Inaczej mówiąc, teraz głodujesz, "zjadasz swoje ciało", jak już będziesz miał co jeść to je odbudujesz.
Istotne jest, by zapewnić odpowiednio dobrane, czytaj potrzebne organizmowi komponenty (po okresie głodu).
Ciało to dynamiczny twór, tam ciągle się coś psuje, naprawia, buduje, niszczy itd. Założenie, że organizm człowieka nie byłby wstanie poradzić sobie z kilku godzinnym głodem połączonym ze zwiększoną aktywnością fizyczną jest moim zdaniem absurdem (z każdego punktu widzenia).
Czy takie podejście daje maksimum efektywności dla sportowca to już jest zupełnie inna sprawa (sportowiec to coś w stylu podrasowanego silnika, który nie pojedzie na złej jakości paliwie, typowy organizm ludzki to silnik, który w pewnych okolicznościach może pracować całkiem sprawnie tylko na przysłowiowe powietrze, a znacznie dłużej na samym powietrzu i wodzie).
Mam wrażenie, że za dużo uwagi kładzie się na utrzymanie idealnych warunków funkcjonowania ciała - musi mu być ciepło (ale nie za ciepło), nie może być spragniony, nic nie może pobolewać, najlepiej jakby ciało nic nie czuło, bo ból to znak że coś jest nie tak, a jak nie boli, to wszystko musi być OK (pamiętam taką anegdotkę z dłuuugą brodą, że dobrze że coś boli, bo jak nic nie boli to znaczy, że się nie żyje)

To jest w krzywym zwierciadle podejście ludzi żyjących w XXI do tematu Homo sapiens.
Jednocześnie tutaj na forum można przeczytać, że należy trenować z użyciem różnych bodźców, bo inaczej organizm osiąga pewien poziom i się przyzwyczaja.
Czemu ta metodologia jest ok jeśli chodzi o kilometry, kilogramy, a miałaby się nie sprawdzić jeśli idzie o dietę (to, co i kiedy i ile jemy)?