zaliczone.
Sobota, to znów parkrun. Wiatr chciał głowę urwać, więc stwierdziłam, że co ja się będę wysilać? Polecę z osóbkami na samym końcu. Po dwóch kilometrach jednak oderwałam się od towarzystwa i poleciałam do przodu doklejając się do innej, ciut szybciej biegnącej osóbki.
Gdy spojrzałam na statystyki po biegu, dwa pierwsze kilometry były po około 7:10 a tam gdzie biegłam sama - średnio 6:35.
Nie jest źle, powiem nawet, że wygląda to już bardzo przyzwoicie. Wracam powoli do swojego dawnego tempa. Gdybym od razu biegła sama, to z pewnością zobaczyłabym swoje upragnione 33 minuty ....z groszami, a tak, wyszło 34:02, ale przecież nie o to w Parkrunie chodzi, żeby gnać na maxa, lecz żeby spędzić ten czas w świetnym towarzystwie.
Mimo wszystko, patrząc na tempo...jest nadzieja.
W tym tygodniu spotkała mnie jeszcze jedna niesamowita i przesympatyczna rzecz. Dostałam dwie pary butów biegowych, przy czym jedna z nich to adidas ADIOS BOOST Stella McCartney.
Z wyglądu niepozorne, choć bardzo wygodne. Nie miałam pojęcia co to za buty, więc z ciekawości spojrzałam co "wujek" google mi powie i ...oniemiałam .
Nadają się do oprawienia w ramkę i na ścianę...Sama sobie z pewnością takich bym nie kupiła, nawet gdyby były w promocji, aż szkoda je nosić
Jestem ogromnie wdzięczna za prezent.
Udało się! Tak jak chciałam, wybiegłam w tym tygodniu trzy razy. Pierwszy raz we wtorek. Chodniki pokryte były jednym lodem. Masakra to mało powiedziane. Czas oczywiście niemiłosiernie długi lecz ... tak jak chciałam, przebiegłam 8km i do domu dotarłam w jednym kawałku
Drugi raz w czwartek. Skrzyknęłam jeszcze dwie dziewczyny i o 18.00 ochoczo ruszyłyśmy trasą, co do której byłyśmy pewne, że jest bez lodu, to była trasa do cmentarza i z powrotem. "Idealne" miejsce do zwiedzania po zmroku
Znów było wolno, ponieważ tempo trzeba było dostosować nie do siebie a do wszystkich, najważniejsze, że 6km zaliczone.
Sobota, to znów parkrun. Wiatr chciał głowę urwać, więc stwierdziłam, że co ja się będę wysilać? Polecę z osóbkami na samym końcu. Po dwóch kilometrach jednak oderwałam się od towarzystwa i poleciałam do przodu doklejając się do innej, ciut szybciej biegnącej osóbki.
Gdy spojrzałam na statystyki po biegu, dwa pierwsze kilometry były po około 7:10 a tam gdzie biegłam sama - średnio 6:35.
Nie jest źle, powiem nawet, że wygląda to już bardzo przyzwoicie. Wracam powoli do swojego dawnego tempa. Gdybym od razu biegła sama, to z pewnością zobaczyłabym swoje upragnione 33 minuty ....z groszami, a tak, wyszło 34:02, ale przecież nie o to w Parkrunie chodzi, żeby gnać na maxa, lecz żeby spędzić ten czas w świetnym towarzystwie.
Mimo wszystko, patrząc na tempo...jest nadzieja.
W tym tygodniu spotkała mnie jeszcze jedna niesamowita i przesympatyczna rzecz. Dostałam dwie pary butów biegowych, przy czym jedna z nich to adidas ADIOS BOOST Stella McCartney.
Z wyglądu niepozorne, choć bardzo wygodne. Nie miałam pojęcia co to za buty, więc z ciekawości spojrzałam co "wujek" google mi powie i ...oniemiałam .
Nadają się do oprawienia w ramkę i na ścianę...Sama sobie z pewnością takich bym nie kupiła, nawet gdyby były w promocji, aż szkoda je nosić
Jestem ogromnie wdzięczna za prezent.
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 757
- Rejestracja: 04 lut 2018, 00:31
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
"Zgodnie z założeniami"
Założyłam sobie, że co tydzień będę wydłużała jedno z wybiegań.
Zaczęłam od 6km, w następnym tygodniu miało być 7km, ale przebiegłam 8km, kolejny tydzień - miało być 9km a wyszło 10.
Udało się, wreszcie wróciłam do dawnego trybu biegania.
Dzisiejsze tempo jeszcze nie takie jak dawniej, bo zaledwie 7:14 średnie , ale i na jego podkręcanie przyjdzie czas. Średnie tętno 155, więc całkiem przyzwoite jak na mnie. Będzie lepiej, będzie szybciej. Na razie nie robię żadnych interwałów, przebieżek, podbiegów. Na ten moment spokojne wybiegania muszą mi wystarczyć, żeby jednak jeszcze tej nogi nie nadwyrężać, bo czuję ją jak biegnę, nie boli, ale lekki dyskomfort nadal jest.
Oczywiście pamiętam o dodatkowych ćwiczeniach.
Już się nie mogę doczekać tej śmiesznej "Smerfnej Piątki".
W sobotę dowiedziałam się, że jesienią w mojej okolicy będzie organizowany jeszcze jeden bieg "Bieg leśną ścieżką". Jak najbardziej planuję się na niego zapisać, oczywiście głównym moim celem jest kolejny Bieg Niepodległości w Poznaniu. Oby tylko udało mi się w porę wychwycić zapisy na Poznań.
Założyłam sobie, że co tydzień będę wydłużała jedno z wybiegań.
Zaczęłam od 6km, w następnym tygodniu miało być 7km, ale przebiegłam 8km, kolejny tydzień - miało być 9km a wyszło 10.
Udało się, wreszcie wróciłam do dawnego trybu biegania.
Dzisiejsze tempo jeszcze nie takie jak dawniej, bo zaledwie 7:14 średnie , ale i na jego podkręcanie przyjdzie czas. Średnie tętno 155, więc całkiem przyzwoite jak na mnie. Będzie lepiej, będzie szybciej. Na razie nie robię żadnych interwałów, przebieżek, podbiegów. Na ten moment spokojne wybiegania muszą mi wystarczyć, żeby jednak jeszcze tej nogi nie nadwyrężać, bo czuję ją jak biegnę, nie boli, ale lekki dyskomfort nadal jest.
Oczywiście pamiętam o dodatkowych ćwiczeniach.
Już się nie mogę doczekać tej śmiesznej "Smerfnej Piątki".
W sobotę dowiedziałam się, że jesienią w mojej okolicy będzie organizowany jeszcze jeden bieg "Bieg leśną ścieżką". Jak najbardziej planuję się na niego zapisać, oczywiście głównym moim celem jest kolejny Bieg Niepodległości w Poznaniu. Oby tylko udało mi się w porę wychwycić zapisy na Poznań.
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 757
- Rejestracja: 04 lut 2018, 00:31
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
" #@%&*!!!#?"
Najpierw długo wychodziłam z kontuzji. Jak już byłam w stanie przebiec swoją dyszkę i jeden tydzień wskoczyłam na dawne obroty, to jakaś kreatura podzieliła się ze mną wirusami ...
Czwartek odpuściłam, bo nie miałam siły wyjść pobiegać. Myślałam, że to moje lenistwo, ale w piątek już mnie tak ścięło, że miałam dość.
Cytryna, imbir, cynamon,miód, czosnek, wszystko poszło w ruch. Nie dość, że śmierdziałam czosnkiem, to pewnie od tych wszystkich przypraw zaczęłam świecić. Herbata za herbatą, do tego mleko z miodem, grzaniec z piwa ...taka nawodniona to od dawna nie byłam.
Moja desperacja, żeby wyjść z przeziębienia sięgała zenitu.
Poszłam nawet w sobotę poudawać morsa. Wyszłam z założenia, że dzięki zimnej wodzie, albo mi przejdzie, albo się doprawię. Ku mojemu zdziwieniu, ani to nie pomogło, ani nie zaszkodziło, "umierałam" dalej. Darowałam sobie jedynie poranny parkrun, byłam zbyt słaba na bieg.
Dzisiaj poniedziałek a ja nadal ledwo żyję. O jutrzejszym bieganiu też mogę zapomnieć.
Zastanawiam się o co chodzi? Czy wszystkie plagi muszą na mnie spadać, właśnie wtedy, kiedy sprawy biegania zaczynają się dobrze układać?"
Bieg na piątkę za pasem a ja leżę. Przebiec, przebiegnę, limit wynosi 60 minut. Może warto zainwestować w koszulkę z hasłem " Mogę szybciej, ale wolę dłużej"?
Najpierw długo wychodziłam z kontuzji. Jak już byłam w stanie przebiec swoją dyszkę i jeden tydzień wskoczyłam na dawne obroty, to jakaś kreatura podzieliła się ze mną wirusami ...
Czwartek odpuściłam, bo nie miałam siły wyjść pobiegać. Myślałam, że to moje lenistwo, ale w piątek już mnie tak ścięło, że miałam dość.
Cytryna, imbir, cynamon,miód, czosnek, wszystko poszło w ruch. Nie dość, że śmierdziałam czosnkiem, to pewnie od tych wszystkich przypraw zaczęłam świecić. Herbata za herbatą, do tego mleko z miodem, grzaniec z piwa ...taka nawodniona to od dawna nie byłam.
Moja desperacja, żeby wyjść z przeziębienia sięgała zenitu.
Poszłam nawet w sobotę poudawać morsa. Wyszłam z założenia, że dzięki zimnej wodzie, albo mi przejdzie, albo się doprawię. Ku mojemu zdziwieniu, ani to nie pomogło, ani nie zaszkodziło, "umierałam" dalej. Darowałam sobie jedynie poranny parkrun, byłam zbyt słaba na bieg.
Dzisiaj poniedziałek a ja nadal ledwo żyję. O jutrzejszym bieganiu też mogę zapomnieć.
Zastanawiam się o co chodzi? Czy wszystkie plagi muszą na mnie spadać, właśnie wtedy, kiedy sprawy biegania zaczynają się dobrze układać?"
Bieg na piątkę za pasem a ja leżę. Przebiec, przebiegnę, limit wynosi 60 minut. Może warto zainwestować w koszulkę z hasłem " Mogę szybciej, ale wolę dłużej"?
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 757
- Rejestracja: 04 lut 2018, 00:31
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
"Zbieram się"
Dość tego chorowania, bo ile można?
W czwartek czułam się już nienajgorzej, nawet myślałam, żeby w piątek spróbować potruchtać troszkę, ale wiatr skutecznie mnie zniechęcił. Głowę chciało urwać. Wolałam nie ryzykować, bo i po co? Za to w sobotę podniosłam swoje szanowne cztery litery i popędziłam na parkrun. Stwierdziłam, że jeśli okaże się, że jestem za słaba, żeby przelecieć całą 5kę, to po prostu albo pójdę na spacer, albo zawrócę, gdy zacznę padać. Edycja walentynkowa, więc nie mogłam jej opuścić.
Po wczorajszym wietrze nie było śladu, słonko przyjemnie rzucało jasne promienie i choć było chłodno, jakoś tak dobrze się biegło. Już wiedziałam, dam radę przebiec cała 5tkę. Może tym razem uda mi się zobaczyć moje wymarzone 33 z przodu, nawet jeśli miało by być z ogromnym hakiem. Kiedy dobiegałam do mety na zegarze nie mogłam nic zobaczyć, odblask światła skutecznie uniemożliwił skontrolowanie czasu. Na mecie czekała mnie niespodzianka ( tak jak i każdą osóbkę z płci piękniejszej ). Zaraz po przekroczeniu linii, w niesamowicie uroczysty sposób zostałam obdarowana różą.
Z tego wszystkiego znów nie wyłączyłam zegarka. Przypomniałam sobie o nim popijając herbatę. Zastanawia mnie tajemniczość tego cudownego płynu. Choćby dla kubeczka ciepłego napitku warto się przebiec.
W domu zabrałam się za inne ważne i ważniejsze sprawy i zapomniałam o wyniku. Nagle zadźwęczał sms z powiadomieniem z parkrunu.
I .... nie udało mi się wykręcić 33 minut....
Przebiegłam 5km w 32:27
Yes, yes, yes ....
Od takiego miejsca zaczynałam. Od takiego wyniku później wszystko już szło tylko w górę ....Jest nadzieja.
Biorąc pod uwagę to, że w zasadzie tyle co się zwlekłam z łóżka po chorobie i niewiele biegałam tej zimy ....będzie dobrze. Plan na Smerfną Piątkę - wykonany przed czasem
Dość tego chorowania, bo ile można?
W czwartek czułam się już nienajgorzej, nawet myślałam, żeby w piątek spróbować potruchtać troszkę, ale wiatr skutecznie mnie zniechęcił. Głowę chciało urwać. Wolałam nie ryzykować, bo i po co? Za to w sobotę podniosłam swoje szanowne cztery litery i popędziłam na parkrun. Stwierdziłam, że jeśli okaże się, że jestem za słaba, żeby przelecieć całą 5kę, to po prostu albo pójdę na spacer, albo zawrócę, gdy zacznę padać. Edycja walentynkowa, więc nie mogłam jej opuścić.
Po wczorajszym wietrze nie było śladu, słonko przyjemnie rzucało jasne promienie i choć było chłodno, jakoś tak dobrze się biegło. Już wiedziałam, dam radę przebiec cała 5tkę. Może tym razem uda mi się zobaczyć moje wymarzone 33 z przodu, nawet jeśli miało by być z ogromnym hakiem. Kiedy dobiegałam do mety na zegarze nie mogłam nic zobaczyć, odblask światła skutecznie uniemożliwił skontrolowanie czasu. Na mecie czekała mnie niespodzianka ( tak jak i każdą osóbkę z płci piękniejszej ). Zaraz po przekroczeniu linii, w niesamowicie uroczysty sposób zostałam obdarowana różą.
Z tego wszystkiego znów nie wyłączyłam zegarka. Przypomniałam sobie o nim popijając herbatę. Zastanawia mnie tajemniczość tego cudownego płynu. Choćby dla kubeczka ciepłego napitku warto się przebiec.
W domu zabrałam się za inne ważne i ważniejsze sprawy i zapomniałam o wyniku. Nagle zadźwęczał sms z powiadomieniem z parkrunu.
I .... nie udało mi się wykręcić 33 minut....
Przebiegłam 5km w 32:27
Yes, yes, yes ....
Od takiego miejsca zaczynałam. Od takiego wyniku później wszystko już szło tylko w górę ....Jest nadzieja.
Biorąc pod uwagę to, że w zasadzie tyle co się zwlekłam z łóżka po chorobie i niewiele biegałam tej zimy ....będzie dobrze. Plan na Smerfną Piątkę - wykonany przed czasem
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 757
- Rejestracja: 04 lut 2018, 00:31
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
"Krótka radość"
Niezbyt długo się nacieszyłam "wolnością". Dzisiaj jest poniedziałek. Siedzę z gorączką. Każdy mięsień mnie boli, w gardle siedzą żyletki, głowa pęka. Nic więcej sama już nie wymyślę. Czas odwiedzić lekarza .Nie zdziwię się, jeśli załapałam się na anginę.
Niezbyt długo się nacieszyłam "wolnością". Dzisiaj jest poniedziałek. Siedzę z gorączką. Każdy mięsień mnie boli, w gardle siedzą żyletki, głowa pęka. Nic więcej sama już nie wymyślę. Czas odwiedzić lekarza .Nie zdziwię się, jeśli załapałam się na anginę.
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 757
- Rejestracja: 04 lut 2018, 00:31
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
"Zbieram się"
Rzeczywiście, angina była faktem. Lekarz naszprycował mnie antybiotykami i dostałam stanowczy przykaz siedzenia w domu. Jakoś za bardzo mnie to nie zmartwiło, bo i tak nie miałam na nic siły. Tydzień na L4 szybko upłynął. Wróciłam do pracy, choć prochy nadal łykałam, zgodnie z zaleceniem.
Zaczęło robić się ciepło, więc w środę spróbowałam troszkę się rozruszać, mimo, że nie byłam pewna, czy nie jest na to za wcześnie. Jestem osłabiona, mocno osłabiona. Najpierw ścięło mnie coś grypopodobnego, a gdy już niemal z tego wyszłam, dopadła mnie bakteria i zafundowała anginę. Jedno z drugim porządnie dało mi popalić.
Wieczór był cieplutki, niemal bezwietrzny. Pobiegłam trasą rowerową, która prowadziła w stronę cmentarza. Nie powiem, żebym nie miała lekkich obaw, o 19.00 jest już ciemno a droga którą wybrałam raczej na obrzeżach się znajduje. Byłam ciekawa, czy jakiegoś żywego człeka po drodze spotkam, czy tylko same pałętające się od cmentarza duszyczki będą mi towarzyszyły.
Na szczęście w połowie drogi spotkałam spacerujących znajomych i jakichś dwóch rowerzystów. Trochę mnie to uspokoiło i ośmieliło. Biegnę sobie dalej w wiadomą już stronę a tutaj ni z tego ni z owego, jakieś 10 metrów przede mną, z krzaków wyskakuje facet i leci naprzeciwko mnie. Chwilę się zawahałam ale ... okazało się, że to kolejna osóbka szukająca mocnych wrażeń ubrana w biegowe ciuchy, pędząca przed siebie i machająca do mnie w geście pozdrowienia.
Rety, gdzie ten gościu biegał, skąd on tam się wziął. Gdy dobiegłam w miejsce z którego on wyskoczył zobaczyłam jakąś polną ścieżkę, totalnie nieoświetloną, na której co najwyżej zęby można zgubić.
Wow, widocznie to zwolennik nocnego crossu.
Udało mi się przebiec 6km, choć mocno się zmęczyłam pomimo wolnego człapania. Duchów nie spotkałam.
Miałam odpuścić sobie sobotni parkrun, ale tym razem planowana była edycja z okazji Dnia Kobiet. Hmmm, jestem słaba, ale nie na tyle, żeby nie móc sobie pozwolić na spacer czy kijki.
No i poniosło mnie do parku. Tym razem całą załogę wolontariacką stanowili panowie ubrani w garnitury, białe koszule i muchy lub krawaty. Wow, uroczyście, bardzo uroczyście. Poczułam się jak w najwyższej klasy restauracji. Obsługa niczego sobie
W jedną stronę wiało tak mocno, że zastanawiałam się, czy płuca to ja jeszcze mam, w drugą było ciut lepiej.
Dobiegłam, udało się. Czas taki sobie, ale biorąc pod uwagę warunki i kondycyjne i pogodowe 5km w 32:54 to nie powód do wstydu.
Na mecie dostałam różę i ...to chyba był tort Pavlova o ile się nie mylę.
Z morsowania w tym tygodniu jeszcze zrezygnowałam. Na wchodzenie do lodowatej wody raczej jest jeszcze zbyt wcześnie.
Świetna sobota.
Rzeczywiście, angina była faktem. Lekarz naszprycował mnie antybiotykami i dostałam stanowczy przykaz siedzenia w domu. Jakoś za bardzo mnie to nie zmartwiło, bo i tak nie miałam na nic siły. Tydzień na L4 szybko upłynął. Wróciłam do pracy, choć prochy nadal łykałam, zgodnie z zaleceniem.
Zaczęło robić się ciepło, więc w środę spróbowałam troszkę się rozruszać, mimo, że nie byłam pewna, czy nie jest na to za wcześnie. Jestem osłabiona, mocno osłabiona. Najpierw ścięło mnie coś grypopodobnego, a gdy już niemal z tego wyszłam, dopadła mnie bakteria i zafundowała anginę. Jedno z drugim porządnie dało mi popalić.
Wieczór był cieplutki, niemal bezwietrzny. Pobiegłam trasą rowerową, która prowadziła w stronę cmentarza. Nie powiem, żebym nie miała lekkich obaw, o 19.00 jest już ciemno a droga którą wybrałam raczej na obrzeżach się znajduje. Byłam ciekawa, czy jakiegoś żywego człeka po drodze spotkam, czy tylko same pałętające się od cmentarza duszyczki będą mi towarzyszyły.
Na szczęście w połowie drogi spotkałam spacerujących znajomych i jakichś dwóch rowerzystów. Trochę mnie to uspokoiło i ośmieliło. Biegnę sobie dalej w wiadomą już stronę a tutaj ni z tego ni z owego, jakieś 10 metrów przede mną, z krzaków wyskakuje facet i leci naprzeciwko mnie. Chwilę się zawahałam ale ... okazało się, że to kolejna osóbka szukająca mocnych wrażeń ubrana w biegowe ciuchy, pędząca przed siebie i machająca do mnie w geście pozdrowienia.
Rety, gdzie ten gościu biegał, skąd on tam się wziął. Gdy dobiegłam w miejsce z którego on wyskoczył zobaczyłam jakąś polną ścieżkę, totalnie nieoświetloną, na której co najwyżej zęby można zgubić.
Wow, widocznie to zwolennik nocnego crossu.
Udało mi się przebiec 6km, choć mocno się zmęczyłam pomimo wolnego człapania. Duchów nie spotkałam.
Miałam odpuścić sobie sobotni parkrun, ale tym razem planowana była edycja z okazji Dnia Kobiet. Hmmm, jestem słaba, ale nie na tyle, żeby nie móc sobie pozwolić na spacer czy kijki.
No i poniosło mnie do parku. Tym razem całą załogę wolontariacką stanowili panowie ubrani w garnitury, białe koszule i muchy lub krawaty. Wow, uroczyście, bardzo uroczyście. Poczułam się jak w najwyższej klasy restauracji. Obsługa niczego sobie
W jedną stronę wiało tak mocno, że zastanawiałam się, czy płuca to ja jeszcze mam, w drugą było ciut lepiej.
Dobiegłam, udało się. Czas taki sobie, ale biorąc pod uwagę warunki i kondycyjne i pogodowe 5km w 32:54 to nie powód do wstydu.
Na mecie dostałam różę i ...to chyba był tort Pavlova o ile się nie mylę.
Z morsowania w tym tygodniu jeszcze zrezygnowałam. Na wchodzenie do lodowatej wody raczej jest jeszcze zbyt wcześnie.
Świetna sobota.
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 757
- Rejestracja: 04 lut 2018, 00:31
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
Dzięki wielkie Aga. Czekam na Twój blog
" Wreszcie słońce"
W sobotę wiało tak, że głowę chciało urwać, a jak przestało wiać, zaczęło padać. Oczywiście parkrun zaliczyłam jako ... "zamykająca stawkę", później miałam poprzyglądać się Morsom, ale jakoś w wodę mnie wciągnęło, więc poszłam się chwilkę pomoczyć.
Cały tydzień był paskudny pogodowo. Na niedzielę zapowiadali 18 stopni. Patrząc przez okno zastanawiam się czy wierzyć w cuda.
17 marca, niedziela, dzień Smerfnej Piątki. Kondycję jaką mam, taką mam, innej już mieć nie będę. Jak tutaj się ubrać? Co wziąć ze sobą? Godzina 8.00 a tych zapowiadanych temperatur ani widu ani słychu. Nie można było wczoraj odebrać pakietu, więc lepiej jak dzisiaj ruszę się wcześniej, żeby później nie siwieć najpierw gorąco się modląc podczas szukania miejsca parkingowego, a później przestępując z nogi na nogę w kolejce po pakiet.
Do auta wrzuciłam chyba z pół swojej biegowej szafy, kurtka na deszcz, na wiatr, bluza, rękawki ... czapka i buff były w pakiecie, więc tego nie brałam. Do pakietu dostałam jakąś "rolkę". Matuchno, a co to takiego i co z tym począć?
Moje wielkie oczy chyba powiedziały wszystko, bo zaraz podpowiedziano mi, że to chip i najlepiej przywiązać do buta. Nie ma to jak blondynka
Sterczę w parku czekając na godzinę "zero" i czuję jak słońce powolutku zaczyna wręcz przypiekać. Zdejmuję z siebie jedną warstwę, drugą ...jak tak dalej pójdzie, to pobiegnę w "stroju Ewy"
Termometr wskazał 19 stopni w słońcu ( a w cieniu jak nic z minus dwa )
Ruszyliśmy. Szybko poczułam "błogosławieństwo" kocich łbów i lekkiego podbiegu.
Tak, jestem jeszcze po tym chorowaniu dość słaba, choć nie ... jestem bardzo słaba. Założyłam sobie, że chciałabym przebiec ten dystans w 34 minuty ... bez nadrywania żadnych mięśni, ścięgien czy tym podobnych struktur do codziennego funkcjonowania niezbędnych.
Szybko peleton się porozdzielał. Grupa tych silnych biegła daleko z przodu, średniaki przede mną, później - nic ... dalej ....JA ... za mną znów nic ... i dalej jeszcze jedna grupa walcząca o przetrwanie. Biegłam sama. Pod koniec dogoniłam jakieś dziewczę, dogoniłam i przegoniłam. Do mety zostało ok 250 metrów. Patrzę, a to dziewczątko wyprzedza mnie. Cóż, trudno, jest silniejsza i ( jak się później okazało prawie o raz) młodsza. Skręcamy do mety, ostatnie metry, kibice dopingują jak mogą i nagle coś we mnie wstąpiło.
Jak babcię kocham, no nie dam jej tej satysfakcji, czuję, że nogi zaczynają mnie nieść, jeszcze kilka kroków, jeszcze troszeczkę, dam radę, dam radę. Tuż przed linią mety udaje mi się ją o jedną sekundę wyprzedzić ...
Przebiegłam linię końcową odebrałam medal i z uśmiechem na twarzy ... po raz pierwszy poznałam co to znaczy biec "w trupa" i "do porzygu"
Jak dobrze, że ograniczyłam śniadanie do mocno osłodzonej herbaty i połowy skibki chleba z dżemem.
Czas lepszy niż zakładałam, choć gorszy od tego który miałam przed kontuzją.
32:35. W sumie do zaakceptowania, może być.
Przy okazji dowiedziałam się, że HRmax mam o jedno oczko w górę - jest 193 ( na samej mecie)
To co następne? Dajcie mi następny bieg.
" Wreszcie słońce"
W sobotę wiało tak, że głowę chciało urwać, a jak przestało wiać, zaczęło padać. Oczywiście parkrun zaliczyłam jako ... "zamykająca stawkę", później miałam poprzyglądać się Morsom, ale jakoś w wodę mnie wciągnęło, więc poszłam się chwilkę pomoczyć.
Cały tydzień był paskudny pogodowo. Na niedzielę zapowiadali 18 stopni. Patrząc przez okno zastanawiam się czy wierzyć w cuda.
17 marca, niedziela, dzień Smerfnej Piątki. Kondycję jaką mam, taką mam, innej już mieć nie będę. Jak tutaj się ubrać? Co wziąć ze sobą? Godzina 8.00 a tych zapowiadanych temperatur ani widu ani słychu. Nie można było wczoraj odebrać pakietu, więc lepiej jak dzisiaj ruszę się wcześniej, żeby później nie siwieć najpierw gorąco się modląc podczas szukania miejsca parkingowego, a później przestępując z nogi na nogę w kolejce po pakiet.
Do auta wrzuciłam chyba z pół swojej biegowej szafy, kurtka na deszcz, na wiatr, bluza, rękawki ... czapka i buff były w pakiecie, więc tego nie brałam. Do pakietu dostałam jakąś "rolkę". Matuchno, a co to takiego i co z tym począć?
Moje wielkie oczy chyba powiedziały wszystko, bo zaraz podpowiedziano mi, że to chip i najlepiej przywiązać do buta. Nie ma to jak blondynka
Sterczę w parku czekając na godzinę "zero" i czuję jak słońce powolutku zaczyna wręcz przypiekać. Zdejmuję z siebie jedną warstwę, drugą ...jak tak dalej pójdzie, to pobiegnę w "stroju Ewy"
Termometr wskazał 19 stopni w słońcu ( a w cieniu jak nic z minus dwa )
Ruszyliśmy. Szybko poczułam "błogosławieństwo" kocich łbów i lekkiego podbiegu.
Tak, jestem jeszcze po tym chorowaniu dość słaba, choć nie ... jestem bardzo słaba. Założyłam sobie, że chciałabym przebiec ten dystans w 34 minuty ... bez nadrywania żadnych mięśni, ścięgien czy tym podobnych struktur do codziennego funkcjonowania niezbędnych.
Szybko peleton się porozdzielał. Grupa tych silnych biegła daleko z przodu, średniaki przede mną, później - nic ... dalej ....JA ... za mną znów nic ... i dalej jeszcze jedna grupa walcząca o przetrwanie. Biegłam sama. Pod koniec dogoniłam jakieś dziewczę, dogoniłam i przegoniłam. Do mety zostało ok 250 metrów. Patrzę, a to dziewczątko wyprzedza mnie. Cóż, trudno, jest silniejsza i ( jak się później okazało prawie o raz) młodsza. Skręcamy do mety, ostatnie metry, kibice dopingują jak mogą i nagle coś we mnie wstąpiło.
Jak babcię kocham, no nie dam jej tej satysfakcji, czuję, że nogi zaczynają mnie nieść, jeszcze kilka kroków, jeszcze troszeczkę, dam radę, dam radę. Tuż przed linią mety udaje mi się ją o jedną sekundę wyprzedzić ...
Przebiegłam linię końcową odebrałam medal i z uśmiechem na twarzy ... po raz pierwszy poznałam co to znaczy biec "w trupa" i "do porzygu"
Jak dobrze, że ograniczyłam śniadanie do mocno osłodzonej herbaty i połowy skibki chleba z dżemem.
Czas lepszy niż zakładałam, choć gorszy od tego który miałam przed kontuzją.
32:35. W sumie do zaakceptowania, może być.
Przy okazji dowiedziałam się, że HRmax mam o jedno oczko w górę - jest 193 ( na samej mecie)
To co następne? Dajcie mi następny bieg.
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 757
- Rejestracja: 04 lut 2018, 00:31
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
"Wiosna, ach to ty"
Po słonecznym i ciepłym weekendzie pogoda znów się zepsuła. W sumie nie "płakałam" za bardzo, bo miałam czas na odpoczynek. W czwartek potruchtałam 5km ze znajomymi, po czym poszliśmy do Aquaparku. Wróciłam do domu około 21.00. Cały dzień na full, pod koniec - padłam, byłam nawet nie tyle co wyczerpana, co półprzytomna ze zmęczenia.
W sobotę Parkrun, przebiegłam swoje 5km w 32:25, niestety, od połowy dystansu znów walczyłam z mdłościami. Do mety dobiegłam, ale zaraz za nią poleciałam pod murek, znów mdłości, żołądek chciał się urwać. Oby tylko nikt nie zauważył, nie chciałam nikogo niepokoić. Co jest? Na Smerfnej myślałam, że za szybko pobiegłam, ale teraz wcale nie było aż tak szybko, tętno zdecydowanie było niższe. Może to dlatego, że biegam na głodniaka, a może przeszarżowałam i zamęczyłam organizm, próbując na siłę wyrwać każdy kilometr wybiegania między jedną a drogą chorobą?
Znów odpuściłam wtorek. Wiatr był taki, że głowę chciało urwać. Niebezpiecznie wręcz. W czwartek wyszłam na zaplanowane, wieczorne 6-7km po drodze wzdłuż obwodnicy. Postanowiłam maksymalnie zwolnić, nie ścigać się z czasem, po prostu biec.
Po ostatnich wietrznych dniach ciśnienie mocno spadło i miasto zatopiło się w gryzącym dymie i spalinach pędzących aut, czego nie byłam świadoma dopóki nie wyszłam pobiegać. Mdłości natychmiast dały o sobie znać. Pomyślałam, że gdy wybiegnę na obrzeża, tam powietrze od pól będzie troszkę lepsze, a jeśli zdarzyłoby mi się, że jednak żołądek postanowi pozbyć się swojej zawartości, to przynajmniej będzie bez świadków. Pola polami, ale obok nich idzie przelotówka. Dymów mniej, lecz .... ktoś powylewał jakiś śmierdzący, chemiczny nawóz. Mieszanina wybuchowa spowodowała, że mdłości przybrały na sile a ja zapragnęłam maski. Niestety, nie miałam, a jakoś do domu wrócić trzeba było. Przyłożyłam do ust chusteczkę i po 6 km wyłączyłam zegarek resztę drogi pokonując spacerkiem.
Cała ta sytuacja spowodowała, że zaczęłam bać się biegania.
Pomyślałam, że w sobotę zamiast na Parkrun, pojadę na swoją sprawdzoną ścieżkę biegową do lasu. Dzień cieplutki, wspaniały. Zjadłam dwa kawałki ciemnego chleba z dżemem w ramach śniadania, odczekałam trochę i ruszyłam "w las". W planach miałam 7km człapania. Starałam się trzymać w tempie 7:20, tak było bezpiecznie. Tętno przyzwoite, średnie wyszło 165, max bodajże 177, ale tylko w jednym momencie. Cudowny zapach igliwia, ciepło słonecznych promieni, świergot wiosennych ptaków i delikatna muzyka w tle (używam słuchawek z przewodnictwem kostnym) tak mnie jakoś odprężyło i zrelaksowało, że zamiast 7km, przebiegłam 10, bez żadnych sensacji, bez przykrych niespodzianek. Ten las to było dobre posunięcie. Z pewnością w tamto miejsce będę się starała jak najczęściej wracać. Chyba jednak wolę spokojne dziesiątki, zamiast szybkich piątek.
Na razie moim celem jest na nowo nauczyć organizm pokonywania ( a właściwie przeczłapania) dłuższych dystansów. A co z tempem? Na to przyjdzie czas, w pewnej chwili znów zacznę je podkręcać.
Spróbuję wrzucić jakiś plan z zegarka. Niech się dzieje... oby do przodu.
Po słonecznym i ciepłym weekendzie pogoda znów się zepsuła. W sumie nie "płakałam" za bardzo, bo miałam czas na odpoczynek. W czwartek potruchtałam 5km ze znajomymi, po czym poszliśmy do Aquaparku. Wróciłam do domu około 21.00. Cały dzień na full, pod koniec - padłam, byłam nawet nie tyle co wyczerpana, co półprzytomna ze zmęczenia.
W sobotę Parkrun, przebiegłam swoje 5km w 32:25, niestety, od połowy dystansu znów walczyłam z mdłościami. Do mety dobiegłam, ale zaraz za nią poleciałam pod murek, znów mdłości, żołądek chciał się urwać. Oby tylko nikt nie zauważył, nie chciałam nikogo niepokoić. Co jest? Na Smerfnej myślałam, że za szybko pobiegłam, ale teraz wcale nie było aż tak szybko, tętno zdecydowanie było niższe. Może to dlatego, że biegam na głodniaka, a może przeszarżowałam i zamęczyłam organizm, próbując na siłę wyrwać każdy kilometr wybiegania między jedną a drogą chorobą?
Znów odpuściłam wtorek. Wiatr był taki, że głowę chciało urwać. Niebezpiecznie wręcz. W czwartek wyszłam na zaplanowane, wieczorne 6-7km po drodze wzdłuż obwodnicy. Postanowiłam maksymalnie zwolnić, nie ścigać się z czasem, po prostu biec.
Po ostatnich wietrznych dniach ciśnienie mocno spadło i miasto zatopiło się w gryzącym dymie i spalinach pędzących aut, czego nie byłam świadoma dopóki nie wyszłam pobiegać. Mdłości natychmiast dały o sobie znać. Pomyślałam, że gdy wybiegnę na obrzeża, tam powietrze od pól będzie troszkę lepsze, a jeśli zdarzyłoby mi się, że jednak żołądek postanowi pozbyć się swojej zawartości, to przynajmniej będzie bez świadków. Pola polami, ale obok nich idzie przelotówka. Dymów mniej, lecz .... ktoś powylewał jakiś śmierdzący, chemiczny nawóz. Mieszanina wybuchowa spowodowała, że mdłości przybrały na sile a ja zapragnęłam maski. Niestety, nie miałam, a jakoś do domu wrócić trzeba było. Przyłożyłam do ust chusteczkę i po 6 km wyłączyłam zegarek resztę drogi pokonując spacerkiem.
Cała ta sytuacja spowodowała, że zaczęłam bać się biegania.
Pomyślałam, że w sobotę zamiast na Parkrun, pojadę na swoją sprawdzoną ścieżkę biegową do lasu. Dzień cieplutki, wspaniały. Zjadłam dwa kawałki ciemnego chleba z dżemem w ramach śniadania, odczekałam trochę i ruszyłam "w las". W planach miałam 7km człapania. Starałam się trzymać w tempie 7:20, tak było bezpiecznie. Tętno przyzwoite, średnie wyszło 165, max bodajże 177, ale tylko w jednym momencie. Cudowny zapach igliwia, ciepło słonecznych promieni, świergot wiosennych ptaków i delikatna muzyka w tle (używam słuchawek z przewodnictwem kostnym) tak mnie jakoś odprężyło i zrelaksowało, że zamiast 7km, przebiegłam 10, bez żadnych sensacji, bez przykrych niespodzianek. Ten las to było dobre posunięcie. Z pewnością w tamto miejsce będę się starała jak najczęściej wracać. Chyba jednak wolę spokojne dziesiątki, zamiast szybkich piątek.
Na razie moim celem jest na nowo nauczyć organizm pokonywania ( a właściwie przeczłapania) dłuższych dystansów. A co z tempem? Na to przyjdzie czas, w pewnej chwili znów zacznę je podkręcać.
Spróbuję wrzucić jakiś plan z zegarka. Niech się dzieje... oby do przodu.