A po czwartku był piątek i sobota, i nasza dwudniowa wyprawa w góry niegościnne (Gastlosen).
Zacznijmy od tego, że to miał być piękny długi weekend na południu Francji w Alpach Nadmorskich, 3 dni w górach i jeden na plaży, bajka. We wtorek dograliśmy ostatnie szczegóły i na wszelki wypadek ostatni raz sprawdziliśmy pogodę – deszcz i burze przez 4 dni, porażka! To może gdzieś nieco mniej na południe? Sprawdzamy prognozę dla kolejnych masywów górskich i wciąż to samo. Gdzie będzie słonecznie? W Szwajcarii. No to myślimy, gdzie zawsze chcieliśmy pojechać? Lautenbrunnen albo może lodowiec Aletsch. Sprawdzamy warunki i zapał stygnie – wciąż za dużo śniegu, zagrożenie lawinowe. No to odwracamy model działania. Znajduję schronisko położone wystarczająco nisko, by być otwarte i szkicuję dwudniową wyprawę wokół niego na piątek i sobotę. A w czwartek wspinaczka w okolicy Lozanny, gdzie pogoda najlepsza (opis powyżej).
Piątek 30/05/2014
Zweisimmen do Grubenberghutte przez Hundsrugg (2048 m n.p.m., ok.20km, ok. 1500m up, 8h30 z przerwami
I tak w piątek rano kierunek dworzec. Z Lozanny do Zweisimmen pociągiem najpierw wzdłuż Jeziora Genewskiego do Montreux a później piękną panoramiczną linią zygzakiem do góry i na wskroś przez Przedalpy Fryburskie. Przejazd tą trasą do już wycieczka sama w sobie, banalna nazwa dojazd tu nie pasuje. Na rivierze Jeziora Genewskiego pogoda była letnia, dalej też słońce ładnie świeciło, więc przystąpiliśmy do smarowania kremem przeciwsłonecznym, żeby się nie przypiec tak jak na wspinaczce dzień wcześniej. Jak skończyliśmy się smarować, to pojawiły się chmury, coraz to gęstsze i gęstsze. Po przekroczeniu roestigraben było coraz bardziej ponuro i nierzadko gęste kłęby mgły sunęły dnem dolin. No nic, przynajmniej ma nie padać. Dojechaliśmy nad Zweisimmen i po dodatkowym wirażu w tunelu zjechaliśmy na dół do miasta. Szybka przekąska w piekarni i ruszamy między domami ku zielonej ścianie doliny. Jeden z domków miał imponującą kolekcję kaktusów.
Żwawe podejście zachęciło nas do zdjęcia nadmiarowych warstw i rozłożenia kijków zanim jeszcze zostawiliśmy za sobą ostatnie zabudowania. Droga biegła w większości przez las i po pierwszych stromiznach trzymała stały, nie za duży kąt podejścia, który łatwo było pokonywać regularnym tempem. I nawet pomiędzy chmurami można było co nieco dojrzeć w poprzek doliny.
Po wyjściu z lasu przez chwilę przecinaliśmy pastwiska. Przejścia przez pierwszą bramkę groźnie strzegła krowa, ale dalej kozy okazały się już zdecydowanie bardziej ciekawskie niż bojowo nastawione.
Następny odcinek drogi biegł wzdłuż uroczej rzeczki aż osiągnęliśmy Sparenmoos.
Już około 700m podejścia za nami, nie poszło źle. Tylko w brzuchu zaczęło burczeć, więc przerwa na kanapkę, na której szybciutko się doubieraliśmy, bo wiatr mocno chłodził. Od Sparenmoos szliśmy nieco szosą lub w jej pobliżu aż do podejścia na Hundsrugg – punkt kulminacyjny tego dnia (2047m n.p.m.). 300m podejścia prosto w górę bez żadnego kręcenia. Na początek była ścieżka a potem już tylko azymut na trawiasty wierzchołek. Wiaaaaało
i zaczęło padać. Ale wpis do księgi pamiątkowej na szczycie musiał być
tak samo jak tradycyjne zdjęcie ze śniegiem.
Ostatni rzut oka na panoramę w poszarpaną linią Gastlonen
i schodzimy granią. Po drugiej stronie już tak nie wieje, deszcz ustał, czas mamy dobry, więc nieco poniżej przełęczy kolejny piknik i podglądanie życia lokalsów
Kolejna część to przyjemne trawersowanie wśród pięknie ukwieconych łąk, kryjących czasem dodatkowe atrakcje
Wreszcie ukazało się naszym oczom nasze schronisko – tylko że na przeciwległej ścianie doliny. Szlak kazał nam zejść asfaltówką ostro w dół (pod koniec marszowego dnia niekoniecznie jest to najprzyjemniejsze), podczas gdy nasze schronisko odpływało gdzieś w górę. Wreszcie stanęliśmy na szosie na dnie doliny. Schroniska już nie było widać, schowało się za drzewami, a prowadząca do niego kamienista droga zdawała się murem. 200m up na 600m drogi to w końcu nie w kij dmuchał. Nie było się jednak co rozczulać, trzeba było pełznąć. Pod koniec deszcz służył za dodatkową motywację. Schronisko okazało się maleńkie, lecz przytulne. Gdyby było do końca wypełnione, to ta przytulność mogłaby być nieco uciążliwa. Towarzystwo międzynarodowe, kolacja i pokolacyjna biesiada minęły miło. Na zewnątrz hulał lodowaty wiatr, ale w jadalni było wręcz gorąco. Noc na czteroosobowej pryczy przespałam jak dziecko.
Sobota 31/05/2014
Grubenberghutte-Wandflue/Wandfluh 2132 m n.p.m. - Rougemont
Obudziłam się wczesnym rankiem, marząc o uroczym poranku na tarasie schroniska wśród opromienionych wschodzącym słońcem szczytów. Rzeczywistość była inna – wszędzie wokół mgła jak mleko, widoczność zerowa. Co tu robić? Zejście wprost do pociągu do Rougemont to trochę nudna opcja, ale atakować któryś ze szczytów w takich warunkach? I na ponad 2000m i tu jeszcze sporo śniegu. Popularna wycieczka z tego schroniska to Wandfluh/Wandflue. Do Wilczej Przełęczy jest szlak, ale potem trzeba na własną rękę. Waham się trochę, ale dowiadujemy się, że wczoraj weszli tam nasi sąsiedzi z tego samego stołu – z dwójką dzieci lat 5 i 8. I pan chatkowy też mówi, że „ścieżka ewidentna choć wąska” i na szczycie powinno czekać na nas słońce!
No to się zbieramy i wychodzimy w mgłę jako jedni z pierwszych. Buffy, rękawiczki, puchówka – cieszymy się, że wzięliśmy je z sobą. Brniemy przez mgłę od jednego biało-czerwonego słupka do drugiego aż docieramy do miejsca, gdzie biwakowaliśmy i wspinaliśmy się zeszłego lata. Wtedy był nieziemski upał, teraz upał zelżał, ale rękawiczki i puchówkę zdejmuję. Widać znajomą ścianę wspinaczkową, ale nasz cel tam w górze wciąż tonie w chmurach.
Podejście na Wilczą Przełęcz zdecydowanie daje się odczuć – stromo, błotniście albo luźne, sypkie kamienie. Wreszcie płat śniegu, na zdjęciu nachylenie wygląda niewinnie, ale trochę mnie zestresował zanim udało mi się wejść w dobrze uformowane stopnie.
Na przełęczy żegnamy biało-czerwone znaczki i ruszamy „ewidentną scieżką”. Nie jest źle choć czasem trzeba mocno wytężać oczy, by znaleźć jej ślad. Chmury się rozchodzą, prześwieca słońce. Miejscami trzeba sobie pomóc rękami przy wdrapywaniu się na głazy, więc składam kijki. Okolica coraz bardziej dzika i postrzępiona, próbujemy zgadnąć, która skałka to szczyt. Docieramy wreszcie do stromego płata śniegu w żlebie i widać jasno, że ślady stóp prowadzą do trawersem, a potem wprost do góry przez ten śnieg. Tu jest już naprawdę niebezpiecznie, ciężko sobie wyobrazić, gdzie skończy się ewentualny upadek. Najpierw stopnie są dobre, potem śnieg coraz miększy. Zapadam się po kolano i wyraźnie widzę, że pod śniegiem jest luźny żwir a nie lita skała czy trawa! W szczytowej części żlebu śnieg już bardzo spod nóg wyjeżdża. Z ulgą staję na trawiastym wywłaszczeniu. Czyżby szczytem był ten kopiec po prawej. Wchodzimy na niego – i z góry dostrzegamy scieżkę wiodącą granią na szczyt właściwy. Trochę wspinania, ale już żadnego śniegu i wreszcie stajemy pod krzyżem. I tu jest księga pamiątkowa – i to jaka!
Czasami przemknie jakaś chmura, ale ogólnie widoki zachwycają.
Po chwili na szczyt wbiega (!) zwinnie jak kozica podstarzały hippis. Długie włosy przewiązane opaską, ciuchy bardzo retro, płynie po kamieniach tak lekko, że szczęki nam opadają. My już zbieramy się w dół, nie sposób zapomnieć o tym śniegu w żlebie, który z każdą minutą topi się w słońcu coraz bardziej. Na szczęście schodząc dostrzegamy, że oryginalna ścieżka omija stromą część żlebu, schodzi się w dół wcześniej i pozostaje „jedynie” trawers na dole żlebu. Gdy trawersujemy od dołu podchodzi silna grupa napieraczy. Część czeka, ale dwóch panów rusza po śladzie, gdy pozostało mi jeszcze kilka kroków w śniegu. Przede mną szarmancko (?) uskakują powyżej , kopiąc własne stopnie i obsypując mnie obficie mokrym śniegiem. Mówię im o rozmiękniętej górze żlebu i alternatywnej bezpieczniejszej ścieżce. Zbywają mnie nieco przykrym milczeniem i nie była to bariera językowa, cóż… Schodzimy sobie spokojnie, przepuszczając tylko przelatującego hippisa-kozicę. Zniknie nam on z oczu hen za Wilczą Przełęczą zanim zdążymy zleźć zaledwie następnych ze 100 metrów.
Z Wilczej Przełęczy postanawiamy wracać inną drogą, nie przez schronisko. Ścieżkami dochodzimy do szosy na dnie doliny i idziemy szosą aż do miejsca, gdzie rozpoczyna się kamienista ścieżka do schroniska. W pełnym słońcu pozostające za nami sylwetki Gastlosen prezentują się jakże inaczej niż rano!
Okazuje się, że nasza droga na stacje w Rougemont będzie już w zasadzie cały czas biec asfaltem. Tym bardziej cieszymy się, że zdecydowaliśmy się na dodatkową wycieczkę! Szosa jest uczęszczana głównie przez rowerzystów, z boju szemrze rzeczka, jedyne, co nam doskwiera to gorąco w ciężkich buciorach – więc się ich pozbywamy
Dzięki temu kolejna godzina marszu będzie miej banalna. Buty zakładamy ponownie, gdy odbijamy z szosy na Saanen przez mostek na Rougemont. Tym bardziej, że postanowiliśmy podkręcić tempo, by złapać pociąg. W pociągu mały bilans – jesteśmy przepoceni, śmierdzący i bardzo zadowoleni. Odciski pod obydwiema moimi piętami – gratis.
Wypróbowałam podczas tej wyprawy dwie nowe rzeczy – wysokie, nieprzemakalne buty trekkingowe z Vivobarefoot i mój nowy GPS. Oba na plus. Buty rzeczywiście nie przemokły, kołki w podeszwie dają bardzo dobrą trakcję i izolują wystarczająco od ostrych kamieni. Góra cholewki czasem trochę uwierała w piszczel, ale można było manipulować wiązaniem. Chyba sprawię sobie wreszcie trailówki od Vivo, które mają taką samą podeszwę przy oczywiście lżejszej i niższej cholewce. GPS towarzyszył nam tylko w piątek, bo tylko trasę na pierwszy dzień do niego wgrałam. Bardzo dobrze można było śledzić na ekranie, czy trzymamy się założonej drogi. Przy gorzej oznaczonym szlaku to zdecydowanie może się przydać!