Mój maraton.... legł w gruzach już miesiąc temu, gdy stopa odmówiła posłuszeństwa...

Z nie do końca wyleczoną kontuzją, z miesięczną przerwą w treningu nie miałem kompletnie pojęcia jak pobiec ten maraton. Serce podpowiadało by biec "swoje", rozum mówił, że to szaleństwo. Poszedłem za głosem serca

Od 9 km z narastającym bólem w stopie, który starałem się zabić myślami i kolejną tabletką ketonalu udało się dobiec jako tako do "połówki". Czas 1:43:25 na połówce rokowałby złamaniem planowanych 3:25. Niestety od 22 km dały o sobie znać sflaczałe, nie trenowane od miesiąca mięśnie. Zaczęła się walka - najpierw o obronę 3:30, potem o tempo nie niższe niż 6:00, potem o to by nie przejść do marszu.... Na 35 km rozsądek podpowiadał, że aby skończyć ten maraton w jako takim czasie to lepiej będzie przechodzić jednak do marszu. Wiedziałem, że skurcz któregokolwiek z mięśni wyeliminuje mnie na dłużej. Tak więc przezornie zrobiłem kilka odcinków marszem, by ostatnie 2 km dobiec już do mety.
3:45:09 to wszystko co udało mi się obronić w tej sytuacji. Mam nadzieję, że był to "najgorszy" (mam na myśli sponiewieranie się) maraton w moim życiu, aczkolwiek biorąc pod uwagę zaistniałą sytuację jestem z niego zadowolony

Co do organizacji....
- strefa mety rozwiązana idealnie, w naturalny sposób i w przyzwoitym tempie ten tłum przesuwa się powoli dalej i dalej.... Po kolei idą: medale, folia, woda, izotonik, coś do zjedzenia, prysznic.... piwo.
Do poprawienia wg mnie oznakowanie, dojście i samo rozmieszczenie depozytów. Rozwiązanie takie, że ktoś oddaje depozyt a później musi "pod prąd" przedostać się do strefy H jest nieporozumieniem. A wiele widziałem takich osób.