Maraton numer 2 - obiecana relacja
Wstęp - podsumowanie przygotowań:
1. Daniels - Plan A - 24 tygodnie
2. Kilometraż - 834 wybiegane.
- Fazy 1-3 700 łącznie
- Faza 4 - 135... (przeziębienie + inne rzeczy na które marudziłem

) podejrzewam, że 1000 (łącznie w całych przygotowaniach) by pękł.
3. Akcenty - chciałem na początku liczyć, ale sorry, nieee
Rozdział I Przygotowania (w skrócie, oszczędzę Wam całości

)
1. Carboloading - od wtorku - żadnego wypłukiwania, itp -
po prostu wcinałem węgle - zacząłem słodzić herbatę, zmieniłem ciemniejsze pieczywo na jasne, na obiad więcej makaronu, białego ryżu, trochę pyrków, słodyczy (ale bez szaleństw) - jedyne z czym szalałem - czekolada rozpuszczalna z mlekiem (Decomoreno)

w piątek (jako najważniejszy dla carboloadingu dzień - zawalony przed debiutem), śniadanie jajecznica z białym chlebem, obiad zapiekanka mięsno ziemniaczana (żonka zainspirowala się programem Pyszne 25

), na kolację skoczyliśmy do knajpy (na makarĄ, a jak

) - wybraliśmy dość modny łódzki
lokal Drukarnię - bo zawsze !@#$% karmili, niestety ostatnio chyba obrośli w piórka i to już druga wizyta, gdzie nie do końca jesteśmy zadowoleni - po wiedzmy, że czarny makaron z łososiem i krewetkami zawierał w sobie 3 krewetki i ilość makaronu taką, że machnąłem kilka razy widelcem i mi się skończyło. Smak super, ale mało

więc po makaronie stwierdziłem - RYŻ - i poszlismy na sushi

nasza ulubiona suszarnia dała radę (Gejsza sushi - jak ktoś nie był, niech idzie - Sochers Platinum Reccomended *****

) więc pozytywne nastawienie mode on
2. Wyjazd - wyjazd do Poznania o 13.30 w składzie ja, żonka z brzuchem i kumpel na 3:1x. Na miejscu na expo koło 16, odbiór pakietów, pasta party (WTF - dopłata 2 PLN do pasta party przed Maratonem?), zakup 2 żeli Agisko, do hotelu rozpakować się i na kolację. Dla odmiany makarĄ

znów bardzo dobry, ale tym razem dużo

na koniec już w hotelu zimny browar (a co!), obejrzałem 2 połowę meczu naszych kopaczy i do wyra o 23 - wcześniej wszystko poszykowane, numer przypięty, chip zamocowany, woda nalana do bidonów, słowem all inclusive.
3. Przed startem - 7:00 budzik, rzut oka na pogodę za oknem i od razu micha się ucieszyła, bo pogoda idealna

potem śniadanie składające się z białego pieczywa i dżemu truskawkowego marki Piotr i Paweł

łyk izo i na miejsce. Dotarliśmy szybko, bo hotel (Campanile) przezornie wybrałem w miejscu, z którego nie będzie problemu z dotarciem w pobliże startu - i faktycznie, udało nam się podjechać i zaparkować na dzikim parkingu, skąd spaceru było raptem z 800m. Trochę martwiło mnie to, że cały czas a to kaszlnąłem, a to zacharczałem - no coś jest nie cacy cały czas.
4. Rozgrzeweczka - lekka, w końcu to maraton, trochę truchtania, wymachów, i tyle - ja dzielnie w moim pomarańczowym płaszczyku foliowym z napisem "Dbam o Zdrowie Łódź Maraton"

bardzo fajny patent, trzyma ciepło i nie żal się rozstać z tym na starcie

5 minut do startu, wbijam do strefy, ustawiłem się między balonami na 3:45 (jak będę biegł równo z nimi, to znaczy, że za szybko), a tymi na 4:00 (jak będą mnie doganiać, znaczy że czas przyspieszyć

) i czekam na start. I czuję moc - choć tętno ciut za wysokie, to ja czuję moc, i wiem, że będzie dobrze.
Rozdział II Maraton
Odliczanie, i bum, poszli jak mustangi. No, przynajmniej pierwsze 10 metrów, potem of korz marsz ;P i po chwili zaczął się faktyczny bieg.
Równiuteńko przy przebieganiu nad matą wcisnąłem START na Garminie i lecę swoje -
założenie jest trzymać się pierwsze 2-3 km po 5:40, żeby nie poniosło, a
potem już około 5:30 - podbieg wolniej, zbieg szybciej, a
koło 32 kma zejść poniżej 5:30 z zamiarem ataku na 3:50 (tak, czułem, że dam radę). Tętno dość szybko podjechało na 170 bpm, ale nie czułem w związku z tym żadnego dyskomfortu - taki dzień, że to była tylko liczba - bo
dyspozycja dnia była super. Uprzedzając, powiem, że trzymałem tempo i tętno w ryzach praktycznie do 40 kma, z drobnymi wyjątkami na podbiegach, ale jak się podbieg kończył, tętno wracało na 170.
Biegłem swoje, nie za wolno, nie za szybko -
pierwsza piątka 27:53, więc
średnio 5:33 - a ja cały czas luźniutko, z rezerwą, bez spiny, wiedziałem, co mam przed sobą - więc biegłem swoje. Jakieś krótkie, luźne wymiany zdań ze współbiegaczami - plaża normalnie
Pierwszy punkt odżywczy - przed Inea stadionem, bardzo dłuuuuugi, wygodny, ja
leciałem schematem - zmoczyć gąbkę, polać głowę, i po picie - 3-4 kubki wody, jeden w siebie, drugi na siebie, bez zwalniania, wybierałem te stoły gdzie było pusto i nie musiałem nikogo omijać, itp.
Sam stadion fajny - organizatorzy obawiali się i ostrzegali, że będzie wąsko na wbiegu - na szczęście peleton się rozciągnął i żadnych kolizji nie było (w zasięgu mojego wzroku przynajmniej). Trochę szkoda, że nie była to meta (fajny czas bym miał :P) bo wbiegając w debiucie do Atlas Areny w Łodzi czułem się jak Hajle

ale i tak robiło wrażenie. Więc lecimy dalej - sporo kibiców, część anemiczna, część energetyczna jak króliki Energizera - a ja swoje -
przybijam dzieciakom piątki, co jest fajnym powerem dla mnie i dla nich

w pewnym momencie po piątce przybitej jakiemuś dwulatkowi słyszę jego mamę "
widzisz, mówiłam, że Ci pan piątkę przybije?"
Po 8km pierwszy żel - Nutrend. Fajny, płynny, wszedł !@#$%. W pewnym momencie trochę mi poginęły znaczniki kilometrów (bo wyłączyłem autolapa i lapowałem ręcznie - ale że miałem ustawione tempo odcinka, to wiedziałem, że jest ok. To jak bardzo i uciekły znaczniki zobaczyłem na 10 km - czas odcinka 22:12, czyli umknęły mi aż trzy :D
Na dyszce czas 55:33 - zgodnie z założeniami. Zaraz potem zaginął w akcji znacznik z 11km :P niemniej
biegłem swoje, cały czas rezerwa pod nogą, nieważne, czy zbieg, czy podbieg.
Ja jak maszyna - circa 5:30. Punkty odżywcze gąbka, picie, "prysznic", picie, i dalej - praktycznie nie traciłem na nich czasu.
Wszystko jak po sznurku. Na 16 km żel - tym razem Agisko - gęsty, ale szybko wpadł do żołądka, łyczek wody z bidonu i zapomniałem o żelu
Przez jakiś czas biegłem z dwójką ludzi w koszulkach Spartanie dzieciom. Pytam się kobitki - na jaki czas biegnie - ona do mnie 4:15. Rzut oka na garmina - tempo 5:30

więc pytam, czy jest tego świadoma, że bardziej na 3:50 a nie na 4:15 biegnie. Ona na to - "wiem, ale ja inaczej nie umiem"

koło 17km zaczęła zwalniać, to ja poleciałem swoje. Potem podczepiłem się pod grupkę 4 gości, bo trzymali ładne 5:30, ale oni koło połówki zaczęli zwalniać, więc nie chcąc zamulać, poleciałem swoje.
Na połówce - 1:56:53 - wszystko zgodnie ze scenariuszem i rezerwą w nogach. Nie powiem, czułem, że biegnę od dwóch godzin - ale to była raczej świadomość wysiłku, a nie zmęczenie
Podbieg na 24 km, który wyglądał najgorzej na profilu trasy -
na miękko, z lekkim zwolnieniem, a potem już dalej równo.
25km - żel i lecę. Aż
do podbiegu w okolicy 30km, przed punktem odżywczym.
To była seria, która mnie zmiotła. Podbieg 500m, zbieg, podbieg 400m, zbieg, podbieg 1km 
i tu
na tym ostatnim zostawiłem swoje rezerwy - sporo ludzi podchodziło pod ten podbieg - ja biegłem, na samej górze już wiedziałem, że będzie mnie to kosztowało na koniec. Tylko jeszcze nie wiedziałem ile.
W tym miejscu
została równa dycha, a ja miałem czas 2:58:00. Nawet lecąc po 6:00 wychodziły
2 minuty zapasu na złamanie czwórki

więc luz, a ja w duuużo lepszej formie niż w Łodzi, zarówno fizycznie, jak i psychicznie - wydolność, oddech, wszystko cacy, mimo 3h biegu.
Ale nogi poczuły - tempo spadło do 5:45. Krótki zbieg (500m) i znów pod górkę - niby nic, ale jakby nie ten fragment od 30 do 32km... Po mijanych coraz większych ilościach piechurów stwierdziłem, że nie tylko mnie ten fragment rozłożył. Po kolejnym kilometrze,
jak już miałem nadzieję, że kryzys minął - tempo spadło mi do 6:00 i po 500m bum - ja chciałem biec dalej, organizm miał inne zdanie. Więc marsz - a dookoła mnóstwo maszerujących. Mijając jednego klepnąłem go w plecy mówiąc "jak już maszerujemy, to przynajmniej szybko", zaśmialiśmy się obaj, ale gość przyspieszył
5 minut marszu - tylko liczyłem, jak to wpłynie na czas - ale
na 3:55 miałem jakąś rezerwę. Pomogło. ruszyłem, początkowo wolniej, 5:45, potem przyspieszyłem do 5:35 - to już było tempo, którym
mogłem to 3:55 próbować dowieźć i najwyżej walczyć o coś więcej. Strasznie mnie zdopingowała myśl, że na mecie czeka żonka, a mnie
zostało już raptem 3x minut - to przecież w sumie niewiele. Więc lecę - dałem radę 2 kilometry, potem ciut wolniej, ale najważniejsze, że równo.
Czułem metę nosem, 3:50 dawno pożegnałem, 3:55 jeszcze realne, wiem, że dam radę z siebie wykrzesać jeszcze 3-4 km szybszego biegu przed samą metą, po prostu wiem - ważne, żeby odpalić we własciwym momencie.
Ostatni wodopój - dotychczas było dobrze, za to tutaj
jakiś zawodnik zabiega mi drogę i staje (!) przede mną przy kubkach z wodą. Staję, myślę co myślę,
wymijam i biegnę dalej, wybity z rytmu.
900 metrów dalej - pierwszy raz w życiu na zawodach (i chyba w tych butach) -
rozwiązane sznurowadło (!). Nie muszę mówić, ile to kosztuje czasu i wysiłku na tym etapie, jak to już bardziej głowa biegnie, bo nogi chciałyby sie zatrzymać?
400 metrów dalej - wypada mi bidon (!!) trza wracać, wymijać ludzi i znów ruszyć. Zaciskam zęby, i biegnę dalej. Zmuszam się do biegu - mijamy patrol Policji przy wiadukcie, a tam co? Kkurffa,
znów pod górę :/
a ja na oparach. Dociągnąłem tak z górki do skrętu w lewo w Armii Poznań -
zawrotka i pod górę... przechodzę w marsz, wiem, że nie dam rady podbiec więcej, po prostu wiem. Idę, mijam jakiegoś gościa, mówię - dawaj, jeszcze 3 kilometry. On do mnie - wziąłem dwa przeciwbólowe na dwugłowy, mam nadzieję, że w ogóle dociągnę.
Idę -
w pewnym momencie słyszę "za nami balony na 4:00". Jak to kurfaa, przecież miałem zapas - ruszam biegiem (pod ta cholerną górę...), na 4:00 prowadzi pacemaker, którego poznaliśmy dzień wcześniej w hotelu - sympatyczny gość, mówi "spokojnie, trzymajcie tempo, to już niedaleko, nie odpadać, jak ktoś ma siłę, atakujcie".
Trzymam się go właściwie siłą woli (czemu tu kurffa nie jest płasko?), patrzę jak
wolno mijają te cholerne metry tego cholernego podbiegu, podbiegu, który masakruje mi nogi, ale przede wszystkim głowę - wiem, że nie mam z czego przyspieszyć, i
będę musiał bronić czwórki, żeby nie wyjść gorzej niż w debiucie.
CZWÓRKI! A
jeszcze 5km temu 3:55 wydawało się bezpieczne! O nie kurde, nie dam się! Mijamy szczyt tego podbiegu, zaczynam zbiegać, słyszę "alleluja" dochodzące z okolic moich czworogłowych,
zostały niecałe 2km. Słyszę jak ktoś pyta pacemakera - "jaki mamy zapas?" - "około 20 sekund". Jezu, tylko DWADZIEŚCIA? Ja potrzebuję więcej, dużo więcej! Jak się okaże potem,
odcinek między 40 a 42km zrobiłem po 5:34, ale wtedy czułem jakbym wdrapywał się na pionową ścianę.
Zęby zaciśnięte do granic możliwości,
wzrok w ziemię i lewa, prawa, lewa, prawa. Byle nie patrzeć na ten podbieg. Biegnę i marzę o tym, żeby moje nogi wysłały do mózgu sygnał, że trasa się wypłaszcza, spróbuję podbiec. Ale nie,
cały czas pod górkę. Zero świadomości zewnętrznego świata, jedynie asfalt i lewa prawa. I pod górę. Dookoła grupa na 4:00, jedni mnie wyprzedzają, innych wyprzedzam ja.
Nagle przestaję biec "pier...lę, nie dam rady".
Mentalny samokop w dupę, ruszam, nie patrzę na garmina, bo te metry tak wolno mijają, a
ja już tak bardzo nie mam z czego biec. Znów staję, znów jakiś magiczny respawn i lecę. Jak poczułem, że trasa się lekko wypłaszczyła,
rzucam wszystko co mam, totalny beztlen, głowa włączona na tyle, żeby nie wpaść na mijanych zawodników -
ostatnie 500m według Garmina po 4:28, puls 188 i meta - ja w sumie nie wiem czy biegłem, czy po prostu siłą woli tą cholerną metę przyciągnąłem do siebie.
Wpadam za bramkę, rękawami łapię powietrze, w kolejce po kocyk termiczny chwieję się jak pijany z lewa na prawo - patrzę na zegarek - zatrzymałem czas na 3:59:58

dopiero później okaże się, że zrobiłem to sporo po wbiegnięciu na metę (załamanie czasoprzestrzeni tudzież blackout) i oficjalny czas wyjdzie o 20s mniej.
Życiówka poprawiona o 58 sekund, znalazłem się po właściwej stronie czwórki. Walka była duuuuużo większa niż w Łodzi w debiucie, mimo podobnego czasu.
Tyle relacja - wnioski później.