Zaczynając od zera
Moderator: infernal
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 757
- Rejestracja: 04 lut 2018, 00:31
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
"Wspomnienia"
Zaraz minie rok od momentu w którym zaczęłam "przebierać nogami". Od tego czasu zmieniałam trasy, odległości, zmieniałam ubrania i buty. Trochę się pozmieniało.
Postanowiłam dzisiaj pobiec mniej więcej tą drogą, od której zaczynałam. Kiedy truchtałam, przypominałam sobie, w których miejscach padałam ze zmęczenia, z utęsknieniem czekając aż program w telefonie wypika czas ma marsz. Wtedy endomondo miałam nastawione na "marsz", bo wstyd mi było przed innymi, że tak wolno biegam.
Mijam domy, kamienice, ludzi... cały czas biegnę, już nie muszę się zatrzymywać, nadal wolno, ale jednak cały czas.
Lecąc wzdłuż rzeki mijam KTW. Spotkałam tam ze dwa razy Martę Walczykiewicz. Pewnie szła trenować.
To był kolejny punkt na mojej "mapie wyczerpania". Teraz jakoś najgorzej mi nie idzie. Lecę dalej. Obwodnica, powrót do parku i ... robi się ciężko.
Ups ... zaczynam czuć zmęczenie. Myślałam, że lepiej mi pójdzie. Jestem sobą trochę rozczarowana, mimo wszystko biegnę dalej. Zegarek wyznacza mi kolejne części treningu. Dziś 45 minutowe bieganie tempowe.
Zrobiłam jeszcze dodatkowe kółeczko po parku, bo obawiałam się, że nie wyrobię swojego czasu i będę biegać "wkoło śmietnika", a tego bardzo nie lubię.
Uwielbiam zarówno widok jak i zapach parku o tej porze roku. Wybiegam jednak z tego raju dla oczu i wracam na betonową ścieżkę rowerowa, na zatłoczone i hamujące non stop przejścia dla pieszych. Wszyscy się spieszą, mało kto zatrzyma się żeby przepuścić. Za każdym razem muszę stawać przed pasami. Strasznie to irytujące. W tym względzie na tej trasie nic się nie zmieniło.
Zegarek wybrzęczał koniec tego niezbyt długiego treningu.
Czas 00:45:09
Dystans 6,85km
Tempo 06:36
Tętno 162
Cofnęłam się do jednego z pierwszych zarejestrowanych treningów na Endomondo. .
12 października 2017
Czas: 00:56:37
Dystans: 6,49
Tempo: 8:43
Jeszcze niedawno 6km zajęło mi 51:52, a teraz tę samą trasę pokonałam w 39:54.
Nadal wlokę się z prędkością żółwia... ale już nie ślimaka
To tak na przekór wszystkim, którzy powtarzali mi, że za miesiąc mi się znudzi.
Zaraz minie rok od momentu w którym zaczęłam "przebierać nogami". Od tego czasu zmieniałam trasy, odległości, zmieniałam ubrania i buty. Trochę się pozmieniało.
Postanowiłam dzisiaj pobiec mniej więcej tą drogą, od której zaczynałam. Kiedy truchtałam, przypominałam sobie, w których miejscach padałam ze zmęczenia, z utęsknieniem czekając aż program w telefonie wypika czas ma marsz. Wtedy endomondo miałam nastawione na "marsz", bo wstyd mi było przed innymi, że tak wolno biegam.
Mijam domy, kamienice, ludzi... cały czas biegnę, już nie muszę się zatrzymywać, nadal wolno, ale jednak cały czas.
Lecąc wzdłuż rzeki mijam KTW. Spotkałam tam ze dwa razy Martę Walczykiewicz. Pewnie szła trenować.
To był kolejny punkt na mojej "mapie wyczerpania". Teraz jakoś najgorzej mi nie idzie. Lecę dalej. Obwodnica, powrót do parku i ... robi się ciężko.
Ups ... zaczynam czuć zmęczenie. Myślałam, że lepiej mi pójdzie. Jestem sobą trochę rozczarowana, mimo wszystko biegnę dalej. Zegarek wyznacza mi kolejne części treningu. Dziś 45 minutowe bieganie tempowe.
Zrobiłam jeszcze dodatkowe kółeczko po parku, bo obawiałam się, że nie wyrobię swojego czasu i będę biegać "wkoło śmietnika", a tego bardzo nie lubię.
Uwielbiam zarówno widok jak i zapach parku o tej porze roku. Wybiegam jednak z tego raju dla oczu i wracam na betonową ścieżkę rowerowa, na zatłoczone i hamujące non stop przejścia dla pieszych. Wszyscy się spieszą, mało kto zatrzyma się żeby przepuścić. Za każdym razem muszę stawać przed pasami. Strasznie to irytujące. W tym względzie na tej trasie nic się nie zmieniło.
Zegarek wybrzęczał koniec tego niezbyt długiego treningu.
Czas 00:45:09
Dystans 6,85km
Tempo 06:36
Tętno 162
Cofnęłam się do jednego z pierwszych zarejestrowanych treningów na Endomondo. .
12 października 2017
Czas: 00:56:37
Dystans: 6,49
Tempo: 8:43
Jeszcze niedawno 6km zajęło mi 51:52, a teraz tę samą trasę pokonałam w 39:54.
Nadal wlokę się z prędkością żółwia... ale już nie ślimaka
To tak na przekór wszystkim, którzy powtarzali mi, że za miesiąc mi się znudzi.
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 757
- Rejestracja: 04 lut 2018, 00:31
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
"Krok po kroku"
Znów się wybrałam na Parkrun. Za każdym razem to dla mnie wyzwanie. Boję się, że w połowie stanę i nie dam rady dobiec.
Ruszyłam ze wszystkimi. Biegnę, jak mi się wydaje, w miarę równo i spokojnie. Raz do jednej osoby się doklejam, raz do drugiej, w końcu do grupki kolejnych. Jednych wyprzedzam, innych puszczam przodem. Na samej końcówce biegniemy we trzy. Fajnie się leci, równo, spokojnie. Tamte dziewczyny są jednak ode mnie silniejsze, z resztą i bardziej doświadczone w bieganiu. Nie przycisnę więcej, lepiej jak mnie wyprzedzą ... i wyprzedziły. Jedna była na mecie o 8 sekund szybciej, druga o 4 sekundy .
W sumie dałam radę. To był mój trzeci w życiu Parkrun.
Pierwszy, z tego co pamiętam, przebiegłam w 32:12, drugi w 31:24 a dzisiaj...30:14.
Tak szybko jeszcze nigdy nie biegłam. Z tego wszystkiego zapomniałam zatrzymać zegarek, przypomniało mi się, gdy stałam w kolejce oddać token
Z ciekawości zajrzałam do szczegółowego podsumowania:
1km - 6:08
2km - 5:46
3km - 6:03
4km - 6:17
5km - 5:55
Ale zabawa.
Co prawda po chwili poczułam, że mam łydki a w nich porządne zakwasy, ale ogromnie mi się to bieganie podobało. Jak tylko nadarzy się kolejna okazja, znów polecę
Znów się wybrałam na Parkrun. Za każdym razem to dla mnie wyzwanie. Boję się, że w połowie stanę i nie dam rady dobiec.
Ruszyłam ze wszystkimi. Biegnę, jak mi się wydaje, w miarę równo i spokojnie. Raz do jednej osoby się doklejam, raz do drugiej, w końcu do grupki kolejnych. Jednych wyprzedzam, innych puszczam przodem. Na samej końcówce biegniemy we trzy. Fajnie się leci, równo, spokojnie. Tamte dziewczyny są jednak ode mnie silniejsze, z resztą i bardziej doświadczone w bieganiu. Nie przycisnę więcej, lepiej jak mnie wyprzedzą ... i wyprzedziły. Jedna była na mecie o 8 sekund szybciej, druga o 4 sekundy .
W sumie dałam radę. To był mój trzeci w życiu Parkrun.
Pierwszy, z tego co pamiętam, przebiegłam w 32:12, drugi w 31:24 a dzisiaj...30:14.
Tak szybko jeszcze nigdy nie biegłam. Z tego wszystkiego zapomniałam zatrzymać zegarek, przypomniało mi się, gdy stałam w kolejce oddać token
Z ciekawości zajrzałam do szczegółowego podsumowania:
1km - 6:08
2km - 5:46
3km - 6:03
4km - 6:17
5km - 5:55
Ale zabawa.
Co prawda po chwili poczułam, że mam łydki a w nich porządne zakwasy, ale ogromnie mi się to bieganie podobało. Jak tylko nadarzy się kolejna okazja, znów polecę
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 757
- Rejestracja: 04 lut 2018, 00:31
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
"Przerwa"
Na drugi dzień po Parkrunie jakieś paskudztwo mnie rozłożyło, a tak właściwie już kiedy biegłam, strasznie gardło mnie bolało i wiedziałam, że coś jest nie tak. Cały następny tydzień wyglądałam jakby mnie ktoś pobił. Miód i cytryna nie pomagały a i podstawowe prochy na przeziębienie na nic się zdały, a ja z godziny na godzinę wyglądałam coraz gorzej, dopiero po antybiotyku nastąpił przełom, ale ... no właśnie, o bieganiu mogłam zapomnieć, z resztą i tak nie miałam na to siły.
Po tygodniu spróbowałam potruchtać troszkę. Nogi jednak dziwnie ciągnęły mnie w tył a żołądek chciał się urwać. Pewnie wszelkie medykamenty które w siebie wciągu tygodnia wrzucałam, nie były bez znaczenia. Przebiegłam trochę ponad 6 km. Na tamtą chwilę to i tak było sporo.
Kolejne wyjście w czwartek. Nadal jestem słaba, więc nie będę szarżowała. Zegarek pokazuje 30 minut w interwałach. Tyle wystarczy, nie muszę cisnąć więcej.
Ku mojej rozpaczy, obowiązki powodują, że mogę wybiegać tylko wieczorami.
Wyszłam więc o 18.30. Fajnie, przyjemnie, temperatura w sam raz. Ponieważ nie lecę za daleko, na dodatek jest późnawo, spróbuję pobiec nową drogą o której dziś jeszcze słyszałam. Przelatywanie obok kościoła i cmantarza na pobliskiej wsi, raczej mądre nie jest, szczególnie gdy ulicą którą truchtam z powodu objazdu, jeździ sporo samochodów, a tam wąsko i pobocza nie ma, a jedynie z dwóch stron skarpy. Przebiegnięcie po ciemnej wsi, także do przyjemności nie należy.
Ta nowa trasa może okazać się całkiem, całkiem.
Pobiegłam ... i niestety, nie dość, że było już ciemno, to jeszcze ktoś nie pomyślał, że jak jest droga, to i lampy by się przydały. Pewnie będą później.
Zaczynam "świecić oczami"
Hmmm, i pomyśleć, że dzisiaj dotarła do mnie lampka - czołówka, tylko jeszcze nie zdążyłam jej wyjąć z opakowania i nauczyć się obsługi, więc jej ze sobą nie wzięłam.
Owa "wspaniała" ulica nagle zaczęła gwałtownie skręciać i wynosiła gdzieś w nieznane. Nie pobiegnę nią, jest za ciemno i za daleko a do tego pusto na ulicach.
Przebiegnę na skróty, te znam.
Tia... oczywiście, że znam, ale za dnia. Zbyry były takie, że obawiałam się o to, żeby nie skręcić, czy złamać nogi.
Co mnie podkusiło, żeby biec tamtędy?
Bardziej to przypominało szybki marsz niż trucht, ale co tam. Jak skręcę czy złamię nogę, to z Poznania będą nici.
Byle powoli i ostrożnie.
Przebiegłam przez to gruzowisko, udało się, a i trening się skończył.
Wyłączam zegarek i idę spacerem do domu. Na spacerki jednak wieczorami jest zbyt zimno, dlatego znów zaczynam wolniutki trucht.
Nie poleciałam za daleko, ponieważ trafiłam na "w kratkę" oświetloną ulicę. Chyba zacznę sobie śpiewać "pojawiam się i znikam..."
Znów przeplatam trucht - marszem, inaczej się nie da.
Wreszcie docieram do domu. Całe szczęście. Następnym razem, jak nic, wezmę latarkę.
Na drugi dzień po Parkrunie jakieś paskudztwo mnie rozłożyło, a tak właściwie już kiedy biegłam, strasznie gardło mnie bolało i wiedziałam, że coś jest nie tak. Cały następny tydzień wyglądałam jakby mnie ktoś pobił. Miód i cytryna nie pomagały a i podstawowe prochy na przeziębienie na nic się zdały, a ja z godziny na godzinę wyglądałam coraz gorzej, dopiero po antybiotyku nastąpił przełom, ale ... no właśnie, o bieganiu mogłam zapomnieć, z resztą i tak nie miałam na to siły.
Po tygodniu spróbowałam potruchtać troszkę. Nogi jednak dziwnie ciągnęły mnie w tył a żołądek chciał się urwać. Pewnie wszelkie medykamenty które w siebie wciągu tygodnia wrzucałam, nie były bez znaczenia. Przebiegłam trochę ponad 6 km. Na tamtą chwilę to i tak było sporo.
Kolejne wyjście w czwartek. Nadal jestem słaba, więc nie będę szarżowała. Zegarek pokazuje 30 minut w interwałach. Tyle wystarczy, nie muszę cisnąć więcej.
Ku mojej rozpaczy, obowiązki powodują, że mogę wybiegać tylko wieczorami.
Wyszłam więc o 18.30. Fajnie, przyjemnie, temperatura w sam raz. Ponieważ nie lecę za daleko, na dodatek jest późnawo, spróbuję pobiec nową drogą o której dziś jeszcze słyszałam. Przelatywanie obok kościoła i cmantarza na pobliskiej wsi, raczej mądre nie jest, szczególnie gdy ulicą którą truchtam z powodu objazdu, jeździ sporo samochodów, a tam wąsko i pobocza nie ma, a jedynie z dwóch stron skarpy. Przebiegnięcie po ciemnej wsi, także do przyjemności nie należy.
Ta nowa trasa może okazać się całkiem, całkiem.
Pobiegłam ... i niestety, nie dość, że było już ciemno, to jeszcze ktoś nie pomyślał, że jak jest droga, to i lampy by się przydały. Pewnie będą później.
Zaczynam "świecić oczami"
Hmmm, i pomyśleć, że dzisiaj dotarła do mnie lampka - czołówka, tylko jeszcze nie zdążyłam jej wyjąć z opakowania i nauczyć się obsługi, więc jej ze sobą nie wzięłam.
Owa "wspaniała" ulica nagle zaczęła gwałtownie skręciać i wynosiła gdzieś w nieznane. Nie pobiegnę nią, jest za ciemno i za daleko a do tego pusto na ulicach.
Przebiegnę na skróty, te znam.
Tia... oczywiście, że znam, ale za dnia. Zbyry były takie, że obawiałam się o to, żeby nie skręcić, czy złamać nogi.
Co mnie podkusiło, żeby biec tamtędy?
Bardziej to przypominało szybki marsz niż trucht, ale co tam. Jak skręcę czy złamię nogę, to z Poznania będą nici.
Byle powoli i ostrożnie.
Przebiegłam przez to gruzowisko, udało się, a i trening się skończył.
Wyłączam zegarek i idę spacerem do domu. Na spacerki jednak wieczorami jest zbyt zimno, dlatego znów zaczynam wolniutki trucht.
Nie poleciałam za daleko, ponieważ trafiłam na "w kratkę" oświetloną ulicę. Chyba zacznę sobie śpiewać "pojawiam się i znikam..."
Znów przeplatam trucht - marszem, inaczej się nie da.
Wreszcie docieram do domu. Całe szczęście. Następnym razem, jak nic, wezmę latarkę.
Ostatnio zmieniony 22 paź 2018, 23:53 przez Bianka16, łącznie zmieniany 1 raz.
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 757
- Rejestracja: 04 lut 2018, 00:31
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
"Tak niewiele brakło"
Bieganie różnie mi wychodzi, ale w tę sobotę po raz piąty stanęłam na starcie parkrunowej trasy.
Miałam okazję poznać kolejną sympatyczną osóbkę. Najdziwniejsze jest to, że która z dziewczyn mi się przedstawia, to każda ma na imię Ania. W sumie, nawet lepiej, przynajmniej nie trzeba zbyt wiele imion zapamietać
Moim marzeniem jest zobaczyć w końcu na początku wyniku 29: XX, może być nawet 29:59, byleby te dwie pierwsze z przodu były takie jak napisałam.
Pogoda nie była najgorsza, chłodno i w nocy padało, ale w chwili startu ani kropla już nie spadła a i asfalt zdążył przeschnąć.
Muszę pilnować tempa, żeby nie schodzić poniżej 6:00, to dla mnie trudne.
Trasa wiedzie wzdłuż rzeki, po czym na asfalcie jest kropka, którą trzeba obiec i wrócić na linię startu. Do połowy udało mi się zrealizować swoje założenie, po połowie było znacznie gorzej. Wiatr wiał dość odczuwalnie, tak, że chwilami wręcz mnie zatykało.
Ze dwa razy na zegarku pojawiło się 6:23. Kiepsko. No trudno, z wiatrem nie wygram.
Kiedy wybiegłam zza zakrętu, spojrzałam na zegar parkrunowy, wskazywał 29:58. Niestety, do mety miałam jeszcze kawałek. Poderwałam się i pobiegłam tak szybko jak mogłam i na ile jeszcze mi sił wystarczyło, lecz ... brakło, dosłownie o włos.
Oficjalny rezultat to 30:00. Szkoda, nie udało się, choć dosłownie o włos. Może gdybym miała okulary, dojrzałabym zegar ciut wcześniej i wcześniej się poderwała, te 2 sekundy bez problemu jeszcze bym wykręciła, ale biegam bez nich, bo jakoś mi w nich za gorąco.
Spojrzałam w domu na odczyt z zegarka:
średnie tempo: 05:59
średnie tętno 171
Podział co 1 km:
1. 05:54
2. 05:44
3. 06:03
4. 06:15
5. 05:59
Podsumowanie: 5km w 29:58
Hmmm, trochę inaczej niż z odczytu parkrunowego. Nie wiem które dane są właściwsze, bo różnica to 2 sekundy, ale co mi tam ... przyjmijmy, że te moje z nadgarstka
Zajęłam zaszczytne 61 miejsce na 78 startujących, ale żeby troszkę "zabłysnąć" byłam 6ta wśród kobiet.
No dobra, wystarczy tego słodzenia sobie.
Nadal biegnę z tymi najsłabszymi, ale ... już na przodzie tej grupy, powolutku zaczynam gonić "średniaków". Jeszcze trochę, dam radę, będzie szybciej. Do czego chcę dążyć? Przez najbliższy czas biec tak, żeby próbować osiągać 29 z przodu a docelowo 28. Czy to realne? Nie wiem, spróbuję, mam na to kolejny rok.
Bieganie różnie mi wychodzi, ale w tę sobotę po raz piąty stanęłam na starcie parkrunowej trasy.
Miałam okazję poznać kolejną sympatyczną osóbkę. Najdziwniejsze jest to, że która z dziewczyn mi się przedstawia, to każda ma na imię Ania. W sumie, nawet lepiej, przynajmniej nie trzeba zbyt wiele imion zapamietać
Moim marzeniem jest zobaczyć w końcu na początku wyniku 29: XX, może być nawet 29:59, byleby te dwie pierwsze z przodu były takie jak napisałam.
Pogoda nie była najgorsza, chłodno i w nocy padało, ale w chwili startu ani kropla już nie spadła a i asfalt zdążył przeschnąć.
Muszę pilnować tempa, żeby nie schodzić poniżej 6:00, to dla mnie trudne.
Trasa wiedzie wzdłuż rzeki, po czym na asfalcie jest kropka, którą trzeba obiec i wrócić na linię startu. Do połowy udało mi się zrealizować swoje założenie, po połowie było znacznie gorzej. Wiatr wiał dość odczuwalnie, tak, że chwilami wręcz mnie zatykało.
Ze dwa razy na zegarku pojawiło się 6:23. Kiepsko. No trudno, z wiatrem nie wygram.
Kiedy wybiegłam zza zakrętu, spojrzałam na zegar parkrunowy, wskazywał 29:58. Niestety, do mety miałam jeszcze kawałek. Poderwałam się i pobiegłam tak szybko jak mogłam i na ile jeszcze mi sił wystarczyło, lecz ... brakło, dosłownie o włos.
Oficjalny rezultat to 30:00. Szkoda, nie udało się, choć dosłownie o włos. Może gdybym miała okulary, dojrzałabym zegar ciut wcześniej i wcześniej się poderwała, te 2 sekundy bez problemu jeszcze bym wykręciła, ale biegam bez nich, bo jakoś mi w nich za gorąco.
Spojrzałam w domu na odczyt z zegarka:
średnie tempo: 05:59
średnie tętno 171
Podział co 1 km:
1. 05:54
2. 05:44
3. 06:03
4. 06:15
5. 05:59
Podsumowanie: 5km w 29:58
Hmmm, trochę inaczej niż z odczytu parkrunowego. Nie wiem które dane są właściwsze, bo różnica to 2 sekundy, ale co mi tam ... przyjmijmy, że te moje z nadgarstka
Zajęłam zaszczytne 61 miejsce na 78 startujących, ale żeby troszkę "zabłysnąć" byłam 6ta wśród kobiet.
No dobra, wystarczy tego słodzenia sobie.
Nadal biegnę z tymi najsłabszymi, ale ... już na przodzie tej grupy, powolutku zaczynam gonić "średniaków". Jeszcze trochę, dam radę, będzie szybciej. Do czego chcę dążyć? Przez najbliższy czas biec tak, żeby próbować osiągać 29 z przodu a docelowo 28. Czy to realne? Nie wiem, spróbuję, mam na to kolejny rok.
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 757
- Rejestracja: 04 lut 2018, 00:31
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
" Nadeszła sobota"
Tydzień w plecy, nie poszłam ani razu biegać, albo lało, albo wiało, tudzież lało i wiało. Czas miałam w piątek, ale zakładając, że zaliczę sobotni parkrun, piątkowe popołudnie zwyczajnie przespałam. Nie ma to jak "motywacja"...a Poznań coraz bliżej.
Znów za późno poszłam spać, niewiele przed 2.00 było. Rano zerwałam się na równe nogi. Zegarek pokazał 6:30, powinnam wstać jakieś 10 minut wcześniej. Nie ma tragedii, do pracy zdążę. Zaczynam jednak w pośpiechu się ubierać. Na dworze półmrok, pokój pogrążony jest w szarości. Zapaliłam światło i ... uprzytomniłam sobie, że przecież jest sobota, a ja soboty mam wolne ...
Wracam jeszcze na trochę pod ciepłą kołdrę.
Przynajmniej nie muszę się zastanawiać, czy uda mi się wstać na sobotnie bieganie.
Dzisiaj nie zakładam żadnego czasu , jeśli będzie wiatr, to raczej nie mam ochoty wypluć płuc. Jak pobiegnę, tak pobiegnę.
Na parkrunie hallowinowe dekoracje i nastroje. Kilku bliższych i kilku dalszych znajomych. Jest fajnie. Ruszamy. Nagle przykleja się do mnie grupka znajomych. Dziewczyny są dobre w bieganiu. Na koncie mają wiele startów na wszelakich dystansach, gdzie tam ja do nich.
Sugeruję, żeby mną się nie przejmowały, niech biegną swoim tempem, bo moim się zamęczą. Martwię się okropnie, że je spowalniam, ale one nie chcą mnie zostawić. Krok za krokiem zbliżamy się do mety. Zegar znów wskazuje praktycznie identyczny czas jak ostatnio. Wbiegamy całą trójką na metę.
Z tego wszystkiego zapomniałam zatrzymać zegarek a i do końca nie wiem co wyświetlił parkrunowy stoper. Wielka niewiadoma.
Jednego jestem pewna, że znów było na styk. Przekroczę tę magiczną 30 stkę, czy nie? A może będzie więcej?
Wreszcie na oficjalnej stronie pokazują się rezultaty z dzisiejszego dnia.
29:58. Hahaha... urwałam 2 sekundy. To niby nic, a jednak ogromnie cieszy.
Tydzień w plecy, nie poszłam ani razu biegać, albo lało, albo wiało, tudzież lało i wiało. Czas miałam w piątek, ale zakładając, że zaliczę sobotni parkrun, piątkowe popołudnie zwyczajnie przespałam. Nie ma to jak "motywacja"...a Poznań coraz bliżej.
Znów za późno poszłam spać, niewiele przed 2.00 było. Rano zerwałam się na równe nogi. Zegarek pokazał 6:30, powinnam wstać jakieś 10 minut wcześniej. Nie ma tragedii, do pracy zdążę. Zaczynam jednak w pośpiechu się ubierać. Na dworze półmrok, pokój pogrążony jest w szarości. Zapaliłam światło i ... uprzytomniłam sobie, że przecież jest sobota, a ja soboty mam wolne ...
Wracam jeszcze na trochę pod ciepłą kołdrę.
Przynajmniej nie muszę się zastanawiać, czy uda mi się wstać na sobotnie bieganie.
Dzisiaj nie zakładam żadnego czasu , jeśli będzie wiatr, to raczej nie mam ochoty wypluć płuc. Jak pobiegnę, tak pobiegnę.
Na parkrunie hallowinowe dekoracje i nastroje. Kilku bliższych i kilku dalszych znajomych. Jest fajnie. Ruszamy. Nagle przykleja się do mnie grupka znajomych. Dziewczyny są dobre w bieganiu. Na koncie mają wiele startów na wszelakich dystansach, gdzie tam ja do nich.
Sugeruję, żeby mną się nie przejmowały, niech biegną swoim tempem, bo moim się zamęczą. Martwię się okropnie, że je spowalniam, ale one nie chcą mnie zostawić. Krok za krokiem zbliżamy się do mety. Zegar znów wskazuje praktycznie identyczny czas jak ostatnio. Wbiegamy całą trójką na metę.
Z tego wszystkiego zapomniałam zatrzymać zegarek a i do końca nie wiem co wyświetlił parkrunowy stoper. Wielka niewiadoma.
Jednego jestem pewna, że znów było na styk. Przekroczę tę magiczną 30 stkę, czy nie? A może będzie więcej?
Wreszcie na oficjalnej stronie pokazują się rezultaty z dzisiejszego dnia.
29:58. Hahaha... urwałam 2 sekundy. To niby nic, a jednak ogromnie cieszy.
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 757
- Rejestracja: 04 lut 2018, 00:31
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
" ... z wiatrem wtór"
W niedzielę cały dzień padało i to mocno, znów długie wybieganie poszło w odstawkę. W poniedziałek zimno jak nie wiem co, do tego n-godzin w pracy sprawiło, że nie mogłam się przemóc do wyjścia, szczególnie gdy na wtorek zapowiadano 18 stopni, czyli o 13 stopni więcej.
Przyszedł wtorek. Od czasu do czasu lekko słonko przebijało się przez chmury. Na termometrze 20 stopni czyli czas ubrać krótkie spodenki, T-shirt i do przodu. W planach zaległe długie ... 80 minut.
W którym kierunku polecieć? Do lasu zanim dojadę, to kolejna godzina minie, w godzinie szczytu - odpada, za mało czasu mam, więc gdzieś niedaleko domu. Może obwodnica? Tak, to dobry pomysł, chyba nie chcę dzisiaj wybiegać koło cmentarzy. Założę się, że tam teraz tłum ludzi i kawalkada aut na parkingu.
Zaczynam biec. Ech, trochę wieje ....
Bardziej niż trochę ...
Szczerze powiedziawszy, głowę chce urwać.
Trudno, w takich warunkach też trzeba umieć biegać.
Ja ubrana na "krótko", a tutaj przede mną wyłania się dziewczę - podlotek w zimowej kurtce zapiętej pod brodę, wełnianej czapce z pomponem i rękawiczkach. Ku mojemu zdziwieniu, nie ona jedna tak się wystroiła.
Lecę kostkowym chodnikiem, a wzdłuż niego wloką się samochody niczym mrówki w mrowisku.
Spaliny zaczynają drapać mnie w gardle, ciekawskie oczy kierowców śledzą każdy mój ruch. Jakoś głupio się czuję.
Próbuję przedostać się przez pasy, ale to z cudem graniczy, co chwilę stoję, mimo, że kierowcy w miarę możliwości starają się mnie przepuszczać. Nie, tutaj biegać się nie da, lecę na wieś.
Skręt w prawo, skręt w lewo, wbiegam na ostatni asfalt, zaliczam wrednego psa, ale z właścicielem, który od razu przywołał gryzonia do siebie. Wieje tak, ze momentami mam wrażenie, że stoję w miejscu.
Teraz dróżka między polami.
Boszeee, a co to?
Miejscami sucho, ale miejscami błoto jak się patrzy. To wredne pole tylko czyha jak zaserwować mi kawałek mokrej gliny tak, żebym artystycznie orła wywinęła. Tu kałuża, tam dołek a tam jakaś gruda ziemi.
Żeby mi się nie nudziło, wiatr był tak silny, że miałam wrażenie, że zaraz zamiast biec, wzbiję się w górę niczym ptaszę.
Już sama nie wiem, czy lepsze byłyby żagle, czy może miotła. Fakt, faktem, na czymś bym pięknie poleciała.
Jakie licho mnie tutaj przywiało?
Jeszcze kawałek, jeszcze kawałeczek... Tętno szybuje w górę. Jestem już porządnie zmęczona.
Ufff, udało się, wbiegam w osiedle, tam już asfalt.
Teraz w dół, w stronę ulicy.
Wybiegam wprost na jeden z największych cmentarzy w mieście.
Lecę przez parking na którym auta uprawiają ekwilibrystykę nie zważając zupełnie na pieszych. Przeskakuję pomiędzy wieńcami, które sprzedają uliczni kupcy. Znów czuję na sobie dziwne spojrzenia ludzi. No tak, zamienił stryjek ... nie chciałam obwodnicy, mam cmentarz.
Udaje mi się przedrzeć przez tamtejszy armagedon. Dalej prosto, teraz już tą ulicą dobiegnę do domu. Wiatr nie daje za wygraną. Po drodze trafiam na starszego mężczyznę, który prowadził rower z trzema siatkami ziemniaków na bagażniku. Pewnie wiatr rower poderwał i ziemniaki poleciały na trawnik. Podeszłam zapytać, czy wszystko w porządku i czy jakoś mogę pomóc. Pan uśmiechnął się i podziękował mówiąc, że nic się nie stało, że da radę sam. Wracam do biegu.
Wreszcie zegarek pokazuje koniec treningu. Zmieniam w nim okienko z informacjami, widzę, że brakuje mi 600 metrów do 12 km. Nie no, to trzeba dokręcić.
Udało się. Po 12 km zegarek wyłączyłam i spacerem poszłam ostatnie metry do domu. Nie miałam już siły na ani jeden centymetr więcej biegu. Czas pewnie będzie kiepski, ale co tam. Podejrzewam, że tempo około 7:20 lub wolniej.
Gdy wróciłam do domu byłam padnięta. Zajrzałam z obawą do statystyk ...
Dystans 12,02 km
Czas : 01:22:41
średnie tętno 166
średnie tempo: 06:53
running index: 42 Elita
obciążenie treningowe: Ekstremalny, ( 2d6h)
Dałam radę.
W niedzielę cały dzień padało i to mocno, znów długie wybieganie poszło w odstawkę. W poniedziałek zimno jak nie wiem co, do tego n-godzin w pracy sprawiło, że nie mogłam się przemóc do wyjścia, szczególnie gdy na wtorek zapowiadano 18 stopni, czyli o 13 stopni więcej.
Przyszedł wtorek. Od czasu do czasu lekko słonko przebijało się przez chmury. Na termometrze 20 stopni czyli czas ubrać krótkie spodenki, T-shirt i do przodu. W planach zaległe długie ... 80 minut.
W którym kierunku polecieć? Do lasu zanim dojadę, to kolejna godzina minie, w godzinie szczytu - odpada, za mało czasu mam, więc gdzieś niedaleko domu. Może obwodnica? Tak, to dobry pomysł, chyba nie chcę dzisiaj wybiegać koło cmentarzy. Założę się, że tam teraz tłum ludzi i kawalkada aut na parkingu.
Zaczynam biec. Ech, trochę wieje ....
Bardziej niż trochę ...
Szczerze powiedziawszy, głowę chce urwać.
Trudno, w takich warunkach też trzeba umieć biegać.
Ja ubrana na "krótko", a tutaj przede mną wyłania się dziewczę - podlotek w zimowej kurtce zapiętej pod brodę, wełnianej czapce z pomponem i rękawiczkach. Ku mojemu zdziwieniu, nie ona jedna tak się wystroiła.
Lecę kostkowym chodnikiem, a wzdłuż niego wloką się samochody niczym mrówki w mrowisku.
Spaliny zaczynają drapać mnie w gardle, ciekawskie oczy kierowców śledzą każdy mój ruch. Jakoś głupio się czuję.
Próbuję przedostać się przez pasy, ale to z cudem graniczy, co chwilę stoję, mimo, że kierowcy w miarę możliwości starają się mnie przepuszczać. Nie, tutaj biegać się nie da, lecę na wieś.
Skręt w prawo, skręt w lewo, wbiegam na ostatni asfalt, zaliczam wrednego psa, ale z właścicielem, który od razu przywołał gryzonia do siebie. Wieje tak, ze momentami mam wrażenie, że stoję w miejscu.
Teraz dróżka między polami.
Boszeee, a co to?
Miejscami sucho, ale miejscami błoto jak się patrzy. To wredne pole tylko czyha jak zaserwować mi kawałek mokrej gliny tak, żebym artystycznie orła wywinęła. Tu kałuża, tam dołek a tam jakaś gruda ziemi.
Żeby mi się nie nudziło, wiatr był tak silny, że miałam wrażenie, że zaraz zamiast biec, wzbiję się w górę niczym ptaszę.
Już sama nie wiem, czy lepsze byłyby żagle, czy może miotła. Fakt, faktem, na czymś bym pięknie poleciała.
Jakie licho mnie tutaj przywiało?
Jeszcze kawałek, jeszcze kawałeczek... Tętno szybuje w górę. Jestem już porządnie zmęczona.
Ufff, udało się, wbiegam w osiedle, tam już asfalt.
Teraz w dół, w stronę ulicy.
Wybiegam wprost na jeden z największych cmentarzy w mieście.
Lecę przez parking na którym auta uprawiają ekwilibrystykę nie zważając zupełnie na pieszych. Przeskakuję pomiędzy wieńcami, które sprzedają uliczni kupcy. Znów czuję na sobie dziwne spojrzenia ludzi. No tak, zamienił stryjek ... nie chciałam obwodnicy, mam cmentarz.
Udaje mi się przedrzeć przez tamtejszy armagedon. Dalej prosto, teraz już tą ulicą dobiegnę do domu. Wiatr nie daje za wygraną. Po drodze trafiam na starszego mężczyznę, który prowadził rower z trzema siatkami ziemniaków na bagażniku. Pewnie wiatr rower poderwał i ziemniaki poleciały na trawnik. Podeszłam zapytać, czy wszystko w porządku i czy jakoś mogę pomóc. Pan uśmiechnął się i podziękował mówiąc, że nic się nie stało, że da radę sam. Wracam do biegu.
Wreszcie zegarek pokazuje koniec treningu. Zmieniam w nim okienko z informacjami, widzę, że brakuje mi 600 metrów do 12 km. Nie no, to trzeba dokręcić.
Udało się. Po 12 km zegarek wyłączyłam i spacerem poszłam ostatnie metry do domu. Nie miałam już siły na ani jeden centymetr więcej biegu. Czas pewnie będzie kiepski, ale co tam. Podejrzewam, że tempo około 7:20 lub wolniej.
Gdy wróciłam do domu byłam padnięta. Zajrzałam z obawą do statystyk ...
Dystans 12,02 km
Czas : 01:22:41
średnie tętno 166
średnie tempo: 06:53
running index: 42 Elita
obciążenie treningowe: Ekstremalny, ( 2d6h)
Dałam radę.
- wiktoria96
- Rozgrzewający Się
- Posty: 5
- Rejestracja: 09 lis 2018, 08:30
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Poznań
Twoje historia dała mi dużo motywacji ja zawsze byłam najgorsza z wf, bieganie na kilometr to był jakiś hardcore, po 10 minutach miałam kolke, zadyszke, i zawsze twierdziłam, że nigdy nie zaczne biegać. No, do czasu jak zdrowie zmusiło bo czułam sie mega spięta, czułam, że jak się nie ruszę, to się po prostu zastoję. I dlatego zaczęłam biegać. Biegam dopiero miesiąc, i to raczej krótkie dystanse, ale mam dużo wiary w to, że bedzie coraz lepiej
Szukasz dobrego serum na zmarszczki? Koniecznie przeczytaj http://www.alinarose.pl/2015/10/od-kied ... -i-co.html by dowiedzieć sie jakis kremów używać.
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 757
- Rejestracja: 04 lut 2018, 00:31
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
Życzę powodzenia, mocno kibicuję.wiktoria96 pisze:Twoje historia dała mi dużo motywacji ja zawsze byłam najgorsza z wf, bieganie na kilometr to był jakiś hardcore, po 10 minutach miałam kolke, zadyszke, i zawsze twierdziłam, że nigdy nie zaczne biegać. No, do czasu jak zdrowie zmusiło bo czułam sie mega spięta, czułam, że jak się nie ruszę, to się po prostu zastoję. I dlatego zaczęłam biegać. Biegam dopiero miesiąc, i to raczej krótkie dystanse, ale mam dużo wiary w to, że bedzie coraz lepiej
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 757
- Rejestracja: 04 lut 2018, 00:31
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
"Victory"
Nadszedł TEN dzień. Dzisiaj jedziemy do Poznania na Bieg Niepodległości. Czy dam radę?
Wyruszamy parę minut po 7.00. Zimno, a czym bliżej Poznania, tym jeszcze zimniej. Docieramy na miejsce i ... nie możemy znaleźć miejsca do zaparkowania. Wszędzie aut na ścisk. Dwa razy objeżdżamy centrum zaliczając przy okazji cukiernię w której wcześniej zamówiliśmy Rogale Świetomarcińskie. Wreszcie znajdujemy jakąś lukę na parkingu przy centrum handlowym. Zrobiło się późno a jeszcze musimy dobiec do depozytu i stawić się na linię startu. Idziemy z tłumem, ale nikt z nas nie ma pojęcia jak depozyt znaleźć. Pytamy policjanta. Fajnie, dzisiaj pilnują nas panowie wyżsi rangą, pewnie reszta na L4
Jest, mamy. Torby zostawione, teraz pędem do swojej strefy. Ja startuję z ostatniej, czyli z siódmej. To strefa dla debiutantów.
Jest 7 stref, każda odpowiada jednemu powstaniu.
Zostały mi 3 minuty do 10.50. Nie zdążę, pewnie zamkną strefę i mnie do niej już nie wpuszczą, ale porażka, nie pobiegłam jeszcze a już odpadnę. Znajomi mnie uspokajają, że damy radę.
Koleżanki postanowiły, że mimo tego, że mają wcześniejsze strefy, to jednak pobiegną ze mną.
Szukamy wejścia ze swoją przyznana literką... Jest A, B,C, D i ....wpadamy na płot. No nic, spróbujemy wejść do obojętnie jakiej (dalszej) strefy i przepchnąć się maksymalnie do tyłu dopóki jeszcze nikt nie ruszył lub poczekać na swój start. I to niestety nie było możliwe, stanęłyśmy w bramce. Za nami jeszcze mnóstwo ludzi tak samo zdesperowanych jak my.
Najpierw rozgrzewka. Jakaś panienka pokazuje ćwiczenia. Ręce w górę, ręce w dół, teraz trucht w miejscu i przysiad ... tiaaa, chyba raczej sąsiadowi z tyłu na kolana, bo taki ścisk, że inaczej się nie da. Dobra, odbębnione.
Po chwili zabrzmiał Mazurek Dąbrowskiego. Niesamowita atmosfera.
Zaczynają się starty poszczególnych stref.
Nagle tłum stojący z tyłu wepchnął mnie do środka i ... jej, już biegnę. Miało być inaczej. No trudno, muszę dać sobie radę.
Kiedy przebiegałam przez start, rozbrzmiewały "Rydwany ognia". Rozkleiłam się, aż zaparło mi dech w piersiach, nie dało się ukryć wzruszenia.
Jeszcze rok temu do głowy by mi nie przyszło, że kiedykolwiek będę w stanie wziąć udział w jakimś biegu i to jako uczestnik a nie widz.
Teraz lecę i jestem częścią tego wydarzenia.
Mijamy wielu kibiców. Jakie to sympatyczne, przyszli z transparentami, instrumentami, klaszczą, skandują. Dalej zespoły muzyczne rozciągnięte na trasie. Świetnie grają, rytm pomaga biec.
Dziewczyny od początku wzięły mnie w środek, biegnę między nimi. Jest mi łatwiej w ten sposób. Z jednej strony trzymają moje tempo, z drugiej troszeczkę ciągną do przodu. Jedna z nich zapytała jaka jest moja życiówka. Mówię, że raz udało mi się pobiec 01:06:00, ale to tylko jeden raz a przeciętnie biegam 01:10:00
Stwierdziła, że w takim razie, zrobię dzisiaj nową życiówkę. Pomyślałam, że to szalony pomysł, ale może się uda?
Wtem mija nas jakiś gościu, który biegnie i żongluje trzema piłeczkami. Można? Można !!!
Po chwili jakiś pan wyglądający na bezdomnego zaczyna śpiewać jedną z piosenek patriotycznych. Wszyscy biegacze, którzy znaleźli się w jego pobliżu podłapują słowa i dalej śpiewamy już razem.
Pogoda nam sprzyja, pięknie świeci słońce. Całe szczęście, że w ostatniej chwili postanowiłam biec w samym krótkim rękawku.
Przebiegam kolejne kilometry. Gdy mijałam flagę z cyfrą 7, wiedziałam już, że dam radę, dobiegnę do końca.
Wbiegamy na ostatnią prostą. Już widzę metę, jeszcze tylko kawałeczek i ... JEEEESSSSSTTTTT !!!!
Udało się, poradziłam sobie. Przebiegłam przez metę niesamowicie szczęśliwa. Pierwsza w życiu dziesiątka jest moja. Jaki czas?
Czy to ważne? Najważniejsze, że dałam radę. Teraz jeszcze 500 metrowy spacer po medal. Mam nadzieję, że w tym roku nie pokradną, jak to bywało wcześniej.
Nagle trasa zostaje podzielona na malutkie sektory w których powstają pojedyncze kolejeczki. Zanim wejdzie się w taką strefę, porządkowy stawia markerem znak na numerze startowym. Bardzo dobrze, nikt dwa razy nie weźmie medalu czy rogala. Tak, tak, na mecie czekał na nas medal pozłacany 24 karatowym złotem, wielki Rogal Świętomarciński i butelka wody.
Teraz tylko do depozytu i do domu.
Droga powrotna była długa, ponieważ najpierw nie mogliśmy przecisnąć się przez tłumy ludzi a później przez korki. Co za dzień !!!
Niesamowity !!!
Taki Bieg odbywać się może jedynie raz na 100 lat, więc jestem częścią historii, a na dodatek to był mój debiut.
Patrzę na podsumowanie z zegarka, ale nie wierzę mu zbytnio. Poczekam do oficjalnych wyników.
Wreszcie przyszły
Czas: 01:04:13
Nie byłam ostatnia. Za mną biegło jeszcze około 6,5 tys osób.
Udało się
Nadszedł TEN dzień. Dzisiaj jedziemy do Poznania na Bieg Niepodległości. Czy dam radę?
Wyruszamy parę minut po 7.00. Zimno, a czym bliżej Poznania, tym jeszcze zimniej. Docieramy na miejsce i ... nie możemy znaleźć miejsca do zaparkowania. Wszędzie aut na ścisk. Dwa razy objeżdżamy centrum zaliczając przy okazji cukiernię w której wcześniej zamówiliśmy Rogale Świetomarcińskie. Wreszcie znajdujemy jakąś lukę na parkingu przy centrum handlowym. Zrobiło się późno a jeszcze musimy dobiec do depozytu i stawić się na linię startu. Idziemy z tłumem, ale nikt z nas nie ma pojęcia jak depozyt znaleźć. Pytamy policjanta. Fajnie, dzisiaj pilnują nas panowie wyżsi rangą, pewnie reszta na L4
Jest, mamy. Torby zostawione, teraz pędem do swojej strefy. Ja startuję z ostatniej, czyli z siódmej. To strefa dla debiutantów.
Jest 7 stref, każda odpowiada jednemu powstaniu.
Zostały mi 3 minuty do 10.50. Nie zdążę, pewnie zamkną strefę i mnie do niej już nie wpuszczą, ale porażka, nie pobiegłam jeszcze a już odpadnę. Znajomi mnie uspokajają, że damy radę.
Koleżanki postanowiły, że mimo tego, że mają wcześniejsze strefy, to jednak pobiegną ze mną.
Szukamy wejścia ze swoją przyznana literką... Jest A, B,C, D i ....wpadamy na płot. No nic, spróbujemy wejść do obojętnie jakiej (dalszej) strefy i przepchnąć się maksymalnie do tyłu dopóki jeszcze nikt nie ruszył lub poczekać na swój start. I to niestety nie było możliwe, stanęłyśmy w bramce. Za nami jeszcze mnóstwo ludzi tak samo zdesperowanych jak my.
Najpierw rozgrzewka. Jakaś panienka pokazuje ćwiczenia. Ręce w górę, ręce w dół, teraz trucht w miejscu i przysiad ... tiaaa, chyba raczej sąsiadowi z tyłu na kolana, bo taki ścisk, że inaczej się nie da. Dobra, odbębnione.
Po chwili zabrzmiał Mazurek Dąbrowskiego. Niesamowita atmosfera.
Zaczynają się starty poszczególnych stref.
Nagle tłum stojący z tyłu wepchnął mnie do środka i ... jej, już biegnę. Miało być inaczej. No trudno, muszę dać sobie radę.
Kiedy przebiegałam przez start, rozbrzmiewały "Rydwany ognia". Rozkleiłam się, aż zaparło mi dech w piersiach, nie dało się ukryć wzruszenia.
Jeszcze rok temu do głowy by mi nie przyszło, że kiedykolwiek będę w stanie wziąć udział w jakimś biegu i to jako uczestnik a nie widz.
Teraz lecę i jestem częścią tego wydarzenia.
Mijamy wielu kibiców. Jakie to sympatyczne, przyszli z transparentami, instrumentami, klaszczą, skandują. Dalej zespoły muzyczne rozciągnięte na trasie. Świetnie grają, rytm pomaga biec.
Dziewczyny od początku wzięły mnie w środek, biegnę między nimi. Jest mi łatwiej w ten sposób. Z jednej strony trzymają moje tempo, z drugiej troszeczkę ciągną do przodu. Jedna z nich zapytała jaka jest moja życiówka. Mówię, że raz udało mi się pobiec 01:06:00, ale to tylko jeden raz a przeciętnie biegam 01:10:00
Stwierdziła, że w takim razie, zrobię dzisiaj nową życiówkę. Pomyślałam, że to szalony pomysł, ale może się uda?
Wtem mija nas jakiś gościu, który biegnie i żongluje trzema piłeczkami. Można? Można !!!
Po chwili jakiś pan wyglądający na bezdomnego zaczyna śpiewać jedną z piosenek patriotycznych. Wszyscy biegacze, którzy znaleźli się w jego pobliżu podłapują słowa i dalej śpiewamy już razem.
Pogoda nam sprzyja, pięknie świeci słońce. Całe szczęście, że w ostatniej chwili postanowiłam biec w samym krótkim rękawku.
Przebiegam kolejne kilometry. Gdy mijałam flagę z cyfrą 7, wiedziałam już, że dam radę, dobiegnę do końca.
Wbiegamy na ostatnią prostą. Już widzę metę, jeszcze tylko kawałeczek i ... JEEEESSSSSTTTTT !!!!
Udało się, poradziłam sobie. Przebiegłam przez metę niesamowicie szczęśliwa. Pierwsza w życiu dziesiątka jest moja. Jaki czas?
Czy to ważne? Najważniejsze, że dałam radę. Teraz jeszcze 500 metrowy spacer po medal. Mam nadzieję, że w tym roku nie pokradną, jak to bywało wcześniej.
Nagle trasa zostaje podzielona na malutkie sektory w których powstają pojedyncze kolejeczki. Zanim wejdzie się w taką strefę, porządkowy stawia markerem znak na numerze startowym. Bardzo dobrze, nikt dwa razy nie weźmie medalu czy rogala. Tak, tak, na mecie czekał na nas medal pozłacany 24 karatowym złotem, wielki Rogal Świętomarciński i butelka wody.
Teraz tylko do depozytu i do domu.
Droga powrotna była długa, ponieważ najpierw nie mogliśmy przecisnąć się przez tłumy ludzi a później przez korki. Co za dzień !!!
Niesamowity !!!
Taki Bieg odbywać się może jedynie raz na 100 lat, więc jestem częścią historii, a na dodatek to był mój debiut.
Patrzę na podsumowanie z zegarka, ale nie wierzę mu zbytnio. Poczekam do oficjalnych wyników.
Wreszcie przyszły
Czas: 01:04:13
Nie byłam ostatnia. Za mną biegło jeszcze około 6,5 tys osób.
Udało się
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 757
- Rejestracja: 04 lut 2018, 00:31
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
"Pierwsza wpadka"
Podejrzewałam, że mnie to nie ominie, że kiedyś zaliczę pierwszą mocniejszą kontuzję. Pokonało mnie pole...na którym osunęła mi się noga, później poszło już z "górki" z kolejnymi mikrouszkodzeniami i tak...jestem "szczęśliwą" posiadaczką naderwanych przyczepów mięśni półbłoniastych i półścięgnistych.
Dzisiaj zaliczyłam pierwszą rehabilitację a na niej tzw falę uderzeniową. Na razie biegać mi nie wolno, ale spacer w tempie "emeryckim" jest jak najbardziej wskazany. Do tego rolka, piłka do masażu muszą pójść w ruch.
Wczoraj pomimo bólu, poszłam na basen a właściwie do aquaparku. Bąbelki i sama woda dały odrobinę ulgi.
To nic, pierwsze koty za płoty. Podejrzewam, że jeszcze nie raz coś przekombinuję.
Następny zabieg za 4 dni. Najważniejsze, że niedługo wrócę na swoje ścieżki biegowe.
Podejrzewałam, że mnie to nie ominie, że kiedyś zaliczę pierwszą mocniejszą kontuzję. Pokonało mnie pole...na którym osunęła mi się noga, później poszło już z "górki" z kolejnymi mikrouszkodzeniami i tak...jestem "szczęśliwą" posiadaczką naderwanych przyczepów mięśni półbłoniastych i półścięgnistych.
Dzisiaj zaliczyłam pierwszą rehabilitację a na niej tzw falę uderzeniową. Na razie biegać mi nie wolno, ale spacer w tempie "emeryckim" jest jak najbardziej wskazany. Do tego rolka, piłka do masażu muszą pójść w ruch.
Wczoraj pomimo bólu, poszłam na basen a właściwie do aquaparku. Bąbelki i sama woda dały odrobinę ulgi.
To nic, pierwsze koty za płoty. Podejrzewam, że jeszcze nie raz coś przekombinuję.
Następny zabieg za 4 dni. Najważniejsze, że niedługo wrócę na swoje ścieżki biegowe.
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 757
- Rejestracja: 04 lut 2018, 00:31
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
"Powrót do początków"
Od trzech tygodni jedynie patrzę na biegaczy i wzdycham z utęsknieniem. W zeszłą sobotę wybrałam się na trzykilometrowy spacer, zgodnie z sugestią rehabilitanta. Rety, miałam wrażenie, że przynajmniej półmaraton pokonuję. Sto pięć, sto pięć, kuśtykam wyznaczoną trasą, usiłując przetrwać bez łapania się za miejsce kontuzji, które strasznie mnie ściąga ... ( czytaj - pośladek )
Sunę z zawrotną emerycką prędkością, wszyscy spacerowicze mnie wyprzedzają, a ja ... za nic nie mogę przyspieszyć. Co pewien czas przystaję odpocząć, bo kręgosłup chce mi drugą stroną wyjść.
W domu rolka, piłeczka i zalecone z nimi ćwiczenia.
We wtorek zaliczyłam kolejny zabieg fali uderzeniowej. W pracy zaczynają zauważać, że coraz lepiej podnoszę się a i prawie już nie kuleję. Staram się jednak oszczędzać i nie dźwigać za dużo.
Ostatnio, gdy niechcący wpadłam "uszkodzoną" nogą na drzwi otwartej szafki, to z bólu zobaczyłam orszak Trzech Króli radośnie wkoło mnie tańczący.
Dziś sobota, biorę kijki i zasuwam tę samą co poprzednio trasą. Włączyłam zegarek. Średnie tempo 10.00.
Tempo nie jest ważne, najważniejsze, że już jest całkiem przyzwoicie, różnica od zeszłego tygodnia jest kolosalna. Co prawda miejsce naderwania jeszcze daje o sobie znać, ale określiłabym to już jako dyskomfort, a nie ból. Jeszcze biegać nie mogę, choć już mi w głowie pojawia się myśl, żeby spróbować choćby powolutku, choćby slow joggingiem. Nie będę jednak się wyrywać, dopóki rehabilitant nie da mi zielonego światła. Gość sam też biega, więc raczej wie co mówi. Jeszcze zdążę się nabiegać.
Od trzech tygodni jedynie patrzę na biegaczy i wzdycham z utęsknieniem. W zeszłą sobotę wybrałam się na trzykilometrowy spacer, zgodnie z sugestią rehabilitanta. Rety, miałam wrażenie, że przynajmniej półmaraton pokonuję. Sto pięć, sto pięć, kuśtykam wyznaczoną trasą, usiłując przetrwać bez łapania się za miejsce kontuzji, które strasznie mnie ściąga ... ( czytaj - pośladek )
Sunę z zawrotną emerycką prędkością, wszyscy spacerowicze mnie wyprzedzają, a ja ... za nic nie mogę przyspieszyć. Co pewien czas przystaję odpocząć, bo kręgosłup chce mi drugą stroną wyjść.
W domu rolka, piłeczka i zalecone z nimi ćwiczenia.
We wtorek zaliczyłam kolejny zabieg fali uderzeniowej. W pracy zaczynają zauważać, że coraz lepiej podnoszę się a i prawie już nie kuleję. Staram się jednak oszczędzać i nie dźwigać za dużo.
Ostatnio, gdy niechcący wpadłam "uszkodzoną" nogą na drzwi otwartej szafki, to z bólu zobaczyłam orszak Trzech Króli radośnie wkoło mnie tańczący.
Dziś sobota, biorę kijki i zasuwam tę samą co poprzednio trasą. Włączyłam zegarek. Średnie tempo 10.00.
Tempo nie jest ważne, najważniejsze, że już jest całkiem przyzwoicie, różnica od zeszłego tygodnia jest kolosalna. Co prawda miejsce naderwania jeszcze daje o sobie znać, ale określiłabym to już jako dyskomfort, a nie ból. Jeszcze biegać nie mogę, choć już mi w głowie pojawia się myśl, żeby spróbować choćby powolutku, choćby slow joggingiem. Nie będę jednak się wyrywać, dopóki rehabilitant nie da mi zielonego światła. Gość sam też biega, więc raczej wie co mówi. Jeszcze zdążę się nabiegać.
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 757
- Rejestracja: 04 lut 2018, 00:31
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
" Masakra"
Wreszcie przyszedł ten dzień, gdy usłyszałam, że mogę wracać do biegania. Pomyślałam, że na początek nie będę próbowała mierzyć się z 10km, zadowolę się połową tego, a mogą być nawet 3km, też nie wpadnę z tego powodu w rozpacz.
Coś jednak strzeliło mi do głowy, że może rano zamiast iść do samochodu, to do niego potruchtam i ... tutaj poraz pierwszy zderzyłam się z rzeczywistością, okazuje się, że nie daję rady biec. Hmmm... co jest grane? Mięsień ciągnie od biodra aż po kolano.
Może za krótko biegłam, może muszę się "rozbiegać", spróbuję po pracy.
No i spróbowałam. Niestety, sytuacja się powtórzyła. Nie byłam w stanie przewlec się nawet 10 metrów. Noga podczas biegu nie chce się unosić w górę, podnoszę ją, lecz mam wrażenie, że mięsień jest za krótki, ściąga, boli, blokuje.
Czy tak wygląda powrót do sprawności po naderwaniu?
Nie wiem czego mam się spodziewać, nie wiem co jest właściwe a co nie?
Czy próbować codziennie przeszurać wokół pobliskiego kiosku mimo wszystko?
Fizjo wspomniał, że jeśli będzie coś nie tak, po dwóch tygodniach mam do niego wrócić, a tym czasem powoli wracać do biegania, masować miejsce urazu i ćwiczyć na rolce.
Co teraz? Co dalej?
Wreszcie przyszedł ten dzień, gdy usłyszałam, że mogę wracać do biegania. Pomyślałam, że na początek nie będę próbowała mierzyć się z 10km, zadowolę się połową tego, a mogą być nawet 3km, też nie wpadnę z tego powodu w rozpacz.
Coś jednak strzeliło mi do głowy, że może rano zamiast iść do samochodu, to do niego potruchtam i ... tutaj poraz pierwszy zderzyłam się z rzeczywistością, okazuje się, że nie daję rady biec. Hmmm... co jest grane? Mięsień ciągnie od biodra aż po kolano.
Może za krótko biegłam, może muszę się "rozbiegać", spróbuję po pracy.
No i spróbowałam. Niestety, sytuacja się powtórzyła. Nie byłam w stanie przewlec się nawet 10 metrów. Noga podczas biegu nie chce się unosić w górę, podnoszę ją, lecz mam wrażenie, że mięsień jest za krótki, ściąga, boli, blokuje.
Czy tak wygląda powrót do sprawności po naderwaniu?
Nie wiem czego mam się spodziewać, nie wiem co jest właściwe a co nie?
Czy próbować codziennie przeszurać wokół pobliskiego kiosku mimo wszystko?
Fizjo wspomniał, że jeśli będzie coś nie tak, po dwóch tygodniach mam do niego wrócić, a tym czasem powoli wracać do biegania, masować miejsce urazu i ćwiczyć na rolce.
Co teraz? Co dalej?
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 757
- Rejestracja: 04 lut 2018, 00:31
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
" Powoli"
W piątek "przebiegłam" dwa kółka wkoło kiosku. To było bardzo trudne. Chciałam tę rundę powtarzać codziennie ale to chyba nie jest rozsądne. To, że człapię wolno i blisko nie oznacza, że mięśnie nie potrzebują regeneracji. Lepiej jak poświęcę dzień na ćwiczenia z rolką i masaż.
W niedzielę jak na złość zaczęło padać. Udało mi się wyłapać chwilę z mniejszą ilością deszczu i poczłapałam. W założeniu miałam malutkie kółeczko wkoło osiedla. Noga cały czas mocno o sobie daje znać. Mięsień ewidentnie jest za krótki, ciągnie, trzyma, nie pozwala przyspieszać. Nienaturalnie rozkładam ciężar ciała podczas szurania. Jestem zmęczona, bardzo zmęczona.
Przebiegłam 2,5 km w tempie 8:22 że średnim tętnem 146.
Kiedy tak czlapałam, w głowie kłębiły mi się przeróżne myśli. Uchwyciłam się jednak jednej. Pomyślałam sobie, że ludzie po wypadkach też ćwiczą i także łatwo im nie jest. Nie piszczą, że cięgnie, że boli. Walczą nierzadko o każdy krok, aby wrócić do pełnej sprawności. Czym przy nich jest moja drobna kontuzja?
Ja też dam radę, muszę dać radę, chcę dać dać radę.
Plan na najbliższe dni - przynajmniej 2-3 razy w tygodniu przebiec 2,5 km kółko.
Jeśli będzie trzeba, będę konsultować się z fizjoterapeutą, ale nie poddam się.
W piątek "przebiegłam" dwa kółka wkoło kiosku. To było bardzo trudne. Chciałam tę rundę powtarzać codziennie ale to chyba nie jest rozsądne. To, że człapię wolno i blisko nie oznacza, że mięśnie nie potrzebują regeneracji. Lepiej jak poświęcę dzień na ćwiczenia z rolką i masaż.
W niedzielę jak na złość zaczęło padać. Udało mi się wyłapać chwilę z mniejszą ilością deszczu i poczłapałam. W założeniu miałam malutkie kółeczko wkoło osiedla. Noga cały czas mocno o sobie daje znać. Mięsień ewidentnie jest za krótki, ciągnie, trzyma, nie pozwala przyspieszać. Nienaturalnie rozkładam ciężar ciała podczas szurania. Jestem zmęczona, bardzo zmęczona.
Przebiegłam 2,5 km w tempie 8:22 że średnim tętnem 146.
Kiedy tak czlapałam, w głowie kłębiły mi się przeróżne myśli. Uchwyciłam się jednak jednej. Pomyślałam sobie, że ludzie po wypadkach też ćwiczą i także łatwo im nie jest. Nie piszczą, że cięgnie, że boli. Walczą nierzadko o każdy krok, aby wrócić do pełnej sprawności. Czym przy nich jest moja drobna kontuzja?
Ja też dam radę, muszę dać radę, chcę dać dać radę.
Plan na najbliższe dni - przynajmniej 2-3 razy w tygodniu przebiec 2,5 km kółko.
Jeśli będzie trzeba, będę konsultować się z fizjoterapeutą, ale nie poddam się.
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 757
- Rejestracja: 04 lut 2018, 00:31
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
"Nicnieróbstwo"
Plan planem, a życie życiem. Przedświąteczny czas zapełniony jest rzeczami koniecznymi, choć nie za bardzo lubianymi. Nawał obowiązków, przede wszystkim w pracy spowodował, że jedyną chwilą w której mogłabym pobiegać była godzina 21.00 - 22.00. Zdecydowanie za późno. Kiedy wreszcie udawało mi się wyrwać czas w dzień, to albo lał deszcz, albo padał śnieg, tworząc na ziemi warstewkę na której orła nieźle można wywinąć. W zeszłym roku mimo wszystko szłam biegać, teraz jednak boję się. Obawiam się, że każdy poślizg może skończyć się źle, ponieważ naderwany mięsień nadal nie jest w pełni sprawny.
Wykorzystuję więc to, co mi codzienność daje. Zamiast w pracy korzystać z windy, lecę na trzecie piętro po schodach, podnoszę co się da z podłogi robiąc przysiad, kombinuję co zrobić, żeby mieć okazję do porozciągania nogi. Przy tradycyjnych ćwiczeniach już nie mam problemu, nic mnie nie ciągnie ani nie boli, więc szukam kolejnych, przy których czuję jeszcze opór a czasem nawet ból. Ćwiczę tylko do momentu dyskomfortu, nic na siłę.
Pamiętam jak jeszcze niedawno uczyłam się podnosić nogę. Stopniowo, powolutku, ale ćwiczyłam przy każdej okazji, teraz ten zakres ruchu jest już pełen. Nie wiem dlaczego nie daję rady jeszcze biegać. W zasadzie tylko podczas próby nawet wolniutkiego truchtu jest nadal kiepsko.
Jak mówił Luther: Jeśli nie możesz latać, biegnij. Jeśli nie możesz biec - idź.
Zapisałam się na parkrun jako wolontariusz zamykający stawkę.
Całą noc lał deszcz. Pomyślałam, że mało kto przyjdzie i pewnie będą sami "starzy wyjadacze". Jak ja sobie dam radę? Przecież za nic nie pobiegnę. Nie chcąc jednak snuć czarnych myśli, odsuwałam je od siebie.
Przyszła godzina 8.58. Na starcie coś koło 60 osób, w tym jakieś starsze, które szaleć nie będą, ale ja nawet z nimi nie jestem w stanie na razie pobiec. Kiedy już straciłam wszelką nadzieję i zaczęłam popadać w panikę, podjechał samochód a z niego wysiadła niepełnosprawna osóbka wraz z opiekunem.
Yeeessss, jestem uratowana. Oni nie biegają, oni chodzą.
W ten sposób poszłam na przesympatyczny spacer.
Kiedy wróciłam do domu zajrzałam do harmonogramu wolontariuszy i ... zgłosiłam się na kolejne dwie soboty.
Mam cichą nadzieję, że po tym czasie przyłączę się do najstarszej wiekowo części parkrunu i przedrepczę te, tak dla mnie na razie magiczne, 5km.
Plan planem, a życie życiem. Przedświąteczny czas zapełniony jest rzeczami koniecznymi, choć nie za bardzo lubianymi. Nawał obowiązków, przede wszystkim w pracy spowodował, że jedyną chwilą w której mogłabym pobiegać była godzina 21.00 - 22.00. Zdecydowanie za późno. Kiedy wreszcie udawało mi się wyrwać czas w dzień, to albo lał deszcz, albo padał śnieg, tworząc na ziemi warstewkę na której orła nieźle można wywinąć. W zeszłym roku mimo wszystko szłam biegać, teraz jednak boję się. Obawiam się, że każdy poślizg może skończyć się źle, ponieważ naderwany mięsień nadal nie jest w pełni sprawny.
Wykorzystuję więc to, co mi codzienność daje. Zamiast w pracy korzystać z windy, lecę na trzecie piętro po schodach, podnoszę co się da z podłogi robiąc przysiad, kombinuję co zrobić, żeby mieć okazję do porozciągania nogi. Przy tradycyjnych ćwiczeniach już nie mam problemu, nic mnie nie ciągnie ani nie boli, więc szukam kolejnych, przy których czuję jeszcze opór a czasem nawet ból. Ćwiczę tylko do momentu dyskomfortu, nic na siłę.
Pamiętam jak jeszcze niedawno uczyłam się podnosić nogę. Stopniowo, powolutku, ale ćwiczyłam przy każdej okazji, teraz ten zakres ruchu jest już pełen. Nie wiem dlaczego nie daję rady jeszcze biegać. W zasadzie tylko podczas próby nawet wolniutkiego truchtu jest nadal kiepsko.
Jak mówił Luther: Jeśli nie możesz latać, biegnij. Jeśli nie możesz biec - idź.
Zapisałam się na parkrun jako wolontariusz zamykający stawkę.
Całą noc lał deszcz. Pomyślałam, że mało kto przyjdzie i pewnie będą sami "starzy wyjadacze". Jak ja sobie dam radę? Przecież za nic nie pobiegnę. Nie chcąc jednak snuć czarnych myśli, odsuwałam je od siebie.
Przyszła godzina 8.58. Na starcie coś koło 60 osób, w tym jakieś starsze, które szaleć nie będą, ale ja nawet z nimi nie jestem w stanie na razie pobiec. Kiedy już straciłam wszelką nadzieję i zaczęłam popadać w panikę, podjechał samochód a z niego wysiadła niepełnosprawna osóbka wraz z opiekunem.
Yeeessss, jestem uratowana. Oni nie biegają, oni chodzą.
W ten sposób poszłam na przesympatyczny spacer.
Kiedy wróciłam do domu zajrzałam do harmonogramu wolontariuszy i ... zgłosiłam się na kolejne dwie soboty.
Mam cichą nadzieję, że po tym czasie przyłączę się do najstarszej wiekowo części parkrunu i przedrepczę te, tak dla mnie na razie magiczne, 5km.
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 757
- Rejestracja: 04 lut 2018, 00:31
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
" Na trasie"
Kolejny piątkowy wieczór i noc w deszczu, a tak dokładniej z mżawką. Miałam nadzieję, że zdąży do rana się wypadać, bo przecież ile może siąpić? Sobotni parkrun miał być tak zwanym sylwestrowym, więc mile widziane były stroje "imprezowe".
Na spodzie szafy leżał mi kawałek ni to podszewki, ni firanki. Kiecka z tego wyjdzie jak nic. Krótką spódniczkę mogę uszyć. Cud to nie musi być, to i tak jedynie dla zabawy.
Jak na złość, gdy zabrałam się za szycie, zepsuła mi się maszyna i to zepsuła tak na "amen" , już wiem, że czeka ją jedynie kosz. Plątała jak szalona, ale jak to ja, uparłam się i za wszelką cenę uszyłam. Wyszło tak, że ręce idzie załamać, a skończyłam niewiele przed 3 w nocy, ale co mi tam, na ten jeden raz może być.
Myślałam, że rano będę miała problemy ze wstaniem, bo jednak o 7.00 trzeba się podnieść. Ku mojemu zdziwieniu, obudziłam się jeszcze przed budzikiem. Nie mogłam przecież "nawalić", jestem wpisana w grafik jako "zamykająca stawkę". Pogoda niestety taka, że psa żal na dwór wypuścić, a co dopiero iść biegać, lecz cóż, z powodu drobnego deszczu jeszcze nikt nigdy biegu nie odwołał, z cukru w końcu nie jesteśmy, będzie okazja pokazać się w nowiutkiej kurtce przeciwdeszczowej i założyć sławetną kieckę
Ku mojemu zdziwieniu, na starcie stawiło się 99 szaleńców, w tym kilka osób niepełnosprawnych. Jakieś ludki w perukach, pani w błyszczącej sukience, panowie w białych koszulach z muchą, ktoś w czapeczce urodzinowej. Przynajmniej jest śmiesznie.
Już wiedziałam, że jeśli są z nami osoby specjalnej troski, to jak nic, będzie spacer
I rzeczywiście, był spacer, tak wolny, że nawet dla mnie za wolny
Proszę, proszę, już mnie gnać zaczyna.
Ciut nas przewiało, trochę zmoczyło, ale dotarliśmy wszyscy do mety. Miałam nadzieję, że choć kawałeczkiem pobiegniemy, choć troszeńkę. Nie tym razem jednak.
Jeśli więc ktoś zastanawia się czy da radę pokonać ten dystans, zapraszam do mojego miasta. Tutaj każdy znajdzie tempo dla siebie, od biegnięcia "w trupa", po spacer z prędkością żółwia i każdy, naprawdę każdy, jest serdecznie witany i przyjmowany
Koniec biegu.
Parkrunowy namiot zaczął być zwijany, a ja z utęsknieniem spojrzałam na asfaltową trasę.
A może by tak spróbować przebiec choć kawałek? Może tylko do mostu, to zaledwie kilka metrów?
Zdjęłam tiulową spódnicę i szuram w tamtą stronę. Dobiegłam.
To może jeszcze kawałeczek - przyszło mi do głowy. Do tamtej lampy za mostem.
I tam dobiegłam. To jeszcze ciut. Zawróciłam w miejscu gdzie widniał napis 0,5km, bo coraz mocniej padało a ja byłam już dość mokra.
Niewiele przebiegłam, bo tylko 1km, mięsień jeszcze daje znać, że był uszkodzony, ale już coraz mniej, już nie ciągnie mnie w tył.
Jest nadzieja, a i chętka na powtórkę ogromna.
Jedna rzecz tylko padła i to totalnie, moja kondycja jest równa zeru. Tak się zapuścić, to wręcz karalne.
Będzie znów nad czym pracować, ale przecież gdyby nie było nad czym, to byłoby nudno, prawda?
Za tydzień znów pójdę na parkrun.
Kolejny piątkowy wieczór i noc w deszczu, a tak dokładniej z mżawką. Miałam nadzieję, że zdąży do rana się wypadać, bo przecież ile może siąpić? Sobotni parkrun miał być tak zwanym sylwestrowym, więc mile widziane były stroje "imprezowe".
Na spodzie szafy leżał mi kawałek ni to podszewki, ni firanki. Kiecka z tego wyjdzie jak nic. Krótką spódniczkę mogę uszyć. Cud to nie musi być, to i tak jedynie dla zabawy.
Jak na złość, gdy zabrałam się za szycie, zepsuła mi się maszyna i to zepsuła tak na "amen" , już wiem, że czeka ją jedynie kosz. Plątała jak szalona, ale jak to ja, uparłam się i za wszelką cenę uszyłam. Wyszło tak, że ręce idzie załamać, a skończyłam niewiele przed 3 w nocy, ale co mi tam, na ten jeden raz może być.
Myślałam, że rano będę miała problemy ze wstaniem, bo jednak o 7.00 trzeba się podnieść. Ku mojemu zdziwieniu, obudziłam się jeszcze przed budzikiem. Nie mogłam przecież "nawalić", jestem wpisana w grafik jako "zamykająca stawkę". Pogoda niestety taka, że psa żal na dwór wypuścić, a co dopiero iść biegać, lecz cóż, z powodu drobnego deszczu jeszcze nikt nigdy biegu nie odwołał, z cukru w końcu nie jesteśmy, będzie okazja pokazać się w nowiutkiej kurtce przeciwdeszczowej i założyć sławetną kieckę
Ku mojemu zdziwieniu, na starcie stawiło się 99 szaleńców, w tym kilka osób niepełnosprawnych. Jakieś ludki w perukach, pani w błyszczącej sukience, panowie w białych koszulach z muchą, ktoś w czapeczce urodzinowej. Przynajmniej jest śmiesznie.
Już wiedziałam, że jeśli są z nami osoby specjalnej troski, to jak nic, będzie spacer
I rzeczywiście, był spacer, tak wolny, że nawet dla mnie za wolny
Proszę, proszę, już mnie gnać zaczyna.
Ciut nas przewiało, trochę zmoczyło, ale dotarliśmy wszyscy do mety. Miałam nadzieję, że choć kawałeczkiem pobiegniemy, choć troszeńkę. Nie tym razem jednak.
Jeśli więc ktoś zastanawia się czy da radę pokonać ten dystans, zapraszam do mojego miasta. Tutaj każdy znajdzie tempo dla siebie, od biegnięcia "w trupa", po spacer z prędkością żółwia i każdy, naprawdę każdy, jest serdecznie witany i przyjmowany
Koniec biegu.
Parkrunowy namiot zaczął być zwijany, a ja z utęsknieniem spojrzałam na asfaltową trasę.
A może by tak spróbować przebiec choć kawałek? Może tylko do mostu, to zaledwie kilka metrów?
Zdjęłam tiulową spódnicę i szuram w tamtą stronę. Dobiegłam.
To może jeszcze kawałeczek - przyszło mi do głowy. Do tamtej lampy za mostem.
I tam dobiegłam. To jeszcze ciut. Zawróciłam w miejscu gdzie widniał napis 0,5km, bo coraz mocniej padało a ja byłam już dość mokra.
Niewiele przebiegłam, bo tylko 1km, mięsień jeszcze daje znać, że był uszkodzony, ale już coraz mniej, już nie ciągnie mnie w tył.
Jest nadzieja, a i chętka na powtórkę ogromna.
Jedna rzecz tylko padła i to totalnie, moja kondycja jest równa zeru. Tak się zapuścić, to wręcz karalne.
Będzie znów nad czym pracować, ale przecież gdyby nie było nad czym, to byłoby nudno, prawda?
Za tydzień znów pójdę na parkrun.