sobota, 23 sierpnia
II Lubuski Maraton Szlakiem Wina i Miodu
Czy jakoś tak

Maraton Winnic, znaczy się. Relację obiecałam, to piszę, bo powoli zaczynam wypierać szczegóły z pamięci.
Jak już wspominałam, nie byłam przygotowana do tego startu, do tego w pracy zapierdol i stres, żołądek rozstrojony, ja niewyspana, no ale przecież zapłacone!
W sobotę trzeba było wstać bardzo wcześnie, bo Cichy miał mnie zabrać po drodze z Zielonej do Drzonkowa, a przywoził wolontariuszy czy cuś

W hotelu załatwiłam sobie wcześniejsze śniadanie, ledwo zjadłam, a tu telefon. W Drzonkowie jeszcze napiłam się herbaty, pogadałam z różnymi osobami, fajne pogaduchy były jak zawsze w damskiej szatni

Start był zaplanowany na dziewiątą, słoneczko już nieźle przygrzewało. Jak się okazało, mieliśmy przejść kawałek do linii startu - ten kawałek to trwał chyba z kwadrans, ale git, bo rozgrzewki za bardzo nie robiłam, a tak się trochę stawy rozruszały

Ruszyłam wolno i ociężale, ale z godnościom osobistom. Pierwszy punkt odżywczy był już w okolicy 8 km, i bardzo dobrze, że był, bo akurat jakoś tak już lekko zmęczona byłam, więc była okazja, żeby się na chwilę zatrzymać. Mój plan na ten maraton był właśnie taki - szuram, a na każdym punkcie sobie nie żałuję ani wody, ani wina, ani żarcia. Drugi punkt był 4 km dalej w Winnicy Jadwiga - winko bardzo dobre, lekko porzeczkowe. Niestety, nie zapamiętałam, co to było. No i arbuzy! Uwielbiam arbuzy, zwłaszcza na biegach

Po popasie szurałam dalej, jednocześnie licząc w głowie, ile jeszcze muszę biec, żeby zmieścić się w 6 godzinach (bo że się zmieszczę w limicie 7h to już było wiadomo), a ile, żeby być jednak bliżej tych 5 godzin. Wychodziło mi, że jeszcze trochę się nabiegam. Tymczasem słonko przygrzewało, nogi były coraz cięższe, a mi coraz mniej chciało się biec - a tymczasem zaczął się najdłuższy podbieg, co to parę kilometrów się ciągnął. Pocieszało mnie tylko to, że za jakieś 6 km będę tym podbiegiem zbiegać, jak ci wszyscy dziarscy biegacze, którzy mnie mijali. W połowie jednak pocieszenia nie starczyło i stwierdziłam, że pier*olę, idę, zwłaszcza, że coś zaczęło mi jeździć po żołądku. Jakoś doczłapałam do kolejnej winnicy, tam winko mi nie posmakowało, ale było bardzo sympatycznie. Sporo osób tam spędziło trochę więcej czasu. Po nawodnieniu się i zjedzeniu arbuza ruszyłam dalej, truchcikiem. I wtedy poczułam, że jednak nie jest dobrze - w panice zaczęłam się rozglądać za krzaczorami, a tu jak na złość łąka i szczere pole. W końcu napatoczyły się wyższe trawy, dobra nasza. Akurat nikt nie biegł, ani nic nie jechało. Oczywiście ledwo majty poszły w dół, sytuacja zmieniła się diametralnie, ale trawy były wysokie i gęste. Co za ulga

Niestety, po tym incydencie trochę posypał mi się plan żywieniowo-napojowy. Ale nie wyprzedzajmy faktów. Żeby ukoić żołądek, przez kolejny kilometr sobie szłam, na szczęście w miłym towarzystwie. A potem nadszedł upragniony zbieg (i w międzyczasie półmetek), więc coś tam powoli zaczęłam truchtać. Na kolejnym punkcie piłam tylko wodę, bo jednak trochę się cykałam jeść tego arbuza, żele też zostawiłam w spokoju. Miłe towarzystwo niedługo zostawiłam za sobą, bo jakoś tak dobrze mi się truchtało, a i przerwy na marsz robiłam krótkie. Po drodze wyprzedziłam sporo osób, nawet nie wiem, jakim cudem, ale jakoś tak szło. Na punkcie w kolejnej winnicy były kanapeczki z miodem, ale nie skusiłam się, w obawie o żołądek. Arbuza zjadłam, bo stwierdziłam, że jednak potrzebuję kalorii, a po żelu pewnie znów mnie pogodni. Na szczęście żołądek już do końca zachowywał się wzorowo.
Kolejne kilometry mijały sobie powoli, co i rusz kogoś doganiałam, w głowie nadal liczydło - miałam nadzieję, że 5,5 godziny pęknie. A potem zaczął się piach. Masakra. Weźcie se biegnijcie w kopnym piachu. Przez ładnych kilka kilometrów. No nie ma bata, nie da się. Do tego zaczęły mi się mocno rozjeżdżać oznaczenia kilometrów na tabliczkach i na GPSie. Jakieś 600 metrów różnicy. No nic, napieram, jakoś idzie. Jeszcze ostatni punkt, jakieś 3 km przed metą. Tu wyczaił mnie ktoś z organizatorów i postanowił potruchtać kawałek ze mną - a ja tymczasem właśnie zamierzałam sobie przejść do marszu, no ale przecież nie wypada

Dotruchtaliśmy do punktu, tam na szczęście wypadało się zatrzymać. Zdjęcia parę postów wcześniej to właśnie stamtąd. Zmarnowana byłam strasznie, ale już było blisko, więc wiedziałam, że jakieś 20 minut i koniec

No to poszły konie po piachu

Zamierzałam już dobiec do końca, żeby prędzej było po wszystkim, siły były, bo przecież się obijałam na trasie, więc byłam dobrej myśli. Gdy wtem! mega wredny i bolesny skurcz w lewej stopie! I to taki, że nie da się z nim biec ani iść, tylko podskakiwać lub kuśtykać. Po chwili puściło, więc ruszyłam, ale po kilkunastu krokach znowu skurcz. I tak już było do końca. To na pewno przez ten piach, rozcięgno nie wytrzymało
Na mecie było sympatycznie, oklaski, bębny, dopingujący pan konferansjer oraz Cichy czekający z browarem. Coś tam przechodzące dzieciaki napomknęły, że mam słaby czas, ale co tam się dzieciaki znają

Dostałam medal, wino i kubek z wodą, po czym udałam się prosto na murek po browara

Ogólnie zrobiłam negatywną życiówkę, ale nie było źle, bo byłam na przedostatniej (i jednocześnie pierwszej) stronie wyników wśród kobiet

Trasa była trudna,
podobno 800 m up, no i ten cholerny piach. Trochę się zmęczyłam, ale nie bardzo, na następny dzień chodziłam normalnie, nogi nie bolały, nawet przy zbieganiu ze schodów. Aczkolwiek Ciocia Kaczita Radzi - drogie dzieci, nie biegajcie maratonów nieprzygotowani. Ja też już nie będę...