
Krótko:
Czy jest sens w podjęciu drugiej, delikatnej próby przebiegnięcia maratonu po dwóch tygodniach od startu, który pobiegło się poniżej oczekiwań ze względu na błędy taktyczno/techniczne na trasie (gł. zły profil tempa)?
Nieudana życiówka zajęła 4h 15min.
Bardziej szczegółowo:
W ciągu kilku lat amatorskiego biegania zaliczyłem 2 maratony, zawsze łapiąc w nich jakieś parotygodniowe kontuzje i dobiegając niewiele poniżej 4h 30min. Ten sezon przećwiczyłem solidniej, robiąc długie przebieżki do 32 km czasem nawet w niecałe 3h (rekord HM trochę poniżej 1h 50 min).
Chciałem zaatakować 4h 00. I tyle rzeczy udało się zrobić dobrze! Dieta, picie na trasie, strój, koncentracja, rozgrzewka... Poprzednio szwankowały, teraz były super.
Wystarczyło jednak sknocić jedną czy dwie rzeczy i już nie poszło tak, jak miało.
Przez ostatnie 15 km łapały mnie skurcze w nogach. Zmuszały do krótkich marszy. Czas leciał. 4:15.
Sądzę, że znam przyczyny skurczy. Głównie: za wysokie tempo w pierwszej połowie (poniżej 1h 55 min) i - o dziwo - wciąż niewystarczająca suplementacja magnezu i cynku.
To po prostu głupie błędy, które po fakcie można wyeliminować ot tak. Gdybym biegł dzisiaj, wiedziałbym, że nie wystarczy biec na luzie i nie próbować przyspieszać - trzeba aktywnie zwalniać. Nie tylko przez pierwsze 2km, ale pierwsze 30.
Czuję niedosyt. Czuję motywację. Tym większą, że zamiast jak zwykle leżeć i kwiczeć przez tydzień po maratonie, tym razem nie nabawiłem się ŻADNEGO pęcherza ani bólu stawów, a na drugi dzień po maratonie ledwo czułem jakiekolwiek zakwasy, schodów używałem jak normalny człowiek, mogłem truchtać i jeździć na rowerze. Nie czuję się wymęczony, bo zamiast przebiec 42 km, miałem 27 km biegu + 15 km truchtomarszu.
Za 2 tygodnie mam opcję biegnięcia w jeszcze jednym maratonie.
Czy jest sens? Oczywiście, zakładając, że żadna kontuzja się w międzyczasie nie uzewnętrzni. Pierwszą połowę robiłbym o ponad 10 sek. / km wolniej niż poprzednio. Jako że byłby to bieg bonusowy, spiny by nie było. Coś nie tak - schodzę z trasy. Może udałoby się pobiec po prostu równo, blisko 5:40/km, i urwać chociaż kilka minut z 4:15?
Czy to po prostu debilne i nie może się udać? Nie jestem przecież harpaganem/ultrasem, dla którego 42 km to nic. Ale biegałem - jak każdy - po 30 km co tydzień. Nie zamierzam teraz poprawiać formy (to zadanie na przyszły rok), tylko taktykę.
Sens? Bezsens? Kamikaze? Marzyciel? Czy po prostu debil? Co sądzicie?