ORLEN WARSAW MARATHON - niedziela, 23 kwietnia. Czas 2:57:27 (życiówka), 9. miejsce w kat. M50 (na 480) i 187. w Open (na 5519 finiszujących).
Do Warszawy poleciałem z żoną (to był jej drugi start w maratonie) w sobotę. Po godz. 14 zameldowaliśmy się w hostelu (rezerwowałem pokój 2-sobowy, a na miejscu czekał apartament/kawalerka, więc warunki były super). Około godziny 19 odebraliśmy pakiety i poszliśmy na pasta party (oprócz makaronu był izotonik, batonik, banan, pomarańcza i jabłko). W pokoju zjadłem jeszcze bułkę z miodem. W nocy często się budziłem i trochę się nie wyspałem, ale to już norma przed startem.
Dwie i pół godziny przed startem zjadłem kaszę jaglaną na wodzie z miodem i rodzynkami. Do samego startu delikatnie popijałem jeszcze izotonik. Z powodu kolejek przed toaletami, na start dotarłem w ostatniej chwili i w momencie startu gps nie złapał jeszcze satelit. Na szczęście miałem footpoda, który wypełnił krótką lukę bez gps-a i tempo było mierzone od początku.
Pierwszy km wszedł po 4:15, niby dobrze, ale maksymalne tętno dobiło mi do 164, więc za wysoko, to chyba jednak było wynikiem emocji. Podbieg w okolicy 4km minął szybko i pokonałem dość lekko (pozytywne zaskoczenie). Pierwsze 5km w czasie 21:06, czyli planowo, czułem się dobrze. Zauważyłem, że wiatr raczej pomaga, zawiewając najczęściej z tyłu lub z boku, trochę kręcił. Pojawia się myśl, że powinienem lekko przyspieszyć w stosunku do planu, aby wykorzystać warunki i zrobić zapas na drugą część dystansu, gdzie wiatr będzie mocno przeszkadzał. Później okazało się, że to była słuszna decyzja. Przyspieszyłem, kolejne km-y wchodzą poniżej 4:10 (jeden nawet w 4:01), tętno nieco powyżej normy na tym etapie biegu. W głowie pojawiają się pytania, czy nie za szybko, czy nie zapłacę za to ścianą (której nigdy nie doświadczyłem)? Te rozterki trwają krótko, jestem nakręcony do walki i otwarty na spotkanie z nieznanym (myślę, że jeśli nawet trafię na ścianę, to będzie to nowa nauka i cenne przeżycie), prę mocno do przodu. Czeka mnie mocny i trudny bieg, bez taryfy ulgowej i zbytniego asekurowania się. Druga, trzecia i czwarta piątka wychodzą kolejno po 20:41, 20:37, 20:43, a więc szybko i równo, tempem ok. 4:08. Około 20km pierwszy zgrzyt – czuję ból pod cholewką buta w lewej stopie, jakby kamyczek wpadł do buta i ocierał. Ból staje się silny i piekący, mocno przeszkadza, zatrzymuję się na kilka sekund, aby palcem wyrzucić to coś, co wpadło pod cholewkę. Mija mnie kilka osób, które wcześniej wyprzedziłem, podnoszę się i biegnę dalej, ale ból nie zmalał. Po kilkuset metrach zatrzymuję się ponownie, teraz na parę sekund dłużej, aby dokładniej palcem wygarnąć to „coś”. Ale nic w bucie nie ma, znowu kilka osób mnie wyprzedziło, biegnę dalej, nawet lekko przyspieszam (żeby nadrobić stracony czas?). Jestem lekko wkurzony. Ból pozostał i zastanawiam się, czy nie stanąć i nie rozwiązać buta, aby zobaczyć co tam siedzi. Zaraz potem myślę, że to przecież może być zwykłe otarcie od skarpety czy buta, a rozwiązanie i zawiązanie buta zabierze zbyt wiele czasu, a może nie rozwiązać problemu. Straciłem już kilkanaście sekund – wystarczy. Podejmuję słuszną decyzję - ignoruję ból i walczę dalej.
Na półmetku melduję się w czasie 1:27:49, jest bardzo dobrze, ponad minuta zapasu w stosunku do założeń. Piąta piątka wychodzi jeszcze poniżej 21 minut – 20:49. Teraz zaczęła się walka z wiatrem. Długie proste pod wiatr w Wilanowie ciągną się bez końca, staram się utrzymywać intensywność. Tempo spada, ale jednak nieznacznie w stosunku do tempa przelotowego, to bardzo mnie cieszy i motywuje do coraz większego wysiłku. W okolicach 32 km czuję już duże zmęczenie, ale staram się trzymać tempo. Wyprzedza mnie dwóch biegaczy, przyklejam się do nich i staram się trzymać, choćby przez kilkaset metrów – obserwuję tętno, które powoli rośnie i odpuszczam, gdy jest już zbyt wysokie - nie ma co szarżować na tym etapie. Pojawia się punkt z wodą na 35,5km, a ja nie zdążyłem wyjąć ostatniego żela, którego miałem tu wchłonąć. Decyduję zjeść żela na kolejnym punkcie z piciem – to jednak poważny błąd. Punkty były gęsto, co 2-3km, a ja mijam 38km i nie widzę wody. Czuję, że wyraźnie tracę siły – myślę, że to brak żela, albo autosugestia. Nie czekam dłużej i zjadam żela „na sucho”. Dopiero na 40km jest wodopój, wypijam trzy łyki wody i rozpoczynam finisz. Ciężko idzie, wszystko boli, ale lekko przyspieszam. 41km w 4:13, 42 w 4:06, a ostatnie 540m tempem 3:52 (wg garmina). Stadion coraz bliżej i wiem, że na mecie będę poniżej 2:58, kwestia tylko ile. Wiem, że mogę zwolnić i mniej cierpieć, a i tak osiągnę cel, ale tak nie potrafię - gdy jestem nakręcony na walkę, to nie odpuszczam do końca. Ostatnia długa prosta prowadząca do mety jest dokładnie pod wiatr - to jednak nie ma żadnego znaczenia, jeszcze przyspieszam, widzę zegar z czasem 2:57:xx, jeszcze chwila i wykończony, ale szczęśliwy, wpadam na metę!
Kilka metrów dalej schodzę do parteru i siadam, bo nie jestem w stanie utrzymać się na nogach. Podchodzi dwóch ratowników medycznych, podnoszą mnie i prowadzą do namiotu, gdzie podają wodę, mierzą ciśnienie i puls. Pytają jak się czuję, czy wszystko w porządku, a ja nie potrafię wydobyć z siebie słowa, z ust wychodzi jakiś bełkot, coś niezrozumiałego, więc daję sobie spokój i kiwam, że wszystko OK. Po kilku minutach wstaję i idę odebrać medal. Potem kieruję się na masaż, nie ma kolejki, dwie dziewczyny masują mi obolałe nogi, łapią mnie drobne skurcze, ale jest coraz lepiej. Po masażu schodzę ze stołu i łapią mnie tak silne skurcze, że padam na ziemię. Od razu spieszą z pomocą masażystki i ratownik. Równocześnie zaczynam się cały trząść. Telepię się cały, a skurcze nie ustępują - to łydki, potem dwugłowy, czwórgłowy, pośladek – po kolei, a najczęściej kilka miejsc na raz, wiję się z bólu. Normalnie masakra. Pomagają mi walczyć ze skurczami, otulają kocami termoizolacyjnymi, wypijam cały izotonik, przynoszą ciepłą herbatę. Po pół godziny czuję się już dobrze, dziękuję za pomoc i kieruję się do depozytu. Dopiero teraz dociera do mnie, że mimo przeciwności osiągnąłem cel i mam wspaniałą życiówkę, wzruszam się niemal do łez...
Międzyczasy
Podsumowanie:
- Wyjechałem się do końca na tym maratonie, czyli dałem z siebie wszystko.
- Osiągnięty czas 2:57:27 bardzo mnie cieszy, to poprawa życiówki sprzed dwóch lat o prawie półtorej minuty.
- Bieg był bardzo trudny, a obrana strategia pod konkretne warunki (silny wiatr) okazała się trafna.
- Popełniłem dwa małe błędy: niepotrzebnie zatrzymywałem się, by zajrzeć do buta (strata czasu i wybicie z rytmu) oraz nie zjadłem ostatniego żela na czas.
Mam tylko jedną wątpliwość i pytanie, czy gdybym pierwszą połówkę (z wiatrem) pobiegł o 1-2 sekundy wolniej na km, to czy zachowane siły pozwoliłyby mi w drugiej pobiec o 2-3 s szybciej? Osobiście wątpię.
Gdyby ktoś chciał zobaczyć migawki, jak biegłem na trasie to zapraszam
TUTAJ (trzeba tylko przeczekać 30s reklamy).
![oczko ;)](./images/smilies/icon_e_wink.gif)
(zauważyłem, że biegnę przekrzywiony na prawy bok, najprawdopodobniej z powodu bólu w prawej stopie)