SB 24.07.2016
Złoty Maraton 45 km w ramach DFBG
Jak to zwykle bywa w moim przypadku do Lądka dojechałem lekko spóźniony, szczególnie biorąc pod uwagę to, że samochód postawiłem na parkingu oddalonym około 1 km od miejsca startu. Nie wchodząc zbytnio w szczegóły, udało mi się dotrzeć na start na 2 minuty przed planowanym wystrzałem i o dziwo niczego nie zapomniałem
![hej :hej:](./images/smilies/icon_razz.gif)
. Przygotowany byłem na prawdziwą bitwę: plecak z bukłakiem, bidon z izotonikiem, żele, baton, opaski i spodenki kompresyjne. Uprzedzając – nic to nie dało
![:ble:](./images/smilies/ble.gif)
.
Tak jak tutaj wcześniej przewidywałem, moje przygotowanie do tego biegu było bardzo słabe. Plan był taki, żeby zmieścić się w 7 godzinnym limicie jaki wyznaczył organizator. W sumie limit raczej ambitny, zważywszy, że na płaskich maratonach jest to 6h, a tutaj dodatkowo było 45 a nie 42 kilometry. Założyłem sobie, że dobrze byłoby utrzymywać średnie tempo każdej piątki na poziomie 8.30-8.40 min/km. Uprzedzając – tylko dwie piątki udało się zamknąć w tych założeniach.
Pierwsza piątka od razu pod górę, więc rozpoczynamy marsz. 408 metrów wzrostu wysokości i średnie tempo około 10 min/km. Druga już z lekką przewagą zbiegu, więc wyszło 8:08. Gdzieś tak w okolicach 11 km ulokowany był pierwszy bufet. Jakoś specjalnie się nie zatrzymuję, piję tylko colę, biorę ze dwie ćwiartki pomarańczy i trochę rodzynek. Głowa słabo współpracuje, nie wyobrażam sobie tego szmatu drogi jaki jest przede mną.
Kolejne kilometry aż do drugiego bufetu w kamieniołomach w Złotym Stoku idą ciężko i wolno, średnie tempo ponad 9 min/km. W Złotym Stoku rezygnują jakieś osoby, ja jestem ciągle w limicie (chociaż jakoś specjalnie go nie kontroluję). Pierwszy raz na poważnie myślę, że dalsze takie pełzanie nie ma sensu. Jedyny plus, że to góry więc można obcować z pięknymi okolicznościami przyrody. Znowu cola, pomarańcze i ruszam dalej.
Przez pierwsze kilometry za punktem cały czas żałuję, że się nie wycofałem. Po drodze nawet rozmawiam z jedynym z kolegów na ten temat. Stwierdzam, że w tym stylu nie ma sensu tego dalej kontynuować. Przecież to jeszcze kawał drogi (punkt był w okolicach 22 km). Upał jest masakryczny, głowa i nogi nie chcą współpracować. Postanawiam zakończyć bieg na 33 km w Orłowcu, gdzie jest kolejny punkt . Kolejne kilometry upływają mi na wymyślaniu zgrabnych formułek na usprawiedliwienie nie ukończenia biegu: „To jest tylko sport”, „Czasem trzeba wykazać się rozsądkiem”, „Przegrałem, ale nie zostałem pokonany” i takie inne bzdury.
W końcu zaczyna się zbieg do Orłowca i postanawiam trochę przyśpieszyć. I gdy już miałem wszystko poukładane w głowie, nagle pojawiła się myśl – a może doczłapać do końca?
![:niewiem:](./images/smilies/niewiem.gif)
Przecież zanim zwiozą mnie z tego Orłowca, to minie trochę czasu etc. Przed punktem dowiaduję się, że mam tylko 3 minuty do limitu (w związku z planowaną rezygnacją, w ogóle nie pilnowałem czasu).
Na punkcie spotykam kolegę, które poznałem wcześniej i z którym planowaliśmy wycofanie się z biegu. U niego dodatkowo odnowiła się jakaś kontuzja. Pytam: Co robimy? A on na to ruszamy dalej, roześmiałem się i powiedziałem ok
![:spoczko:](./images/smilies/spoczko.gif)
. To dalej to jakieś 5 km łagodnie w górę i jakieś 7 km w dół. Postanawiamy, że pójdziemy sobie dziarsko razem, a na zbiegu się zobaczy. Rzeczywiście we dwójkę jest raźniej, rozmawiamy co pozwala odgonić myśli od tego ile jeszcze do końca. Wiemy, że szans na zmieszczenie się w limicie nie mamy, ale napieramy już tylko dla własnej satysfakcji. Nie interesują nas medale czy bycie sklasyfikowanym.
W końcu jesteśmy na górze, to jakiś 39 km. Nieśmiało proponuję żeby zacząć zbiegać. Niestety kolega w związku z kontuzją mówi, żebym biegł bo on może tylko maszerować. To przypomina mi filmy o himalaistach i ataku na szczyt tego, który ma więcej sił. Postanawiam jednak Go posłuchać i wolno zaczynam zbiegać. Droga jest super i normalnie pewnie biegłbym tam w okolicach 5:00 min/km. Normalnie, ale nie dziś
![:ojnie:](./images/smilies/ojnie.gif)
. Wlokę się w dół, przechodząc w marsz na płaskich odcinkach. Wg Garmina do mety około 2 km, ale jestem w jakieś wiosce i boję się, że to nie będzie 45 ale np. 47 km. W końcu pojawia się tablica Lądek Zdrój i strażak zabezpieczający przejście przez drogę informuje, że zostało 600 m. Zmuszam się do biegu i wśród gromkich braw kuracjuszek „zwycięzca” dobiega do mety
![hahaha :hahaha:](./images/smilies/icon_lol.gif)
. Ostatecznie chyba przedłużono limit, bo zostałem sklasyfikowany, czas 7:17 minut. Za mną jeszcze około 10 nieszczęśników. Trochę osób też się wycofało.
Czy dobrze zrobiłem nie wycofując się? Myślę, że tak. To była prawdziwa bitwa z własną głową. O to chyba chodzi w takich biegach.
![:taktak:](./images/smilies/taktak.gif)