Zaczęłam w końcu jeść więcej, co po moich głupich dietach głodówkowych (1400-1600kcal, przy 70km/tydzień) nie objawiło się mega przytyciem. Pewnie przytyłam, nie ważyłam się, nie miałam kiedy. Wiem, że na węglach przytyłabym o wiele, wiele więcej.
Treningi rano na czczo wychodziły, jak nigdy. W sumie to pierwszy zakres, ale wcześniej nie byłabym w stanie tego zrobić. Aż oczy przecierałam ze zdumienia. Ponadto człowiek nie chodzi głodnym! To jest w tym wszystkim najlepsze. Nieraz 6h musiałam wytrzymać bez jedzenia i to nie stanowiło problemu.
Tutaj część dla kobiet. Panowie nie muszą czytać.

Odkąd zaczęłam jeść mało, mój okres albo był skąpy, albo go w ogóle nie było. Na LCHF się pojawił i to naprawdę obfity. Też przecieram oczy ze zdumienia.

Niestety, nie jestem w stanie dłużej na tym wytrzymać. Za bardzo lubię węglowodany, żeby ich nie jeść. Mięso natomiast ciężko jest dostać dobrej jakości, ponadto ta dieta jak dla mnie do najtańszych nie należy.
Mocniejsze treningi też są dla mnie nie do przejścia. Czas przed okresem podobnie. A już zwłaszcza jakieś wyjazdy, integracje studenckie, czy ogólnie wyjścia z ludźmi. Zbyt dużo myślenia, wykręcania się itd.
Podsumowując, mam nadzieję, że ten czas stosowanej diety rozruszał mi mój metabolizm, przy którym gdy jadłam więcej, to tyłam jak się patrzy. Może teraz to się zmieni. W sumie to nie żałuję, bo mogłam spróbować innego podejścia, nowych smaków (mascarpone, masło orzechowe i wiórki kokosowe rox!). W zasadzie liczyłam na lepsze efekty, ale trudno. Może to nie dla mnie po prostu. Więc wracam do jedzenia węglowodanów, z umiarem, bo z umiarem, ale już się stęskniłam za jaglanką.
Pozdrawiam Was ciepło i powodzenia!; )