32 Wrocław Maraton – PB 3.04.15h ----> MIESZANE UCZUCIA
42,195km 3.04.15h tempo 4,22
Hrś 172
Hrmax 183
„Chcesz rozśmieszyć Boga?... Powiedz mu o swoich planach...”
Zaczynamy, tak sobie myślałem, co nie zagrało o co chodziło. Wszystko jest jasne jak słońce. Oczywiście, to że maraton i bieganie tego na życiówki, powiedzmy, że w górnej połowie wyników to masochistyczne hobby każdy z nas wie, ale do rzeczy...
1. Trening – podbudową było bieganie krosów, wolne, średnio długie, ale wartościowe, na pewno wzmacnia nogi, siła biegowa wchodzi. Potem elementy szybkościowe, ciągłe mocne dyszki na tartanie, mało interwałów. Pod koniec dużo tempówek, raczej krótkich, mocny start w półmaratonie, może 2 tygodnie to było za krótko na regenerację? Podsumowując trening idealny pod półmaraton, średni pod dyszkę, również niespecjalny pod maraton. 70-90km tygodniowo niby coś, ale... Sosik biega dobre treningi – długi BS + TM, ja biegałem rozgrzewkę + TM. Ale pomijając, mogłem dorzucić krosy w końcowej fazie, żeby tej siły biegowej nie zabrakło. Nie biegam trzydziestek w przygotowaniach, uważam je za zbyt kontuzyjne. Jednak na poziomie 3.10 można ich było nie biegać, teraz braki wychodzą. Czyli brakuje kilku długi obciążających treningów i siły biegowej. Tempowo bym powiedział, że jest aż nadto... 4,15min/km nie robi wrażenia. Po kryzysie, postoju, leżeniu gdy zaczynałem znowu odzyskiwałem swoje tempo i wymijałem po kolei zawodników. Wrażenie robi jedynie dystans...
2. Odżywianie, waga, regeneracja – tutaj jest poprawa, dbam w końcu o sen, nie chodzę na co dzień jak żywy trup, jakiś basen, masaż, rozciąganie, wszystko funkcjonuje świetnie. Liczenie kalorii jest w miarę pomocne. Na półmaratonie BMW byłem bardzo przejedzony, bałem się o reakcję żołądka, przed Wrocławiem dorzuciłem do pieca w piątek i sobotę. Wcześniej jadłem 4-5 dni więcej. Może tutaj też coś siedzi? W dzień startu zjadłem też mniej kcal niż, przed wspomnianym półmaratonem BMW. Dodatkowo 2h przed startem miałem biegunkę. Od czego nie wiem – może z nerwów? Przez to bałem się sięgać po banany na trasie, brałem tylko kostki cukru, do tego woda, mało izotoniku. Żel wciągnąłem nie wiem, sporo po 30km, błąd kolejny. Wytłumaczeniem było jeszcze uczucie kłucia w żołądku w okolicach 15-20km, ale to były niedogodności kilkuminutowe. Ostatnia noc przed startem wzorowa, sen od 21 do 6 rano. Odnośnie wagi udało się zrobić startową poniżej 70kg. W dzień startu pewnie nieznacznie przekraczała 70kg z uwagi na jedzenie. W Łodzi ważyłem 75kg... Może tutaj jest dylemat? Może za mało tłuszczu? Mięśni? Chociaż w końcu wykształciły mi się mięśnie ud, więc może nie jest tak źle...
13.09
kcal spożyte - 4340
kcal spalone rower - 200
kcal suma - 4140
14.09
kcal spożyte do momentu biegu - 1160 (chyba za mało, ale ile można zjeść do 9 rano...)
Tyle słów wprowadzenia. Po pracy wyjechałem do Wrocławia, podróż szybka i bezproblemowa, 300km autostradami leci moment. Sprawny odbiór pakietu, zakup żeli Nutrend, witamin ALE i jadę do hostelu. Płaciłem za pokój z łazienką, pobyt przedłużony do 15. Zapłaciłem z góry. Co dostałem? Pokój bez łazienki i nakaz dopłacenia 50zł, za możliwość wykąpania po starcie, czyli przedłużenie pobytu do 15. Podziękowałem Panu, zdenerwowałem się, ale trudno. Na start było tylko 2,5km więc tak źle nie było. Zjadłem, obejrzałem trochę TV, zacząłem czytać książkę „14 minut” Alberto Salazara, polecam każdemu... 21 oznaczała początek snu. Rano śniadanie o 6. Potem poleżałem, poczytałem. Długa toaleta – biegunka – jakoś się ogarnąłem i pojechałem na start. Wcześniej w pokoju solidna porcja rozciągania. Po zaparkowaniu auta zacząłem rozgrzewkę.
14.09 rozgrzewka
2,1km 11.12min tempo 5,20
Hrś 140
Po rozgrzewce rozciąganie i seria przebieżek:
120m tempo 3,12 / 118m 3,23 / 114m 3,13
I udałem się na start. Chwilkę musiałem się przeciskać od strony biura zawodów. Start! Zaczynamy. Miał być jakiś zająć na 3h, niestety albo nie było albo nie zauważyłem. Zaczynam spokojnie, jednak trzeba się przeciskać przez tabuny wolniejszych biegaczy, którzy ustawili się jako elita. W końcu bieg się normuję, pilnuję czasu. Pierwszy kilometr 4.12 no deczko szybko, nie przyspieszam delikatnie staram się pochłaniać trasę, pilnować zakrętów, żeby nie nadrabiać. Kolejne kilometry wchodzą w miarę równo. Jednak jakiś idiota przestawił znacznik 3-4km i były jaja. Na szczęśnie na 5km był pomiar. Wyszło mi idealnie 21.18min tempo 4,16, ale Garmin pokazywał średnie 4,12 już. Po tych 5km zaczął się samotny bieg, praktycznie do końca. Kontrolowałem kilometry i czas, Garmin pokazywał swoje, czyli po lapowaniu pokazywał tempo średnie aktualne okrążenie wolniejsze niż rzeczywiste, ja przyspieszałem osiągałem 4,15 i potem rosło do 4,08 – musiałem zwalniać, i tak w kółko – frycowe za bieg samemu – ale nie było nikogo, albo dużo wolniej zawodnicy biegli lub ciągnęli bardzo mocno. Jaja się działy. Wyprzedam dwóch chłopaków biegnących wolno, pytam na co biegną, mówią, że na 3h i zwalniają, bo mają zapas, wyprzedzam ich, za kawałek dochodzi mi zawodnik, wyprzedza szybko, pytam na co biegnie – na 3h – odpowiada... No bez jaj! Cuda były wczoraj... Potem bieg bez historii, tempo nie robiło wrażenia, piłem wodę, bałem się lekko gazowanego izo, kilka razy wciągnąłem cukier w kostkach, za mało niestety. Dobrze, że miałem czapeczkę, 20-22 stopnie przy bezchmurnym niebie nie było pomocne, nie było też tragedii, ogólnie znośnie. Wiatr wiał w twarz przed około 5km trasy, ale też nie jakoś mocno. Na warunki nie można zganiać, mogłyby być lepsze, ale nie były złe. Osobiście chciałem następnym razem pobiec w 8-10 stopniach przy pełnym zachmurzeniu. Kolejne kilometry upływały cały czas wyprzedzałem. Kontrolowałem tempo, jako, że Garmin pokazywał 4,12 przy realnym 4,15 postanowiłem trzymać Garminowskie 4,12. No i na półmetku miałem prawie minutę zapasu, którego
NIE CHCIAŁEM MIEĆ! Żeby było jasno, to nie było przyspieszanie, czy coś takiego, to efekt biegu w pojedynkę, nie czucia tempa – tutaj wychodzi bieganie tempówek po 4,08, a nie w idealnym TM – przejechałem się na tym, bo realne kilometry niekiedy wchodziły grupo niżej 4,10. Ogólnie na półmetku była minuta przewagi, a ja już 5km wcześniej czułem, że dziś nic z tego nie będzie. Od 15km głowa mówiła, prosiła, żebym szukał tramwaju, pojazdu obsługi maratonu lub jakiegoś środka transportu i wrócił sobie na metę. Nie miałem tak nigdy, totalny brak głowy. Psycha siadła mi jak nigdy. Co 10 kroków miałem myśl o zatrzymaniu – zatrzymaj się, odpuść, nie dasz rady, i tak nie dociągniesz – no katorga, to jak dostałem po dupie wczoraj, nie sposób tego opisać, jakby jakiś diabeł siedział mi na ramieniu i coś szeptał co chwilę. Zawsze co jak co, ale głowa była moją mocną stroną, nigdy tak nie odpuszczałem. Ale dalej... Niby puszczałem nogi, niby zwalniałem, ale poszczególne kilometry dalej wchodziły w tempie na 3h. Niby chce się zatrzymać, niby nie mogę, ale czemu? Tempo komfortowe, nogi nie bolą, oddech ok... I tak myślę o co chodzi? I gdy myślałem, gdy sobie mówiłem, że przecież wszystko jest w normie, to wtedy słyszałem tylko w głowie – i tak nie dasz rady, wiesz ile to jeszcze kilometrów, jak teraz wytrzymasz to za 2km odpuścisz – serio, to była masakra. Minąłem tak 30km, na którym cały czas miałem czas na 3h. I zrobiłem fajne bum na trawę. Poleżałem tak sobie z minutę, popatrzyłem jak biegną Ci, których wyprzedzałem, wysikałem się pod drzewem. Miałem siadać, zobaczyłem grupkę biegaczy i nagle ogień, gonie ich i dochodzę. Kilkaset metrów biegnę z nimi, ale jest za wolno i wyprzedam. Znowu łapę swoje tempo. Wiem, że już szans nie ma na 3h, ale cisnę. Po kilku kilometrach znowu nie mogę utrzymać 4,15. Zwalniam, postanawiam pobiec sporo wolniej do mety. Nie ma opcji, bieg wolniejszy sprawia ból, jedynie przedział 4,15-4,25 wydaje się komfortowy, staram się kogoś złapać, nie bardzo jest ktoś na trasie. Zatrzymuje się przy punkcie odżywczym, jem 3 kawałki banana, popijam 3 kubkami izo, już się nie bałem, że coś się stanie z żołądkiem, 3h i tak poszły w las – czekam na jakąś grupkę, do której mógłbym się dołączyć. Jest gorąco, na każdym punkcie nie liczę sekund, zatrzymuję się, zanurzam całą głowę w wiaderku. Na 20km wylałem całe 10 litrowe wiadro na siebie, kibice mieli niezły ubaw. Sekundy straty na te czynności bez problemu kasuję podczas biegu. Delikatna przerwa, dosłownie sekundy pozwalają mi kontynuować w prawie zakładanym tempie. Jest w miarę dobrze, na 7km do mety kalkuluję, może jest szansa. Wychodziło, że jak pobiegnę delikatnie powyżej 4min to się uda. Pierwszy zakładany kilometr wchodzi w 4,08 ale na więcej nie ma głowy już. No i tak biegnę do mety. Ostatnie 2km to już finisz. Nie było klasycznego wyciskania ostatnich soków. Może jedynie ostatnie 500m szybciej, żeby wyprzedzić kilku zawodników, którzy już nie mieli szans odeprzeć ataku. A magiczne 3h wybiły mi dokładnie jak byłem na 41km! Już słyszałem odgłosy z mety. Tak blisko, a jednocześnie tak daleko. Ostatnie 2km przebiegłem w 9.09min – tempo 4,10 – nie czułem, żebym jakoś cisnął.
Na mecie, medal, banan, poszedłem na stół do masażu, na chwilę się położyć. Wstałem potem truchtem do auta po telefon, powrót do grawerowania medalu, od razu wsiadłem do auta i szybko, póki nie było tłumów na stadionie do domku.
I tak, niby jest niedosyt, ale to, że miałem kryzys od 15km, że to wytrzymałem, nie wiem sam jak! Naprawdę totalnie mnie sponiewierało psychicznie. Przeklinałem, że zapisałem się na Warszawę, przeklinałem ten dystans, przecież można biegać szybko i krócej, po co tak się niszczyć. Już na fotelu do masażu wiedziałem, że wygram z nim... Pokonam maraton poniżej 3h...
Cieszę się, że jednak nie zszedłem, wtedy to byłbym załamany chyba, teraz z perspektywy czasu widzę, że dużo mi dał ten start. Udany i nie. Zawsze miałem respekt przed maratonem. Teraz mam jeszcze większy. Następnym razem biegnę w grupie z zającem. I nie wzoruję się na Garminie co do kilometrów, tylko oznaczenie punktów pomiarowych przez organizatorów – mam nadzieję, że można na nich liczyć.
Jedno tylko mnie zastanawia. Lepiej się czułem na 20km półmaratonu BMW przy tempie 3,57 niż wczoraj na 20km przy tempie 4,15...(no może było wtedy 4,12)... Czy to szczyt formy przypadł 2 tygodnie temu, przetrenowanie w ostatnich 2 tygodniach, przesadzenie z tempówkami, brak wolnych wybiegań sporo powyżej 5min/km. Może brak obżarstwa, które zawsze mi towarzyszyło przed startami? Dodatkowo na wykresie widzę zbyt wysoki puls i jego gwałtowny skok przed momentem, gdy położyłem się na trawie... Maksymalnym puls 183 odzwierciedla brak walki na finiszu...
Co jeszcze? Mimo kryzysu cały czas wyprzedzałem:
5km –
21.18min miejsce 139
10km –
42.25min miejsce 128
15km –
1.03.25h miejsce 114
21km –
1.29.06h miejsce 90
25km –
1.46.21h miejsce 75
30km –
2.08.08h miejsce 73
35km –
2.31.56h miejsce 73
40km –
2.55.06h miejsce 67
42,195km –
3.04.15h miejsce 61
Poszczególne 5km:
5km –
21.18min – tempo 4,16
5km –
21.07min – tempo 4,13
5km –
21.00min – tempo 4,12
6,097km –
25.41min – tempo 4,13
3,903km –
17.15min – tempo 4,25
5km –
21.47min – tempo 4,21
5km –
23.48min – tempo 4,46 (minuta leżenia, sikanie, postój na picie i jedzenie, itp...)
5km –
23.10min – tempo 4,38 (postój, chłodzenie, polewanie wodą)
2,195km –
9,09min – tempo 4,10
Czego szkoda? No kibiców, bardzo mało w porównaniu z innymi topowymi maratonami w Polsce...
Był piękny NS w Łodzi, wczoraj było całkowite przeciwieństwo idealnego biegu... A ten czas w sumie na osłodę nie taki zły.
Odegram się, obiecuję
