Nie mam jakichś wielkich doświadczeń w tym zakresie ale rozumiem o co chodzi - sam to przeżywałem przed Berlinem w zeszłym roku.
Poruszę jednak sprawę dosyć prozaiczną.
Każdy z nas ma pewien cykl fizjologiczny - u innego trwa on dłużej u innego krócej - jemy, załatwiamy się, jemy, załatwiamy się.
Musicie tak zaplanować jedzenie, żeby wam nie przyszło do głowy załatwanie się w trakcie maratonu.
Gdybym biegł w Warszawie, zrobiłbym tak: - poprzedniego dnia (w sobotę) ostatnie jedzenie bym zrobił około 17:00 - zakładając załatwanie się nie poźniej niż 8:30.
A poranne jedzenie - coś mocnokalorycznego ale lekkostrawnego - płatki kukurydziane na mleku? grzanki z dżemem? - nie pożniej niż o 8:00.
Im poźniej zjecie coś wieczorem tym większa szansa, ze nagle o 10:00 poczujecie ciśnienie. A tego byście chyba nie chcieli. I uważajcie co jecie.
Pasta party to pewnie fajna rzecz - ale ja moje Pasta Party w Berlinie opuściłem (choć tam makaron dawali przez cały chyba dzień).
Podsumowując - TIMING - to podstwawa.
