Strasb - w pogoni za formą
Moderator: infernal
- strasb
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4779
- Rejestracja: 01 sie 2010, 11:25
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Lozanna
Wtorek 20/05/2014
1h easy + pagórki, buty Light Silence
Na poły świadomie, na poły nieświadomie odsuwałam wyjście na trening jak mogłam. I to tym razem nie za sprawą lenia, a obawy, czy znowu nie będzie dętki i męczarni. Nie było. Choć na górkach się zasapałam, ale tak normalnie. Trasy nie planowałam wcześniej, wybierałam na bieżąco, fajnie było czuć, że nie byłam ograniczona, bo i z górki, i pod górkę dawałam radę. Choc jak już wbiegłam na wysokość Montbenon (i przebiegłam się mostem Chauderon - bo lubię), to wspinaczkę stamtąd dodatkowo pod klinikę La Source to już sobie zostawiłam na następny raz. Zamiast tego, zainspirowana odurzającą wonią jaśminu, jaka owiała mnie na największym podbiegu, pobiegłam sprawdzić jak pachnie w tych dniach okolica odkryta biegowo tej wiosny, na wschód o dworca. Nie zawiodłam się, pachniała bosko. :uuusmiech:
Czwartek 21/05/2014
57'E, buty Light Silence
W środę nie wyspałam się przez ten późny wtorkowy trening, po którym minęła chwila niż się wyciszyłam. A dziś nie wyspałam się na przekór usiłowaniom i możliwościom chyba. I dodatkowo mi to zepsuło paskudny już po środowym wieczorze humor. Byłam zła, bo miałam zaplanowane pobieganie rano, by zdążyć przed deszczem. Ale w takim stanie nie było sensu. Na szczęście starczyło siły na solidne puknięcie się w głowę i załadowanie programu: "nie pozwól błachym sprawom tak zatruwać twojego samopoczucia". Dodatkowo zebrałam się szybciutko i przed pracą pojechałam załatwić jedną z tych stresujących ciągnących się błachostek. Mała rzecz a jak pomogło. Przedpołudnie w pracy też z dobrą energią. A jak wybiło południe, to wyjrzałam za okno - jeszcze niby słonecznie, a na horyzoncie już solidna chmura. Ostatni dzwonek, by wskoczyć w biegowe ciuszki. Tak też zrobiłam. Nadzwyczaj szybko ja na mnie. Ale przecież kolejnym z postanowień było nie tracenie czasu na zbieranie się do zrobienia różnych rzeczy. Spodziewałam się, że nie będzie łatwo się biegło, więc zabrałam dla otuchy muzykę. Ruszyłam. Z górki łatwo, na płaskim nieco mniej, ale wciąż muzyka nadawała dobry rytm. Potem jakaś kolka się przyplątała, ale przetrwałam. Jakiś zimny powiem wiatru, jakieś pierwsze krople deszczu. Jak zgęstniały, to jednak skręciłam ku mecie nieco wcześniej. 57 minut wyszło. Endorfiny wylewały się uszami. Szczególnie jak dodatkowo (po chwili wahania) wyrysowałam trasę na mapie i oszacowałam tempo. Czyż nie na to (między innymi) czekałam, by easy było poniżej 7 min/km?
Do pana doktora niemniej wciąż się wybieram jeno on na urlopie do przyszłego piątku.
1h easy + pagórki, buty Light Silence
Na poły świadomie, na poły nieświadomie odsuwałam wyjście na trening jak mogłam. I to tym razem nie za sprawą lenia, a obawy, czy znowu nie będzie dętki i męczarni. Nie było. Choć na górkach się zasapałam, ale tak normalnie. Trasy nie planowałam wcześniej, wybierałam na bieżąco, fajnie było czuć, że nie byłam ograniczona, bo i z górki, i pod górkę dawałam radę. Choc jak już wbiegłam na wysokość Montbenon (i przebiegłam się mostem Chauderon - bo lubię), to wspinaczkę stamtąd dodatkowo pod klinikę La Source to już sobie zostawiłam na następny raz. Zamiast tego, zainspirowana odurzającą wonią jaśminu, jaka owiała mnie na największym podbiegu, pobiegłam sprawdzić jak pachnie w tych dniach okolica odkryta biegowo tej wiosny, na wschód o dworca. Nie zawiodłam się, pachniała bosko. :uuusmiech:
Czwartek 21/05/2014
57'E, buty Light Silence
W środę nie wyspałam się przez ten późny wtorkowy trening, po którym minęła chwila niż się wyciszyłam. A dziś nie wyspałam się na przekór usiłowaniom i możliwościom chyba. I dodatkowo mi to zepsuło paskudny już po środowym wieczorze humor. Byłam zła, bo miałam zaplanowane pobieganie rano, by zdążyć przed deszczem. Ale w takim stanie nie było sensu. Na szczęście starczyło siły na solidne puknięcie się w głowę i załadowanie programu: "nie pozwól błachym sprawom tak zatruwać twojego samopoczucia". Dodatkowo zebrałam się szybciutko i przed pracą pojechałam załatwić jedną z tych stresujących ciągnących się błachostek. Mała rzecz a jak pomogło. Przedpołudnie w pracy też z dobrą energią. A jak wybiło południe, to wyjrzałam za okno - jeszcze niby słonecznie, a na horyzoncie już solidna chmura. Ostatni dzwonek, by wskoczyć w biegowe ciuszki. Tak też zrobiłam. Nadzwyczaj szybko ja na mnie. Ale przecież kolejnym z postanowień było nie tracenie czasu na zbieranie się do zrobienia różnych rzeczy. Spodziewałam się, że nie będzie łatwo się biegło, więc zabrałam dla otuchy muzykę. Ruszyłam. Z górki łatwo, na płaskim nieco mniej, ale wciąż muzyka nadawała dobry rytm. Potem jakaś kolka się przyplątała, ale przetrwałam. Jakiś zimny powiem wiatru, jakieś pierwsze krople deszczu. Jak zgęstniały, to jednak skręciłam ku mecie nieco wcześniej. 57 minut wyszło. Endorfiny wylewały się uszami. Szczególnie jak dodatkowo (po chwili wahania) wyrysowałam trasę na mapie i oszacowałam tempo. Czyż nie na to (między innymi) czekałam, by easy było poniżej 7 min/km?
Do pana doktora niemniej wciąż się wybieram jeno on na urlopie do przyszłego piątku.
- strasb
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4779
- Rejestracja: 01 sie 2010, 11:25
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Lozanna
Coś tam się ruszam, ale zupełnie nie mam weny, żeby o tym pisać.
- strasb
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4779
- Rejestracja: 01 sie 2010, 11:25
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Lozanna
Raz...Dwa...Trzy...próba nadrobienia zaległości. Na szczęście raczej blogowych niż treningowych. I na szczęście mam teraz (nie tak wcale) małego towarysza, który pomaga pamiętać, jak się ruszałam.
Więc tak w skrócie na razie:
Czwartek 22/05/2014
Tu chyba sobie nie przypomnę szczegółów, ale coś pobiegałam, tylko nie było tak lekko jak we wtorek.
Sobota 24/05/2014
Via ferrata + wieczorem ok.40 minut, niecałe 6km, upał, szybki spotaniczny wypad i testowanie nowej zabawki. Odkąd zabawka złapała sygnał tempo to 7:01/6:59/6:40/6:22 i pod górę 6:58 min/km. 111m up and 111m down.
Niedziela 25/05/2014
Wspinaczka w Barme chyba? Na pobieganie jakoś się już nie zebrałam.
Wtorek 27/05/2014
Interwały na stadionie z Pauliną i Robertem. 400m/1200m/2000m/1200m/400m p=400m. Razem 1h23'.
Po dwóch deszczowych dniach, ponury ale suchy wieczór. Niemniej bardzo, bardzo się łamałam, żeby nie iść, kiespki nastrój tego dnia miałam. Szczególnie jak już i Andrew odpuścił. Ale wystawić tak samą Paulinę? Poszłam. A raczej pobiegłam. Musiałam na stadionie chwilkę poczekać, ale niebawem zjawili się Paulina i Robert. Najpierw wspólnie się dogrzewaliśmy i myśleliśmy, co by tu dzisiaj pobiec. Nie do końca byliśmy zmotywowani na dużo szybkiego biegania. A może po prostu wybieganie nad jeziorem? "Zróbmy 1-3-5 (okrążenia)" - podjął męską decyzję Robert. No tak, nie pełna piramida, tylko tak bardziej ulgowo 3 interwały. Naiwna. Biegaliśmy każde swoim temptem szybkie odcinki, ale odpoczynkowe okrążenie wspólnie. Szybcy mieli więc coraz to dłuższą i dłuższą przerwę, i coraz to szybsze i szybsze odcinki. Czekali więc na mnie dłużej i dłużej. No nic, ja swoje wydyszałam:
1=400m-5:30
3=1200m-5:38
5=2000m-5:59
3=1200m-5:59 (nieco zbyt asekuracyjnie - chyba wciąż zaskoczona, że drugą ścianę piramidy też robimy )
1=400m-5:18 (goniłam Paulinę)
Po kółeczkach na schłodzenie nieco ćwiczeń: 400m biegu tyłem + 400m bokiem - tzn. to ostanie to ja tylko częściowo, bo mięśnie w pośladkach paliły.
Świetnie spędziłam czas z biegowymi znajomymi, endorfinami się naładowałam i pewne problemy też się łatwiej rozładowały.
Czwartek 29/05/2014
Wolny dzień, więc wspinaczka - La suite logique, 8 długości max.5b - 3 godziny wspinania.
Wieczorem na zmęczonych nogach użytkowo: 35', 5km, 7:01 min/km.
Piątek-Sobota 30-31/05/2014
Wyprawa w Niegościnne Góry (Gastlosen).
Piątek: Zweisimmen-Hundsrugg-Grubenberghutte ok. 20km, 1500m up, 600m down. 7.5h w drodze wliczając wszelkie przerwy.
Sobota: Grubenberghutte-Wandflue (2132m n.p.m.)-Rougemont ok. 7h
Niedziela 01/06/2014
Dzień dziecka, początek leczenia odcisków i skasowanych łydek na pikniku w Barme w pięknych okolicznościach przyrody. Wspinaczka homeopatycznie.
Więc tak w skrócie na razie:
Czwartek 22/05/2014
Tu chyba sobie nie przypomnę szczegółów, ale coś pobiegałam, tylko nie było tak lekko jak we wtorek.
Sobota 24/05/2014
Via ferrata + wieczorem ok.40 minut, niecałe 6km, upał, szybki spotaniczny wypad i testowanie nowej zabawki. Odkąd zabawka złapała sygnał tempo to 7:01/6:59/6:40/6:22 i pod górę 6:58 min/km. 111m up and 111m down.
Niedziela 25/05/2014
Wspinaczka w Barme chyba? Na pobieganie jakoś się już nie zebrałam.
Wtorek 27/05/2014
Interwały na stadionie z Pauliną i Robertem. 400m/1200m/2000m/1200m/400m p=400m. Razem 1h23'.
Po dwóch deszczowych dniach, ponury ale suchy wieczór. Niemniej bardzo, bardzo się łamałam, żeby nie iść, kiespki nastrój tego dnia miałam. Szczególnie jak już i Andrew odpuścił. Ale wystawić tak samą Paulinę? Poszłam. A raczej pobiegłam. Musiałam na stadionie chwilkę poczekać, ale niebawem zjawili się Paulina i Robert. Najpierw wspólnie się dogrzewaliśmy i myśleliśmy, co by tu dzisiaj pobiec. Nie do końca byliśmy zmotywowani na dużo szybkiego biegania. A może po prostu wybieganie nad jeziorem? "Zróbmy 1-3-5 (okrążenia)" - podjął męską decyzję Robert. No tak, nie pełna piramida, tylko tak bardziej ulgowo 3 interwały. Naiwna. Biegaliśmy każde swoim temptem szybkie odcinki, ale odpoczynkowe okrążenie wspólnie. Szybcy mieli więc coraz to dłuższą i dłuższą przerwę, i coraz to szybsze i szybsze odcinki. Czekali więc na mnie dłużej i dłużej. No nic, ja swoje wydyszałam:
1=400m-5:30
3=1200m-5:38
5=2000m-5:59
3=1200m-5:59 (nieco zbyt asekuracyjnie - chyba wciąż zaskoczona, że drugą ścianę piramidy też robimy )
1=400m-5:18 (goniłam Paulinę)
Po kółeczkach na schłodzenie nieco ćwiczeń: 400m biegu tyłem + 400m bokiem - tzn. to ostanie to ja tylko częściowo, bo mięśnie w pośladkach paliły.
Świetnie spędziłam czas z biegowymi znajomymi, endorfinami się naładowałam i pewne problemy też się łatwiej rozładowały.
Czwartek 29/05/2014
Wolny dzień, więc wspinaczka - La suite logique, 8 długości max.5b - 3 godziny wspinania.
Wieczorem na zmęczonych nogach użytkowo: 35', 5km, 7:01 min/km.
Piątek-Sobota 30-31/05/2014
Wyprawa w Niegościnne Góry (Gastlosen).
Piątek: Zweisimmen-Hundsrugg-Grubenberghutte ok. 20km, 1500m up, 600m down. 7.5h w drodze wliczając wszelkie przerwy.
Sobota: Grubenberghutte-Wandflue (2132m n.p.m.)-Rougemont ok. 7h
Niedziela 01/06/2014
Dzień dziecka, początek leczenia odcisków i skasowanych łydek na pikniku w Barme w pięknych okolicznościach przyrody. Wspinaczka homeopatycznie.
Ostatnio zmieniony 19 cze 2014, 12:52 przez strasb, łącznie zmieniany 4 razy.
- strasb
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4779
- Rejestracja: 01 sie 2010, 11:25
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Lozanna
Środa 04/06/2014
42:34', 6.23km, 6:49 min/km, 118m up, 100m down, buty Light Silence
Jak już mnie wreszcie wypuściła ulewa, to pognałam na butach do domu, a co chwila czaili się na mnie cisi mordercy - czyli pasy namalowane na jezdni i inne śliskie niespodzianki. Pierwszy kilometr, z górki, leciałam bardzo szybko (5:20?, gps jeszcze nie złapał), bo okrutnie zimno mi było - strój biegowy pakowałam wczoraj, pogoda była inna. Poza tym niosły mnie dwie kawy wychylone na konferencji (a ja kawy zwykle nie pijam, miałam wrażenie, że mam oczy nie tyle jak pięciozłotówki, ale jak pięciofrankówki). Potem zwolniłam po się wypłaszczyło a na drugiej połowie było albo pod górkę, albo łapanie oddechu po górce. Łydki już zupełnie bez problemu. Odciski poczułam leciutko dopiero na zbiegach pod koniec.
No to jeszcze tylko 7 treningów do uzupełnienia + materiał zdjęciowy.
A w zasadzie to tylko 3, ale pewnie dłuższe relacje. A może nie? Choć odgrzewanie emocji po kilku dniach nie idzie już tak dobrze.
42:34', 6.23km, 6:49 min/km, 118m up, 100m down, buty Light Silence
Jak już mnie wreszcie wypuściła ulewa, to pognałam na butach do domu, a co chwila czaili się na mnie cisi mordercy - czyli pasy namalowane na jezdni i inne śliskie niespodzianki. Pierwszy kilometr, z górki, leciałam bardzo szybko (5:20?, gps jeszcze nie złapał), bo okrutnie zimno mi było - strój biegowy pakowałam wczoraj, pogoda była inna. Poza tym niosły mnie dwie kawy wychylone na konferencji (a ja kawy zwykle nie pijam, miałam wrażenie, że mam oczy nie tyle jak pięciozłotówki, ale jak pięciofrankówki). Potem zwolniłam po się wypłaszczyło a na drugiej połowie było albo pod górkę, albo łapanie oddechu po górce. Łydki już zupełnie bez problemu. Odciski poczułam leciutko dopiero na zbiegach pod koniec.
No to jeszcze tylko 7 treningów do uzupełnienia + materiał zdjęciowy.
A w zasadzie to tylko 3, ale pewnie dłuższe relacje. A może nie? Choć odgrzewanie emocji po kilku dniach nie idzie już tak dobrze.
- strasb
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4779
- Rejestracja: 01 sie 2010, 11:25
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Lozanna
Czwartek 05/06/2014
1h, 8.74km, 6:51 min/km, buty Light Silence
Pobiegłam pobiegać z pracy, gdy już swoje obowiązki skończyłam, a czekałam na pana małżonka, żeby wspólnie udać się na labowego grilla. Wyszłam niby o 18:30 a zupełnie nie czułam się, jakby był wieczór. Ciepło! I nad jeziorem uaktywniły się już chmary owadów. Na szczęście nie gryzą, ale nagle oblepiają twarz i pchają się do ust, nie można latać z wywieszonym jęzorem. Na początku jakoś tak niespodziewanie zaatakował żołądek, ale równe, spokojne tempo go udobruchało. Nie było żadnego brykania, ale w tym dostojnym tempie biegło się całkiem przyjemnie. Z campusu zbiegłam w dół do jeziora, w St.Sulpice za kaplicą odbiłam na ścieżkę biegnącą samym brzegiem wśród ogrodów. Przeleciałam przez mały lasek, mostkiem nad rzeką i przy plaży w Preveranges zawróciłam. Sporo innych biegaczy spotkałam. Powietrze nad jeziorem było wyjątkowo przejrzyste, jak rzadko, można było dobrze ocenić, jak postępuje topnienie śniegu w górach. Sporo innych biegaczy spotkałam. Trasa prawie płaska (poza zbiegiem z i powrotnym podbiegiem na campus), ale jak gps się w lesie zgubił to podostawiał w tymże zagajniku pionowe ściany, pokonywane kilkakrotnie. W ten sposón wyprodukował ponad 100m przewyższenia, ale to bujda.
1h, 8.74km, 6:51 min/km, buty Light Silence
Pobiegłam pobiegać z pracy, gdy już swoje obowiązki skończyłam, a czekałam na pana małżonka, żeby wspólnie udać się na labowego grilla. Wyszłam niby o 18:30 a zupełnie nie czułam się, jakby był wieczór. Ciepło! I nad jeziorem uaktywniły się już chmary owadów. Na szczęście nie gryzą, ale nagle oblepiają twarz i pchają się do ust, nie można latać z wywieszonym jęzorem. Na początku jakoś tak niespodziewanie zaatakował żołądek, ale równe, spokojne tempo go udobruchało. Nie było żadnego brykania, ale w tym dostojnym tempie biegło się całkiem przyjemnie. Z campusu zbiegłam w dół do jeziora, w St.Sulpice za kaplicą odbiłam na ścieżkę biegnącą samym brzegiem wśród ogrodów. Przeleciałam przez mały lasek, mostkiem nad rzeką i przy plaży w Preveranges zawróciłam. Sporo innych biegaczy spotkałam. Powietrze nad jeziorem było wyjątkowo przejrzyste, jak rzadko, można było dobrze ocenić, jak postępuje topnienie śniegu w górach. Sporo innych biegaczy spotkałam. Trasa prawie płaska (poza zbiegiem z i powrotnym podbiegiem na campus), ale jak gps się w lesie zgubił to podostawiał w tymże zagajniku pionowe ściany, pokonywane kilkakrotnie. W ten sposón wyprodukował ponad 100m przewyższenia, ale to bujda.
- strasb
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4779
- Rejestracja: 01 sie 2010, 11:25
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Lozanna
Sobota 07/06/2014
Via Ferrata Moleson - "Face" - D+/TD+?, 2h
Pan małżonek miał być zajęty w sobotę, więc się na ostatnią chwilę zapisałam na wypad grupowy na VF. Koniec konców pan małżonek też pojechał. Było upalnie, a via ma opinię trudnej, ale po ostatniej w Thonex byłam dość pewna siebie. Nawet gdy wstałam rano z TYM bólem i towarzyszącym osłaniebieniem. Połknęłam procha i przed wyjściem już byłam w miarę na chodzie. Z Moleson wioski na Plan Francey podjechaliśmy kolejką zębatą, pozostało jedynie podejść ze stacji pod samą ścianę - co zdecydowanie wystarczyło, żebym kompletnie spłynęła potem. Lało się ze mnie i kapało wokół. Jakoś tak znaleźliśmy się z przodu grupy. Pan małżonek całkiem pierwszy (i szybko pomknął w siną dal), a ja jako druga, tuż za mną silna ekipa z koleżanką Lucy. W takich warunkach nie było się co zastanawiać - trzeba było napierać.
Tempo w połączeniu z temperaturą zdecydowanie dawało w kość, północna ściana Moleson to długa ferrata, jak dotarliśmy do tabliczki "połowa za Tobą" to miałam już zdecydowanie więcej niż pół sił za sobą. A największe trudności ponoć dopiero pod koniec. Choć i z pierwszej połowy zapamiętałam ten trawers:
Cały w lekkim przewieszeniu a do tego ostatni krok trzeba sięgnąć tak daaaaleko - ponad dziurą, pustką - działa na wyobraźnię. Nie jest to zdecydowanie francuska via nadmiernie obita żelastwem, tylko miejscami mocno szwajcarska - tylko tyle, ile trzeba. W towarzystwie li i jedynie pana małżonka pewnie bym nad tą dziurą odprawiła cyrk, a tak przypięłam dodatkową lonżę dla oszukania głowy i sięgnęłam stopą w nicość.
Druga połowa to było głównie pionowo, pionowo, pionowo. Aż do rozejścia, gdzie było nagle TD na lewo, TD+ na prawo. Zaraz, a to nie miało być całość tylko D+. Mąż rzucił - idziemy na prawo, postanowiłam spróbować. Już samo rozejście bardzo atletyczne, następne dwa, trzy przepięcia naprawdę budziły respekt. Podciągam się, podciągam, udaje mi się utrzymać nogi na szczebelkach pomimo sporego przewieszenia. Czuć zmęczenie w rękach, zakrada się wątpliwość, przypinam się na odpoczynek. Jak się potem okaże, w miejscu gdzie trudna sekcja już właśnie się skończyła. Dałabym radę, ale na VF odpoczywa się zanim wpadniesz w kłopoty, a nie gdy już jesteś w nich po uszy.
Nie wiem, czy zdjęcie z tego trudnego kawałka, w każdym razie musiało wyglądać co najmniej tak:
Potem został już tylko spacer granią na szczyt:
Z którego pomimo mgiełki widać jednocześnie:
-trzy jeziora: Genewski, Neuchatel i Gruyere
-i Mont Blanc, i Eiger!
Warto było się trudzić. Na szlaku biegnącym granią były już rozwieszone tasiemki niedzielnego biegu - Trail De Paccots. Rozważałam startowanie, ale upał by mnie wykończył.
Dobra wyprawa, niezły trening, ale wspinaczka nie uczyniła nas ślepymi na to, co wokół:
Via Ferrata Moleson - "Face" - D+/TD+?, 2h
Pan małżonek miał być zajęty w sobotę, więc się na ostatnią chwilę zapisałam na wypad grupowy na VF. Koniec konców pan małżonek też pojechał. Było upalnie, a via ma opinię trudnej, ale po ostatniej w Thonex byłam dość pewna siebie. Nawet gdy wstałam rano z TYM bólem i towarzyszącym osłaniebieniem. Połknęłam procha i przed wyjściem już byłam w miarę na chodzie. Z Moleson wioski na Plan Francey podjechaliśmy kolejką zębatą, pozostało jedynie podejść ze stacji pod samą ścianę - co zdecydowanie wystarczyło, żebym kompletnie spłynęła potem. Lało się ze mnie i kapało wokół. Jakoś tak znaleźliśmy się z przodu grupy. Pan małżonek całkiem pierwszy (i szybko pomknął w siną dal), a ja jako druga, tuż za mną silna ekipa z koleżanką Lucy. W takich warunkach nie było się co zastanawiać - trzeba było napierać.
Tempo w połączeniu z temperaturą zdecydowanie dawało w kość, północna ściana Moleson to długa ferrata, jak dotarliśmy do tabliczki "połowa za Tobą" to miałam już zdecydowanie więcej niż pół sił za sobą. A największe trudności ponoć dopiero pod koniec. Choć i z pierwszej połowy zapamiętałam ten trawers:
Cały w lekkim przewieszeniu a do tego ostatni krok trzeba sięgnąć tak daaaaleko - ponad dziurą, pustką - działa na wyobraźnię. Nie jest to zdecydowanie francuska via nadmiernie obita żelastwem, tylko miejscami mocno szwajcarska - tylko tyle, ile trzeba. W towarzystwie li i jedynie pana małżonka pewnie bym nad tą dziurą odprawiła cyrk, a tak przypięłam dodatkową lonżę dla oszukania głowy i sięgnęłam stopą w nicość.
Druga połowa to było głównie pionowo, pionowo, pionowo. Aż do rozejścia, gdzie było nagle TD na lewo, TD+ na prawo. Zaraz, a to nie miało być całość tylko D+. Mąż rzucił - idziemy na prawo, postanowiłam spróbować. Już samo rozejście bardzo atletyczne, następne dwa, trzy przepięcia naprawdę budziły respekt. Podciągam się, podciągam, udaje mi się utrzymać nogi na szczebelkach pomimo sporego przewieszenia. Czuć zmęczenie w rękach, zakrada się wątpliwość, przypinam się na odpoczynek. Jak się potem okaże, w miejscu gdzie trudna sekcja już właśnie się skończyła. Dałabym radę, ale na VF odpoczywa się zanim wpadniesz w kłopoty, a nie gdy już jesteś w nich po uszy.
Nie wiem, czy zdjęcie z tego trudnego kawałka, w każdym razie musiało wyglądać co najmniej tak:
Potem został już tylko spacer granią na szczyt:
Z którego pomimo mgiełki widać jednocześnie:
-trzy jeziora: Genewski, Neuchatel i Gruyere
-i Mont Blanc, i Eiger!
Warto było się trudzić. Na szlaku biegnącym granią były już rozwieszone tasiemki niedzielnego biegu - Trail De Paccots. Rozważałam startowanie, ale upał by mnie wykończył.
Dobra wyprawa, niezły trening, ale wspinaczka nie uczyniła nas ślepymi na to, co wokół:
Ostatnio zmieniony 19 cze 2014, 12:52 przez strasb, łącznie zmieniany 1 raz.
- strasb
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4779
- Rejestracja: 01 sie 2010, 11:25
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Lozanna
Sobota 07/06/2014
51:58, 7.32km, 7:06 min/km, buty Light Silence
Po powrocie z Moleson zabunkrowaliśmy się w domu, odgrodzeni od skwaru. Wreszcie po dziewiątej wieczór odważyłam się wychynąć. Bolały nogi, a w zasadzie to konkretnie pośladki, od porannego wdrapywania się. Ruszyłam z myślą "dziś każde tempo dobre" i o dziwo okazało się, że ból gdzieś się rozszedł, temperatura jest już prawie znośna i ogólnie - biegnie się. Wolno, ale przyjemnie. Z muzyką, jak to ostatnio praktykuję.
51:58, 7.32km, 7:06 min/km, buty Light Silence
Po powrocie z Moleson zabunkrowaliśmy się w domu, odgrodzeni od skwaru. Wreszcie po dziewiątej wieczór odważyłam się wychynąć. Bolały nogi, a w zasadzie to konkretnie pośladki, od porannego wdrapywania się. Ruszyłam z myślą "dziś każde tempo dobre" i o dziwo okazało się, że ból gdzieś się rozszedł, temperatura jest już prawie znośna i ogólnie - biegnie się. Wolno, ale przyjemnie. Z muzyką, jak to ostatnio praktykuję.
- strasb
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4779
- Rejestracja: 01 sie 2010, 11:25
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Lozanna
Niedziala 08/06/2014
12.4km, 1h30:01, 7.19 min/km, buty Light Silence
Niedziela - kolejny dzień upałów. Wieczór zaplanowany, jedyne rozwiązanie, to trzeba by biegać raniutko. Ale jak raniutko, to bez śniadania. Na długie wybieganie nie najlepiej. I dodatkowo organizm domagał się wyspania. Pospałam więc, pojadłam i około 13 stwierdziłam, że jednak wyczuwa się na zewnątrz przyjemne powiewy chłodniejszego powietrza. Czapka na głowę, ciemne okulary na oczy, postanowiłam zaryzykować. W kieszeni drobniaki na picie i/lub bilet autobusowy, w uszach słuchawki - na odmiany towarzyszyło mi radio. Postanowiłam nie oddalać się zbyt daleko od domu i możliwie trzymać szpalerów drzew, próbując ukryć się w ich cieniu. Tempo spokojniutkie, w końcu organizm i tak ma z czym walczyć. Pierwszą 45 minutową petlę zatoczyłam w stronę Pully, jej koniec przypadł na portowym placu, przy fotannie, która ledwie ciurkała wodą z jednego, zamiast z trzech ramion. Na pochlapanie twarzy jednak starczyło. Drugą petlę pobiegłam w stronę parku na Vidy i choć zalane słońcem portowe nabrzeża były ciężką próbą, to w parku cienistej nagrody nie brakło. Ludzi też nie, było ich całe mnóstwo, choć raczej grillujących i plażujących niż biegających. Postanowiłam już do końca treningu pozostać w parku nad brzegiem jeziora i potem spacerem podejść do domu. W radio był reportaż z multikulturowego festiwalu "5 kontynentów" i gościem audycji była suficka formacja "Derwisze z Damaszku". Mówienia było niewiele, więcej śpiewu. Mistyczna muzyka islamska, medytacyjne uwielbienie i wysławianie. Pomogło bardzo medytować ten upał i zapaść w trans. Oto jeszcze tylko 10 minut do końca i wracam na długą prostą alejkę wzdłuż jeziora. Biegacze obok betonowej alejki dawno już wydeptali ścieżynkę pod samymi drzewami. Na alejce taki tłum, że uciekam właśnie między drzewa. Jest cień, mam ciemne okulary, nie ma soczewek, trzeba dodatkowo mocniej uważać na korzenie. W trudnych miejscach wytężam uwagę, podnoszę wyżej nogi. Zaraz będę przy piramidach. Już zaraz...lecę. Ten moment nieuchronności w powietrzu, tuż przed upadkiem, znam aż za dobrze. Podnoszę się bardzo szybko, ze wstydem w zasadzie. Otrzepuję się już w biegu, na szczęście tym razem kolano tylko lekko otarte, w zasadzie nie krwawi. Na przedramieniu śmiesznie spuchnięte miejsce uderzenia - tak szybko śliwa urosła? Nieco czuję duży palec u stopy - musiałam uderzyć upadając. Szrama też na zegarku, ale to mnie zupełnie nie martwi. Biegnę dalej, zmysły coś stępione, decyduję się na moment marszu, żeby ochłonąć i sprawdzić, czy się nie chwieję i takie tam. Test wypada ok, biegnę ostatnie 5 minut, czuć palec, ale ogólnie ok. Osiągam cel, 1,5h. Kupuję zimnuteńki napój. W fontannie obmywam resztki ziemi z rąk i nóg. Powoli człapię do domu. Stopę stawiam coraz bardziej na zewnętrzej krawędzi, zaczynam nieco się martwić, ale wypieram te myśli. Chwila zawahania przed zdjęciem buta w domu, ale po zdjęciu ulga - nic nadzwyczajnego nie widać. Kości obmacuję, zdecydowani zdają się całe. Prysznic, obiad, drzemka i już szykuję się do wieczornego wyjścia. Wkładam sztywniejsze sandały, by nodze dać odpocząć. I w tych sandałkach będzie mi dane ujrzeć jak palec puchnie i sinieje coraz bardziej. Wieczorem chodzę już bardzo kiepsko - w domu lód, maści, tabletki przeciwzapalne i zaklinanie losu - mam mnóstwo planów na najbliższy tydzień!
----------
Dziś korzystając z wolnego dnia zameldowałam się na ostrym dyżurze. Palec na szczęście nie jest złamany, ale gojenie może potrwać. Nie ma pewności, czy w sobotę będę w stanie założyć buty wspinaczkowe w Chamonix. Trzymajcie mocno kciuki!!!
A ja sobie pluję w brodę. Bo prawie na pewno pod koniec treningu była utępiona upałem. Pot zalał okulary i widziałam kiepsko. Summa summarum myślę, że najpierw przyłożyłam ze sporą siłą wierzchem palucha w korzeń i upadłam dopiero w konsekwencji tej kolizji. W środę rano wyjeżdżam na konferencję w góry, a w piątek bezpośrednio stamtąd do Chamonix. Tyle czekałam na ten wyjazd, nie przyjmuję do wiadomości, że tak głupio wszystko popsułam!
12.4km, 1h30:01, 7.19 min/km, buty Light Silence
Niedziela - kolejny dzień upałów. Wieczór zaplanowany, jedyne rozwiązanie, to trzeba by biegać raniutko. Ale jak raniutko, to bez śniadania. Na długie wybieganie nie najlepiej. I dodatkowo organizm domagał się wyspania. Pospałam więc, pojadłam i około 13 stwierdziłam, że jednak wyczuwa się na zewnątrz przyjemne powiewy chłodniejszego powietrza. Czapka na głowę, ciemne okulary na oczy, postanowiłam zaryzykować. W kieszeni drobniaki na picie i/lub bilet autobusowy, w uszach słuchawki - na odmiany towarzyszyło mi radio. Postanowiłam nie oddalać się zbyt daleko od domu i możliwie trzymać szpalerów drzew, próbując ukryć się w ich cieniu. Tempo spokojniutkie, w końcu organizm i tak ma z czym walczyć. Pierwszą 45 minutową petlę zatoczyłam w stronę Pully, jej koniec przypadł na portowym placu, przy fotannie, która ledwie ciurkała wodą z jednego, zamiast z trzech ramion. Na pochlapanie twarzy jednak starczyło. Drugą petlę pobiegłam w stronę parku na Vidy i choć zalane słońcem portowe nabrzeża były ciężką próbą, to w parku cienistej nagrody nie brakło. Ludzi też nie, było ich całe mnóstwo, choć raczej grillujących i plażujących niż biegających. Postanowiłam już do końca treningu pozostać w parku nad brzegiem jeziora i potem spacerem podejść do domu. W radio był reportaż z multikulturowego festiwalu "5 kontynentów" i gościem audycji była suficka formacja "Derwisze z Damaszku". Mówienia było niewiele, więcej śpiewu. Mistyczna muzyka islamska, medytacyjne uwielbienie i wysławianie. Pomogło bardzo medytować ten upał i zapaść w trans. Oto jeszcze tylko 10 minut do końca i wracam na długą prostą alejkę wzdłuż jeziora. Biegacze obok betonowej alejki dawno już wydeptali ścieżynkę pod samymi drzewami. Na alejce taki tłum, że uciekam właśnie między drzewa. Jest cień, mam ciemne okulary, nie ma soczewek, trzeba dodatkowo mocniej uważać na korzenie. W trudnych miejscach wytężam uwagę, podnoszę wyżej nogi. Zaraz będę przy piramidach. Już zaraz...lecę. Ten moment nieuchronności w powietrzu, tuż przed upadkiem, znam aż za dobrze. Podnoszę się bardzo szybko, ze wstydem w zasadzie. Otrzepuję się już w biegu, na szczęście tym razem kolano tylko lekko otarte, w zasadzie nie krwawi. Na przedramieniu śmiesznie spuchnięte miejsce uderzenia - tak szybko śliwa urosła? Nieco czuję duży palec u stopy - musiałam uderzyć upadając. Szrama też na zegarku, ale to mnie zupełnie nie martwi. Biegnę dalej, zmysły coś stępione, decyduję się na moment marszu, żeby ochłonąć i sprawdzić, czy się nie chwieję i takie tam. Test wypada ok, biegnę ostatnie 5 minut, czuć palec, ale ogólnie ok. Osiągam cel, 1,5h. Kupuję zimnuteńki napój. W fontannie obmywam resztki ziemi z rąk i nóg. Powoli człapię do domu. Stopę stawiam coraz bardziej na zewnętrzej krawędzi, zaczynam nieco się martwić, ale wypieram te myśli. Chwila zawahania przed zdjęciem buta w domu, ale po zdjęciu ulga - nic nadzwyczajnego nie widać. Kości obmacuję, zdecydowani zdają się całe. Prysznic, obiad, drzemka i już szykuję się do wieczornego wyjścia. Wkładam sztywniejsze sandały, by nodze dać odpocząć. I w tych sandałkach będzie mi dane ujrzeć jak palec puchnie i sinieje coraz bardziej. Wieczorem chodzę już bardzo kiepsko - w domu lód, maści, tabletki przeciwzapalne i zaklinanie losu - mam mnóstwo planów na najbliższy tydzień!
----------
Dziś korzystając z wolnego dnia zameldowałam się na ostrym dyżurze. Palec na szczęście nie jest złamany, ale gojenie może potrwać. Nie ma pewności, czy w sobotę będę w stanie założyć buty wspinaczkowe w Chamonix. Trzymajcie mocno kciuki!!!
A ja sobie pluję w brodę. Bo prawie na pewno pod koniec treningu była utępiona upałem. Pot zalał okulary i widziałam kiepsko. Summa summarum myślę, że najpierw przyłożyłam ze sporą siłą wierzchem palucha w korzeń i upadłam dopiero w konsekwencji tej kolizji. W środę rano wyjeżdżam na konferencję w góry, a w piątek bezpośrednio stamtąd do Chamonix. Tyle czekałam na ten wyjazd, nie przyjmuję do wiadomości, że tak głupio wszystko popsułam!
- strasb
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4779
- Rejestracja: 01 sie 2010, 11:25
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Lozanna
Nóżka się goi (kciukasy i ciepłe myśli działają cuda!), to można sobie powspominać.
VF Thones 24/05/2014
Wyprawa do doliny-kolebki sera Reblochon.
Via ferrata w stylu francuskim - blisko miejscowości, dużo żelastwa, wymagająca fizycznie. Po wzmocnieniu się obiadkiem ruszyliśmy ścieżką pod skałę.
Wpinamy karabinki i do dzieła. Po łatwym kawałku głównie w trawersie czeka nas małpi mostek - tych moja głowa nie lubi, ale przy dobrze naciągniętych kablach dałam radę. Tylko patrzyłam się daleko w krajobraz zamiast na te kable. Na mostku dogoniliśmy grupę panów i potem już dłuższy czas byliśmy tuż za nimi, często-gęsto czekając. Aż wreszcie na którymś kolejnym przewieszeniu jeden z panów opadł z sił na amen. Był więc czas na sesję zdjęciową:
Po chwili panowie przepuścili nas do przodu i pomknęliśmy do góry przez te przewieszenia. Satysfakcja była, nie powiem. Nie z tego, że jesteśmy lepsi od kogoś pierwszy raz mierzącego się z VF, ale z wykonanej pracy i postępu odkąd na swojej pierwszej wspinaczce wyglądałam dokładnie jak ten pan.
Po dobrej chwili dogonił nas bardzo żwawy starszy pan i w trójkę wspinaliśmy się aż do kluczowego odcinka - Przewieszki Eremity. Starszy pan bez namysłu przefrunął ten atletyczny odcinek, pan małżonek nie był gorszy, choć mam wrażenie, że nieco głośniej dyszał.
Ja jednak obrałam zalecane obejście drabiną - twarzą w pustkę jak mawiają, ale dla mnie w piękny krajobraz. Ale najpierw wypatrzyłam jaszczurkę kryjącą się za tabliczką zachęcającą do korzystania raczej z drabiny:
Widoki z drabiny:
Od szczytu drabiny do szczytu skały była najfajniejsza dla mnie część drogi - wspinaczka po połogiej skale, w zasadzie bez metalowych elementów, zato z fantastycznymi i fantazyjnymi naturalnymi chwytami. Na górze radość:
piękne widoki i duch może pobujać w obłokach:
byle nie podczas schodzenia, bo to było często tak samo wymagające jak podchodzenie - w dużej części ubezpieczone kablem.
VF Thones 24/05/2014
Wyprawa do doliny-kolebki sera Reblochon.
Via ferrata w stylu francuskim - blisko miejscowości, dużo żelastwa, wymagająca fizycznie. Po wzmocnieniu się obiadkiem ruszyliśmy ścieżką pod skałę.
Wpinamy karabinki i do dzieła. Po łatwym kawałku głównie w trawersie czeka nas małpi mostek - tych moja głowa nie lubi, ale przy dobrze naciągniętych kablach dałam radę. Tylko patrzyłam się daleko w krajobraz zamiast na te kable. Na mostku dogoniliśmy grupę panów i potem już dłuższy czas byliśmy tuż za nimi, często-gęsto czekając. Aż wreszcie na którymś kolejnym przewieszeniu jeden z panów opadł z sił na amen. Był więc czas na sesję zdjęciową:
Po chwili panowie przepuścili nas do przodu i pomknęliśmy do góry przez te przewieszenia. Satysfakcja była, nie powiem. Nie z tego, że jesteśmy lepsi od kogoś pierwszy raz mierzącego się z VF, ale z wykonanej pracy i postępu odkąd na swojej pierwszej wspinaczce wyglądałam dokładnie jak ten pan.
Po dobrej chwili dogonił nas bardzo żwawy starszy pan i w trójkę wspinaliśmy się aż do kluczowego odcinka - Przewieszki Eremity. Starszy pan bez namysłu przefrunął ten atletyczny odcinek, pan małżonek nie był gorszy, choć mam wrażenie, że nieco głośniej dyszał.
Ja jednak obrałam zalecane obejście drabiną - twarzą w pustkę jak mawiają, ale dla mnie w piękny krajobraz. Ale najpierw wypatrzyłam jaszczurkę kryjącą się za tabliczką zachęcającą do korzystania raczej z drabiny:
Widoki z drabiny:
Od szczytu drabiny do szczytu skały była najfajniejsza dla mnie część drogi - wspinaczka po połogiej skale, w zasadzie bez metalowych elementów, zato z fantastycznymi i fantazyjnymi naturalnymi chwytami. Na górze radość:
piękne widoki i duch może pobujać w obłokach:
byle nie podczas schodzenia, bo to było często tak samo wymagające jak podchodzenie - w dużej części ubezpieczone kablem.
- strasb
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4779
- Rejestracja: 01 sie 2010, 11:25
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Lozanna
A dzień po Thones było Barme - piękne miejsce wspinaczkowe u stóp Białych Zębów
i Zębów Południa
tam, gdzie lawiny mówią dobranoc:
Pod ścianą też się płat śniegu ostał, niektórzy korzystali, by wymyć ręce
Inni kombinowali
aż im się nogi rozjechały:
Wygodne i ładne miejsce wspinaczkowe, ale skała poza sektorem dla początkujących krucha! Oboje wyrwaliśmy ze ściany po chwycie. Pan małżonek ze swoim poleciał w dół, ja swój puściłam samotnie - na szczęście nie jemu na głowę!
i Zębów Południa
tam, gdzie lawiny mówią dobranoc:
Pod ścianą też się płat śniegu ostał, niektórzy korzystali, by wymyć ręce
Inni kombinowali
aż im się nogi rozjechały:
Wygodne i ładne miejsce wspinaczkowe, ale skała poza sektorem dla początkujących krucha! Oboje wyrwaliśmy ze ściany po chwycie. Pan małżonek ze swoim poleciał w dół, ja swój puściłam samotnie - na szczęście nie jemu na głowę!
- strasb
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4779
- Rejestracja: 01 sie 2010, 11:25
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Lozanna
Czwartek 12/06/2014
Spacerek, 2h, ok. 500m up
Popołudnie integracyjne podczas konferencji w Villars sur Ollon. Pogoda była wystraczająca upalna, by zamiast zjechać na dół w dolinę Rodanu i do tego moczyć się w ciepłych basenach, wyruszyć raczej w przeciwnym kierunku. Z hotelu w stronę przełęczy Bretaye. Pot i tak lał się obficie, bo było zdecydowanie pod górkę, choć na szczęście na długim odcinku w lesie. Z przerwą na ładną panoramę z Małym i Dużym Muveran (3051m n.p.m.)
Za choinkami po lewej chowa się olbrzmia połać Miroir d'Argentine - wyglądającego już zdecydowanie wystarczająco sucho do wspinaczki. Powrót ze spacerku pociągiem - w akompaniamencie burzowych grzmotów i z pierwszymi kroplami deszczu. Paluch nieco się zdziwił takim nagłym powrotem do użytku, więc był to dodatkowy argument za pociągiem.
W hotelu na ukoronowanie basen (malutki, ale może ze 150m uciułałam ) i sauna.
Spacerek, 2h, ok. 500m up
Popołudnie integracyjne podczas konferencji w Villars sur Ollon. Pogoda była wystraczająca upalna, by zamiast zjechać na dół w dolinę Rodanu i do tego moczyć się w ciepłych basenach, wyruszyć raczej w przeciwnym kierunku. Z hotelu w stronę przełęczy Bretaye. Pot i tak lał się obficie, bo było zdecydowanie pod górkę, choć na szczęście na długim odcinku w lesie. Z przerwą na ładną panoramę z Małym i Dużym Muveran (3051m n.p.m.)
Za choinkami po lewej chowa się olbrzmia połać Miroir d'Argentine - wyglądającego już zdecydowanie wystarczająco sucho do wspinaczki. Powrót ze spacerku pociągiem - w akompaniamencie burzowych grzmotów i z pierwszymi kroplami deszczu. Paluch nieco się zdziwił takim nagłym powrotem do użytku, więc był to dodatkowy argument za pociągiem.
W hotelu na ukoronowanie basen (malutki, ale może ze 150m uciułałam ) i sauna.
- strasb
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4779
- Rejestracja: 01 sie 2010, 11:25
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Lozanna
Piątek - Niedziela 13-15/06/2014
Arc'teryx Alpine Arc'ademy, Chamonix
W piątek po pysznym obiadku sentymentalna podróż wolniutkim pociągiem z Villars w dół do Bex - po trzech dniach wysokogórskiej świeżości brutalnie wpadłam w ponad 30 stopniowy upał. Drałując ze stacji do centrum Bex myślałam, że się roztopię. A godzinę później w Chamonix lało i było ponad dwa razy mniej stopni. No cóż, taki mamy klimat. Do Chamonix wyjechaliśmy i przyjechaliśmy za późno, czemu nie pomogła na pewno kontrola policyjna na podjeździe na przełęcz Forclaz, ruch wahadłowy po stronie francuskiej i przepuszczanie dwóch pociągów na przejeździe. W każdym razie na placu pod kolejką wyskoczyłam z samochodu jak z procy i pobiegłam zobaczyć, czy jeszcze uda się zarejestrować. Udało się, super. Tylko pan małżonek, który dołączył do mnie po zaparkowaniu samochodu stwierdził, że nie ma portfela. On pamiętał, że oddawał mi go po policyjnej kontroli, ja, że oddawałąm jemu po wyjęciu dokumentów do rejestracji. W każdym razie portfel wyparował. Ani w samochodzie, ani wokół, magia. Było to tak surrealistyczne, że postanowiliśmy pojechać na camping, rozpakować samochów i pod czymś na pewno portfel się znajdzie. Nie znalazł się - to poczłapaliśmy na policję. Biuro zamknięte do poniedziałku. Dzwonimy na numer alarmowy, każą iść na żandarmerię. Idziemy - znów zamknięte, znów dzwonimy - każą przyjść jutro. Kompletnie bez apetytu, ale z rozsądku siadamy na kolację w pierwszej knajpie z brzegu. Blokujemy po kolei karty płatnicze i coś tam dziubiemy w talerzach. Wokół krąży burza, ale jakoś nie może się zdecydować, więc my decydujemy się na szybki powrót na camping. Nie zmokliśmy dużo. Trochę pogawędziliśmy z sąsiadami i padliśmy spać.
Sobotni ranek wstał rześki, ale ładny. Sprawnie się wyszykowaliśmy, wstąpiliśmy na tradycyjne francuskie śniadanie do piekarni, po czym dołączyliśmy do radosnego zamieszania na placu przy gondoli, któremu spokojnie przyglądał się Mont Blanc:
W naszym programie na ten dzień były warsztaty z technik wspinaczkowych. Początkowo planowane one gdzieś wyżej, na południowym balkonie, ale poranny błękit szybko zasnuwały chmury, więc pozostaliśmy na dnie doliny - w Les Gaillands. Skałą sama w sobie niezbyt imponująca
ale panorama z niej nie najgorsza.
Nasze warsztaty prowadził przewodnik górski i świetna wspinaczka sponsorowana przez Arc'teryxa - Mina Leslie-Wujastyk. Korzystałam ile mogłam i ile pozwolił paluch, buntujący się jednak nieco przeciw ostrym graniotowym krawędziom. Szczególnie, że rano zapomniałam wziąć środka przeciwbólowego. Koniec konców udało mi się jednak tak zmęczyć ogólnie, że dalsze wspinanie nie miało już sensu. Po południu często przekrapiał mniejszy albo większy deszcz i było to za gorąco, to znów za zimno. Na szczęście same drogi wspinaczkowe było w większości osłonięte - głównie mokło się asekurując.
Z Gaillands pojechaliśmy szybciutko na posterunek żandarmerii, gdzie czekał na nas portfel z nienaruszoną zawartością. I sympatyczny pan żandarm, który spędził 5 lat służby w ambasadzie w Warszawie i dziwił się, czemu z tak świetnego miejsca myśmy jednak przyjechali mieszkać we Francji i Szwajcarii. Argumenty na korzyść Warszawy miał dokładnie takie same jak my na korzyść Strasbourga i Lozanny. Czyżby z dzielnicy ambasad percepcja była aż tak różna?
Po odzyskaniu portfela poszliśmy do Intersportu odebrać nasze upominki Arc'teryxowe - fajne zieloniutkie plecaki. A żeby nie marnowały się tak puste, to zakupiliśmy podwójną linę na drogi wielowyciągowe. Pan małżonek sporo czasu poświęcił sprawie skomponowanie zestawu kolorystycznego obu żył. W międzyczasie zrobiło się za późno, by wracać na camping, więc z czterema worami sprzętu śmignęliśmy od razu na górską kolację w ramach eventu. Przy dużym stole zebrała nas się spora grupka mniej i bardziej znanych mi osób z mojej politechniki, w tym dwie dziewczyny z wtorkowej grupy interwałowej. Po kolacji wreszcie zawlekliśmy sprzęt na camping, wypiliśmy szybcie piwo z rozbitymi tak Polakami, po czym wróciliśmy do centrum spędzić resztę wieczoru z naszą tradycyjną ekipą wspinaczkową, która też przebywała w Chamonix, ale na własną rękę, poza eventem. Jak widać w czerwcowy weekend Chamonix jest zdecydowanie the place to be. Wieczór był wyjątkowo ładny i bardzo długo jasny. Zachodzące słońce ładnie oświetlało szczyty, błyskały światła na szczycie Aiguille du Midi, lodowce bielały lśniącą bielą. Piękne tło dla przytulnych knajpek na głównej ulicy.
Niedzielę spędziliśmy znów w Les Gaillands. Tym razem tematem były improwizowane metody ratunkówe podczas wspinaczki górskiej. Budowaliśmy improwizowane stanowiska asekuracyjne, podciągaliśmy partnera do stanowiska za pomocą bloczków i innych systemów, podchodziliśmy do góy po linie etc. Jednym słowem pełno przydatnych rzeczy, które warto dobrze znać, ale nigdy nie musieć używać. Szczególnie, że przypadek: ja podciągająca pana małżonka na linie w górę ściany wyglądał beznadziejnie nawet z użyciem przemyślnych systemów redukujących wymaganą siłę.
Arc'teryx Alpine Arc'ademy, Chamonix
W piątek po pysznym obiadku sentymentalna podróż wolniutkim pociągiem z Villars w dół do Bex - po trzech dniach wysokogórskiej świeżości brutalnie wpadłam w ponad 30 stopniowy upał. Drałując ze stacji do centrum Bex myślałam, że się roztopię. A godzinę później w Chamonix lało i było ponad dwa razy mniej stopni. No cóż, taki mamy klimat. Do Chamonix wyjechaliśmy i przyjechaliśmy za późno, czemu nie pomogła na pewno kontrola policyjna na podjeździe na przełęcz Forclaz, ruch wahadłowy po stronie francuskiej i przepuszczanie dwóch pociągów na przejeździe. W każdym razie na placu pod kolejką wyskoczyłam z samochodu jak z procy i pobiegłam zobaczyć, czy jeszcze uda się zarejestrować. Udało się, super. Tylko pan małżonek, który dołączył do mnie po zaparkowaniu samochodu stwierdził, że nie ma portfela. On pamiętał, że oddawał mi go po policyjnej kontroli, ja, że oddawałąm jemu po wyjęciu dokumentów do rejestracji. W każdym razie portfel wyparował. Ani w samochodzie, ani wokół, magia. Było to tak surrealistyczne, że postanowiliśmy pojechać na camping, rozpakować samochów i pod czymś na pewno portfel się znajdzie. Nie znalazł się - to poczłapaliśmy na policję. Biuro zamknięte do poniedziałku. Dzwonimy na numer alarmowy, każą iść na żandarmerię. Idziemy - znów zamknięte, znów dzwonimy - każą przyjść jutro. Kompletnie bez apetytu, ale z rozsądku siadamy na kolację w pierwszej knajpie z brzegu. Blokujemy po kolei karty płatnicze i coś tam dziubiemy w talerzach. Wokół krąży burza, ale jakoś nie może się zdecydować, więc my decydujemy się na szybki powrót na camping. Nie zmokliśmy dużo. Trochę pogawędziliśmy z sąsiadami i padliśmy spać.
Sobotni ranek wstał rześki, ale ładny. Sprawnie się wyszykowaliśmy, wstąpiliśmy na tradycyjne francuskie śniadanie do piekarni, po czym dołączyliśmy do radosnego zamieszania na placu przy gondoli, któremu spokojnie przyglądał się Mont Blanc:
W naszym programie na ten dzień były warsztaty z technik wspinaczkowych. Początkowo planowane one gdzieś wyżej, na południowym balkonie, ale poranny błękit szybko zasnuwały chmury, więc pozostaliśmy na dnie doliny - w Les Gaillands. Skałą sama w sobie niezbyt imponująca
ale panorama z niej nie najgorsza.
Nasze warsztaty prowadził przewodnik górski i świetna wspinaczka sponsorowana przez Arc'teryxa - Mina Leslie-Wujastyk. Korzystałam ile mogłam i ile pozwolił paluch, buntujący się jednak nieco przeciw ostrym graniotowym krawędziom. Szczególnie, że rano zapomniałam wziąć środka przeciwbólowego. Koniec konców udało mi się jednak tak zmęczyć ogólnie, że dalsze wspinanie nie miało już sensu. Po południu często przekrapiał mniejszy albo większy deszcz i było to za gorąco, to znów za zimno. Na szczęście same drogi wspinaczkowe było w większości osłonięte - głównie mokło się asekurując.
Z Gaillands pojechaliśmy szybciutko na posterunek żandarmerii, gdzie czekał na nas portfel z nienaruszoną zawartością. I sympatyczny pan żandarm, który spędził 5 lat służby w ambasadzie w Warszawie i dziwił się, czemu z tak świetnego miejsca myśmy jednak przyjechali mieszkać we Francji i Szwajcarii. Argumenty na korzyść Warszawy miał dokładnie takie same jak my na korzyść Strasbourga i Lozanny. Czyżby z dzielnicy ambasad percepcja była aż tak różna?
Po odzyskaniu portfela poszliśmy do Intersportu odebrać nasze upominki Arc'teryxowe - fajne zieloniutkie plecaki. A żeby nie marnowały się tak puste, to zakupiliśmy podwójną linę na drogi wielowyciągowe. Pan małżonek sporo czasu poświęcił sprawie skomponowanie zestawu kolorystycznego obu żył. W międzyczasie zrobiło się za późno, by wracać na camping, więc z czterema worami sprzętu śmignęliśmy od razu na górską kolację w ramach eventu. Przy dużym stole zebrała nas się spora grupka mniej i bardziej znanych mi osób z mojej politechniki, w tym dwie dziewczyny z wtorkowej grupy interwałowej. Po kolacji wreszcie zawlekliśmy sprzęt na camping, wypiliśmy szybcie piwo z rozbitymi tak Polakami, po czym wróciliśmy do centrum spędzić resztę wieczoru z naszą tradycyjną ekipą wspinaczkową, która też przebywała w Chamonix, ale na własną rękę, poza eventem. Jak widać w czerwcowy weekend Chamonix jest zdecydowanie the place to be. Wieczór był wyjątkowo ładny i bardzo długo jasny. Zachodzące słońce ładnie oświetlało szczyty, błyskały światła na szczycie Aiguille du Midi, lodowce bielały lśniącą bielą. Piękne tło dla przytulnych knajpek na głównej ulicy.
Niedzielę spędziliśmy znów w Les Gaillands. Tym razem tematem były improwizowane metody ratunkówe podczas wspinaczki górskiej. Budowaliśmy improwizowane stanowiska asekuracyjne, podciągaliśmy partnera do stanowiska za pomocą bloczków i innych systemów, podchodziliśmy do góy po linie etc. Jednym słowem pełno przydatnych rzeczy, które warto dobrze znać, ale nigdy nie musieć używać. Szczególnie, że przypadek: ja podciągająca pana małżonka na linie w górę ściany wyglądał beznadziejnie nawet z użyciem przemyślnych systemów redukujących wymaganą siłę.
- strasb
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4779
- Rejestracja: 01 sie 2010, 11:25
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Lozanna
Po szaleństwach w Chamonix paluch zdecydowanie domagał się dodatkowej uwagi, więc przez ten tydzień nie biegam. Przy okazji leczę opuchnięte ścięgno zginacza palców w drugiej stopie - przeciążone naprawdę nie wiem od czego. Może w weekend coś podziałamy wspinaczkowo albo jakiś alpejski spacerek. W Chamonix planowałam kupić sobie leciutką nieprzemakalną kurtkę do biegania po góach, ale nie było kiedy na spokojnie pomacać, poprzymierzać i wybrać. Z resztą jakoś tak to wygląda, że może nie będzie w lato w sumie potrzebna? Wrześniowy start już na 90% nieaktualny, bo będziemy wtedy najprawdopodobniej na długich wakacjach. A czy wcześniej forma, pogoda i rozsądek pozwolą się gdzieś pokazać? Oto jest pytanie.
- strasb
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4779
- Rejestracja: 01 sie 2010, 11:25
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Lozanna
Pewnie lepiej byłoby nieco te wpisy ze zdjęciami podozować, ale jak nie wykorzystam weny dzisiaj, to kto wie kiedy.
Zatem La suite logique - 8 długości, max. 5b+, 170m wspinaczki
Dawno, dawno temu w przesłoneczny czwartek Wniebowstąpienia wyruszyliśmy najpierw ku szwajcarskiej Fujiyamie, ale podjechaliśmy w końcu na przeciwległą ścianę doliny
do dróżki pośród ukwieconych alpejskich łąk.
Dróżka ta miała nas zaprowadzić szybko i łatwo do stóp naszej drogi. Sugerując się tym szybko, skręciliśmy ku skalnej ścianie, gdy tylko błysnęły na niej pierwsze spity. Niestety nie towarzyszyła im właściwa nazwa drogi, więc przemieszczaliśmy się dalej, a teren stawał się coraz bardziej stromy i kruchy. W pewnym momencie ciężko było zarówno iść dalej, jak i zawrócić. Co drugi chwyt i stopień wylatywał nam spod trzęsących się kończyń, pędząc w dół urwiska - zrozumiałam w lot znaczenie słowa "kruszyzna" wcześniej znanego jedynie z książek opisujących górskie wyprawy. Wreszcie gdzieś w dole błysnęła poręczówka - czyli możliwe, że tam jest ścieżka. Dostanie się do niej kosztowało mnie wiele nerwów a tempo przemieszczania się z opukiwaniem każdego potencjalnego chwytu czy stopnia było iście żółwie. To już moment, kiedy zrobiło się na tyle lajtowo, by nawet wyciągnąć aparat
Poręczówka okazała się faktycznie wisieć przy czymś w rodzaju ścieżki, więc brnęliśmy nią dalej. Gdy po raz kolejny stwierdziliśmy, że to na pewno nie tu, to wyznaczające drogę piramidki zaczęły wyrastać nagle co metr - dwa. I tak po jedynych 1h45 zamiast obiecanych 20' pokonaliśmy ostatnią przeszkodę - mało sympatyczny korytarz i stanęliśmy u stóp drogi. Zamiast spodziewanego w wolny dzień tłumu, wokół nie było żywej duszy. Zjedliśmy po kanapce w miejscu osłoniętym od "rolling stones" i zaatakowaliśmy drogę. Przewodnik wspominał, że najtrudniejszy jest pierwszy wyciąg, szczególnie, że jest się nie rozwspinanym. Być może to kwestia tego, że po naszym alternatywnym podejściu byliśmy mocno rozgrzani , ale połknęłam ten kawałek z uśmiechem na ustach
Szłam tu jako druga, ale chyba nawet jako liderowi by mi te odrobinę dziwne ruchy problemu nie sprawiły (nowość!)
Wyciągi były raczej krótkie i dobrze ubezpieczone. Pomimo wyższej wyceny zdecydowanie dla mnie łatwiesze niż Bravo Lapp! Po raz pierwszy regularnie wymienialiśmy się prowadzeniem co drugi wyciąg i nigdzie nie wymiękłam. To pewnie z tego rozluźnienia odpadłam w zupełnie zaskakującym miejscu na wyciągu pokonywanym jako druga - zaraz po tym jak sobie pomyślałam, jak mi pięknie idzie. Na koniec tego wyciągu trzeba było się przeczołgać pod pniem niedużego, ale kującego drzewka:
by znów móc cieszyć się słoneczną chwilą we dwoje
Le Catogne (aka Fujiyama) spoglądał na nas coraz to mniej i mniej z góry
aż dotarliśmy do szczytu drogi. Ostatni wyciąg prowadziłam ja i muszę przyznać, że finałowa szczelina o ostrych jak nóż krawędziach jednak pokonała mnie psychicznie - nie oparłam się pokusie podciągnięcia na ekspresie. Wyrzuty sumienia nie popsuły mi jednak pikniku na szczycie ani ogólnej radości z tego dnia.
Zatem La suite logique - 8 długości, max. 5b+, 170m wspinaczki
Dawno, dawno temu w przesłoneczny czwartek Wniebowstąpienia wyruszyliśmy najpierw ku szwajcarskiej Fujiyamie, ale podjechaliśmy w końcu na przeciwległą ścianę doliny
do dróżki pośród ukwieconych alpejskich łąk.
Dróżka ta miała nas zaprowadzić szybko i łatwo do stóp naszej drogi. Sugerując się tym szybko, skręciliśmy ku skalnej ścianie, gdy tylko błysnęły na niej pierwsze spity. Niestety nie towarzyszyła im właściwa nazwa drogi, więc przemieszczaliśmy się dalej, a teren stawał się coraz bardziej stromy i kruchy. W pewnym momencie ciężko było zarówno iść dalej, jak i zawrócić. Co drugi chwyt i stopień wylatywał nam spod trzęsących się kończyń, pędząc w dół urwiska - zrozumiałam w lot znaczenie słowa "kruszyzna" wcześniej znanego jedynie z książek opisujących górskie wyprawy. Wreszcie gdzieś w dole błysnęła poręczówka - czyli możliwe, że tam jest ścieżka. Dostanie się do niej kosztowało mnie wiele nerwów a tempo przemieszczania się z opukiwaniem każdego potencjalnego chwytu czy stopnia było iście żółwie. To już moment, kiedy zrobiło się na tyle lajtowo, by nawet wyciągnąć aparat
Poręczówka okazała się faktycznie wisieć przy czymś w rodzaju ścieżki, więc brnęliśmy nią dalej. Gdy po raz kolejny stwierdziliśmy, że to na pewno nie tu, to wyznaczające drogę piramidki zaczęły wyrastać nagle co metr - dwa. I tak po jedynych 1h45 zamiast obiecanych 20' pokonaliśmy ostatnią przeszkodę - mało sympatyczny korytarz i stanęliśmy u stóp drogi. Zamiast spodziewanego w wolny dzień tłumu, wokół nie było żywej duszy. Zjedliśmy po kanapce w miejscu osłoniętym od "rolling stones" i zaatakowaliśmy drogę. Przewodnik wspominał, że najtrudniejszy jest pierwszy wyciąg, szczególnie, że jest się nie rozwspinanym. Być może to kwestia tego, że po naszym alternatywnym podejściu byliśmy mocno rozgrzani , ale połknęłam ten kawałek z uśmiechem na ustach
Szłam tu jako druga, ale chyba nawet jako liderowi by mi te odrobinę dziwne ruchy problemu nie sprawiły (nowość!)
Wyciągi były raczej krótkie i dobrze ubezpieczone. Pomimo wyższej wyceny zdecydowanie dla mnie łatwiesze niż Bravo Lapp! Po raz pierwszy regularnie wymienialiśmy się prowadzeniem co drugi wyciąg i nigdzie nie wymiękłam. To pewnie z tego rozluźnienia odpadłam w zupełnie zaskakującym miejscu na wyciągu pokonywanym jako druga - zaraz po tym jak sobie pomyślałam, jak mi pięknie idzie. Na koniec tego wyciągu trzeba było się przeczołgać pod pniem niedużego, ale kującego drzewka:
by znów móc cieszyć się słoneczną chwilą we dwoje
Le Catogne (aka Fujiyama) spoglądał na nas coraz to mniej i mniej z góry
aż dotarliśmy do szczytu drogi. Ostatni wyciąg prowadziłam ja i muszę przyznać, że finałowa szczelina o ostrych jak nóż krawędziach jednak pokonała mnie psychicznie - nie oparłam się pokusie podciągnięcia na ekspresie. Wyrzuty sumienia nie popsuły mi jednak pikniku na szczycie ani ogólnej radości z tego dnia.
- strasb
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4779
- Rejestracja: 01 sie 2010, 11:25
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Lozanna
A po czwartku był piątek i sobota, i nasza dwudniowa wyprawa w góry niegościnne (Gastlosen).
Zacznijmy od tego, że to miał być piękny długi weekend na południu Francji w Alpach Nadmorskich, 3 dni w górach i jeden na plaży, bajka. We wtorek dograliśmy ostatnie szczegóły i na wszelki wypadek ostatni raz sprawdziliśmy pogodę – deszcz i burze przez 4 dni, porażka! To może gdzieś nieco mniej na południe? Sprawdzamy prognozę dla kolejnych masywów górskich i wciąż to samo. Gdzie będzie słonecznie? W Szwajcarii. No to myślimy, gdzie zawsze chcieliśmy pojechać? Lautenbrunnen albo może lodowiec Aletsch. Sprawdzamy warunki i zapał stygnie – wciąż za dużo śniegu, zagrożenie lawinowe. No to odwracamy model działania. Znajduję schronisko położone wystarczająco nisko, by być otwarte i szkicuję dwudniową wyprawę wokół niego na piątek i sobotę. A w czwartek wspinaczka w okolicy Lozanny, gdzie pogoda najlepsza (opis powyżej).
Piątek 30/05/2014
Zweisimmen do Grubenberghutte przez Hundsrugg (2048 m n.p.m., ok.20km, ok. 1500m up, 8h30 z przerwami
I tak w piątek rano kierunek dworzec. Z Lozanny do Zweisimmen pociągiem najpierw wzdłuż Jeziora Genewskiego do Montreux a później piękną panoramiczną linią zygzakiem do góry i na wskroś przez Przedalpy Fryburskie. Przejazd tą trasą do już wycieczka sama w sobie, banalna nazwa dojazd tu nie pasuje. Na rivierze Jeziora Genewskiego pogoda była letnia, dalej też słońce ładnie świeciło, więc przystąpiliśmy do smarowania kremem przeciwsłonecznym, żeby się nie przypiec tak jak na wspinaczce dzień wcześniej. Jak skończyliśmy się smarować, to pojawiły się chmury, coraz to gęstsze i gęstsze. Po przekroczeniu roestigraben było coraz bardziej ponuro i nierzadko gęste kłęby mgły sunęły dnem dolin. No nic, przynajmniej ma nie padać. Dojechaliśmy nad Zweisimmen i po dodatkowym wirażu w tunelu zjechaliśmy na dół do miasta. Szybka przekąska w piekarni i ruszamy między domami ku zielonej ścianie doliny. Jeden z domków miał imponującą kolekcję kaktusów.
Żwawe podejście zachęciło nas do zdjęcia nadmiarowych warstw i rozłożenia kijków zanim jeszcze zostawiliśmy za sobą ostatnie zabudowania. Droga biegła w większości przez las i po pierwszych stromiznach trzymała stały, nie za duży kąt podejścia, który łatwo było pokonywać regularnym tempem. I nawet pomiędzy chmurami można było co nieco dojrzeć w poprzek doliny.
Po wyjściu z lasu przez chwilę przecinaliśmy pastwiska. Przejścia przez pierwszą bramkę groźnie strzegła krowa, ale dalej kozy okazały się już zdecydowanie bardziej ciekawskie niż bojowo nastawione.
Następny odcinek drogi biegł wzdłuż uroczej rzeczki aż osiągnęliśmy Sparenmoos.
Już około 700m podejścia za nami, nie poszło źle. Tylko w brzuchu zaczęło burczeć, więc przerwa na kanapkę, na której szybciutko się doubieraliśmy, bo wiatr mocno chłodził. Od Sparenmoos szliśmy nieco szosą lub w jej pobliżu aż do podejścia na Hundsrugg – punkt kulminacyjny tego dnia (2047m n.p.m.). 300m podejścia prosto w górę bez żadnego kręcenia. Na początek była ścieżka a potem już tylko azymut na trawiasty wierzchołek. Wiaaaaało
i zaczęło padać. Ale wpis do księgi pamiątkowej na szczycie musiał być
tak samo jak tradycyjne zdjęcie ze śniegiem.
Ostatni rzut oka na panoramę w poszarpaną linią Gastlonen
i schodzimy granią. Po drugiej stronie już tak nie wieje, deszcz ustał, czas mamy dobry, więc nieco poniżej przełęczy kolejny piknik i podglądanie życia lokalsów
Kolejna część to przyjemne trawersowanie wśród pięknie ukwieconych łąk, kryjących czasem dodatkowe atrakcje
Wreszcie ukazało się naszym oczom nasze schronisko – tylko że na przeciwległej ścianie doliny. Szlak kazał nam zejść asfaltówką ostro w dół (pod koniec marszowego dnia niekoniecznie jest to najprzyjemniejsze), podczas gdy nasze schronisko odpływało gdzieś w górę. Wreszcie stanęliśmy na szosie na dnie doliny. Schroniska już nie było widać, schowało się za drzewami, a prowadząca do niego kamienista droga zdawała się murem. 200m up na 600m drogi to w końcu nie w kij dmuchał. Nie było się jednak co rozczulać, trzeba było pełznąć. Pod koniec deszcz służył za dodatkową motywację. Schronisko okazało się maleńkie, lecz przytulne. Gdyby było do końca wypełnione, to ta przytulność mogłaby być nieco uciążliwa. Towarzystwo międzynarodowe, kolacja i pokolacyjna biesiada minęły miło. Na zewnątrz hulał lodowaty wiatr, ale w jadalni było wręcz gorąco. Noc na czteroosobowej pryczy przespałam jak dziecko.
Sobota 31/05/2014
Grubenberghutte-Wandflue/Wandfluh 2132 m n.p.m. - Rougemont
Obudziłam się wczesnym rankiem, marząc o uroczym poranku na tarasie schroniska wśród opromienionych wschodzącym słońcem szczytów. Rzeczywistość była inna – wszędzie wokół mgła jak mleko, widoczność zerowa. Co tu robić? Zejście wprost do pociągu do Rougemont to trochę nudna opcja, ale atakować któryś ze szczytów w takich warunkach? I na ponad 2000m i tu jeszcze sporo śniegu. Popularna wycieczka z tego schroniska to Wandfluh/Wandflue. Do Wilczej Przełęczy jest szlak, ale potem trzeba na własną rękę. Waham się trochę, ale dowiadujemy się, że wczoraj weszli tam nasi sąsiedzi z tego samego stołu – z dwójką dzieci lat 5 i 8. I pan chatkowy też mówi, że „ścieżka ewidentna choć wąska” i na szczycie powinno czekać na nas słońce!
No to się zbieramy i wychodzimy w mgłę jako jedni z pierwszych. Buffy, rękawiczki, puchówka – cieszymy się, że wzięliśmy je z sobą. Brniemy przez mgłę od jednego biało-czerwonego słupka do drugiego aż docieramy do miejsca, gdzie biwakowaliśmy i wspinaliśmy się zeszłego lata. Wtedy był nieziemski upał, teraz upał zelżał, ale rękawiczki i puchówkę zdejmuję. Widać znajomą ścianę wspinaczkową, ale nasz cel tam w górze wciąż tonie w chmurach.
Podejście na Wilczą Przełęcz zdecydowanie daje się odczuć – stromo, błotniście albo luźne, sypkie kamienie. Wreszcie płat śniegu, na zdjęciu nachylenie wygląda niewinnie, ale trochę mnie zestresował zanim udało mi się wejść w dobrze uformowane stopnie.
Na przełęczy żegnamy biało-czerwone znaczki i ruszamy „ewidentną scieżką”. Nie jest źle choć czasem trzeba mocno wytężać oczy, by znaleźć jej ślad. Chmury się rozchodzą, prześwieca słońce. Miejscami trzeba sobie pomóc rękami przy wdrapywaniu się na głazy, więc składam kijki. Okolica coraz bardziej dzika i postrzępiona, próbujemy zgadnąć, która skałka to szczyt. Docieramy wreszcie do stromego płata śniegu w żlebie i widać jasno, że ślady stóp prowadzą do trawersem, a potem wprost do góry przez ten śnieg. Tu jest już naprawdę niebezpiecznie, ciężko sobie wyobrazić, gdzie skończy się ewentualny upadek. Najpierw stopnie są dobre, potem śnieg coraz miększy. Zapadam się po kolano i wyraźnie widzę, że pod śniegiem jest luźny żwir a nie lita skała czy trawa! W szczytowej części żlebu śnieg już bardzo spod nóg wyjeżdża. Z ulgą staję na trawiastym wywłaszczeniu. Czyżby szczytem był ten kopiec po prawej. Wchodzimy na niego – i z góry dostrzegamy scieżkę wiodącą granią na szczyt właściwy. Trochę wspinania, ale już żadnego śniegu i wreszcie stajemy pod krzyżem. I tu jest księga pamiątkowa – i to jaka!
Czasami przemknie jakaś chmura, ale ogólnie widoki zachwycają.
Po chwili na szczyt wbiega (!) zwinnie jak kozica podstarzały hippis. Długie włosy przewiązane opaską, ciuchy bardzo retro, płynie po kamieniach tak lekko, że szczęki nam opadają. My już zbieramy się w dół, nie sposób zapomnieć o tym śniegu w żlebie, który z każdą minutą topi się w słońcu coraz bardziej. Na szczęście schodząc dostrzegamy, że oryginalna ścieżka omija stromą część żlebu, schodzi się w dół wcześniej i pozostaje „jedynie” trawers na dole żlebu. Gdy trawersujemy od dołu podchodzi silna grupa napieraczy. Część czeka, ale dwóch panów rusza po śladzie, gdy pozostało mi jeszcze kilka kroków w śniegu. Przede mną szarmancko (?) uskakują powyżej , kopiąc własne stopnie i obsypując mnie obficie mokrym śniegiem. Mówię im o rozmiękniętej górze żlebu i alternatywnej bezpieczniejszej ścieżce. Zbywają mnie nieco przykrym milczeniem i nie była to bariera językowa, cóż… Schodzimy sobie spokojnie, przepuszczając tylko przelatującego hippisa-kozicę. Zniknie nam on z oczu hen za Wilczą Przełęczą zanim zdążymy zleźć zaledwie następnych ze 100 metrów.
Z Wilczej Przełęczy postanawiamy wracać inną drogą, nie przez schronisko. Ścieżkami dochodzimy do szosy na dnie doliny i idziemy szosą aż do miejsca, gdzie rozpoczyna się kamienista ścieżka do schroniska. W pełnym słońcu pozostające za nami sylwetki Gastlosen prezentują się jakże inaczej niż rano!
Okazuje się, że nasza droga na stacje w Rougemont będzie już w zasadzie cały czas biec asfaltem. Tym bardziej cieszymy się, że zdecydowaliśmy się na dodatkową wycieczkę! Szosa jest uczęszczana głównie przez rowerzystów, z boju szemrze rzeczka, jedyne, co nam doskwiera to gorąco w ciężkich buciorach – więc się ich pozbywamy
Dzięki temu kolejna godzina marszu będzie miej banalna. Buty zakładamy ponownie, gdy odbijamy z szosy na Saanen przez mostek na Rougemont. Tym bardziej, że postanowiliśmy podkręcić tempo, by złapać pociąg. W pociągu mały bilans – jesteśmy przepoceni, śmierdzący i bardzo zadowoleni. Odciski pod obydwiema moimi piętami – gratis.
Wypróbowałam podczas tej wyprawy dwie nowe rzeczy – wysokie, nieprzemakalne buty trekkingowe z Vivobarefoot i mój nowy GPS. Oba na plus. Buty rzeczywiście nie przemokły, kołki w podeszwie dają bardzo dobrą trakcję i izolują wystarczająco od ostrych kamieni. Góra cholewki czasem trochę uwierała w piszczel, ale można było manipulować wiązaniem. Chyba sprawię sobie wreszcie trailówki od Vivo, które mają taką samą podeszwę przy oczywiście lżejszej i niższej cholewce. GPS towarzyszył nam tylko w piątek, bo tylko trasę na pierwszy dzień do niego wgrałam. Bardzo dobrze można było śledzić na ekranie, czy trzymamy się założonej drogi. Przy gorzej oznaczonym szlaku to zdecydowanie może się przydać!
Zacznijmy od tego, że to miał być piękny długi weekend na południu Francji w Alpach Nadmorskich, 3 dni w górach i jeden na plaży, bajka. We wtorek dograliśmy ostatnie szczegóły i na wszelki wypadek ostatni raz sprawdziliśmy pogodę – deszcz i burze przez 4 dni, porażka! To może gdzieś nieco mniej na południe? Sprawdzamy prognozę dla kolejnych masywów górskich i wciąż to samo. Gdzie będzie słonecznie? W Szwajcarii. No to myślimy, gdzie zawsze chcieliśmy pojechać? Lautenbrunnen albo może lodowiec Aletsch. Sprawdzamy warunki i zapał stygnie – wciąż za dużo śniegu, zagrożenie lawinowe. No to odwracamy model działania. Znajduję schronisko położone wystarczająco nisko, by być otwarte i szkicuję dwudniową wyprawę wokół niego na piątek i sobotę. A w czwartek wspinaczka w okolicy Lozanny, gdzie pogoda najlepsza (opis powyżej).
Piątek 30/05/2014
Zweisimmen do Grubenberghutte przez Hundsrugg (2048 m n.p.m., ok.20km, ok. 1500m up, 8h30 z przerwami
I tak w piątek rano kierunek dworzec. Z Lozanny do Zweisimmen pociągiem najpierw wzdłuż Jeziora Genewskiego do Montreux a później piękną panoramiczną linią zygzakiem do góry i na wskroś przez Przedalpy Fryburskie. Przejazd tą trasą do już wycieczka sama w sobie, banalna nazwa dojazd tu nie pasuje. Na rivierze Jeziora Genewskiego pogoda była letnia, dalej też słońce ładnie świeciło, więc przystąpiliśmy do smarowania kremem przeciwsłonecznym, żeby się nie przypiec tak jak na wspinaczce dzień wcześniej. Jak skończyliśmy się smarować, to pojawiły się chmury, coraz to gęstsze i gęstsze. Po przekroczeniu roestigraben było coraz bardziej ponuro i nierzadko gęste kłęby mgły sunęły dnem dolin. No nic, przynajmniej ma nie padać. Dojechaliśmy nad Zweisimmen i po dodatkowym wirażu w tunelu zjechaliśmy na dół do miasta. Szybka przekąska w piekarni i ruszamy między domami ku zielonej ścianie doliny. Jeden z domków miał imponującą kolekcję kaktusów.
Żwawe podejście zachęciło nas do zdjęcia nadmiarowych warstw i rozłożenia kijków zanim jeszcze zostawiliśmy za sobą ostatnie zabudowania. Droga biegła w większości przez las i po pierwszych stromiznach trzymała stały, nie za duży kąt podejścia, który łatwo było pokonywać regularnym tempem. I nawet pomiędzy chmurami można było co nieco dojrzeć w poprzek doliny.
Po wyjściu z lasu przez chwilę przecinaliśmy pastwiska. Przejścia przez pierwszą bramkę groźnie strzegła krowa, ale dalej kozy okazały się już zdecydowanie bardziej ciekawskie niż bojowo nastawione.
Następny odcinek drogi biegł wzdłuż uroczej rzeczki aż osiągnęliśmy Sparenmoos.
Już około 700m podejścia za nami, nie poszło źle. Tylko w brzuchu zaczęło burczeć, więc przerwa na kanapkę, na której szybciutko się doubieraliśmy, bo wiatr mocno chłodził. Od Sparenmoos szliśmy nieco szosą lub w jej pobliżu aż do podejścia na Hundsrugg – punkt kulminacyjny tego dnia (2047m n.p.m.). 300m podejścia prosto w górę bez żadnego kręcenia. Na początek była ścieżka a potem już tylko azymut na trawiasty wierzchołek. Wiaaaaało
i zaczęło padać. Ale wpis do księgi pamiątkowej na szczycie musiał być
tak samo jak tradycyjne zdjęcie ze śniegiem.
Ostatni rzut oka na panoramę w poszarpaną linią Gastlonen
i schodzimy granią. Po drugiej stronie już tak nie wieje, deszcz ustał, czas mamy dobry, więc nieco poniżej przełęczy kolejny piknik i podglądanie życia lokalsów
Kolejna część to przyjemne trawersowanie wśród pięknie ukwieconych łąk, kryjących czasem dodatkowe atrakcje
Wreszcie ukazało się naszym oczom nasze schronisko – tylko że na przeciwległej ścianie doliny. Szlak kazał nam zejść asfaltówką ostro w dół (pod koniec marszowego dnia niekoniecznie jest to najprzyjemniejsze), podczas gdy nasze schronisko odpływało gdzieś w górę. Wreszcie stanęliśmy na szosie na dnie doliny. Schroniska już nie było widać, schowało się za drzewami, a prowadząca do niego kamienista droga zdawała się murem. 200m up na 600m drogi to w końcu nie w kij dmuchał. Nie było się jednak co rozczulać, trzeba było pełznąć. Pod koniec deszcz służył za dodatkową motywację. Schronisko okazało się maleńkie, lecz przytulne. Gdyby było do końca wypełnione, to ta przytulność mogłaby być nieco uciążliwa. Towarzystwo międzynarodowe, kolacja i pokolacyjna biesiada minęły miło. Na zewnątrz hulał lodowaty wiatr, ale w jadalni było wręcz gorąco. Noc na czteroosobowej pryczy przespałam jak dziecko.
Sobota 31/05/2014
Grubenberghutte-Wandflue/Wandfluh 2132 m n.p.m. - Rougemont
Obudziłam się wczesnym rankiem, marząc o uroczym poranku na tarasie schroniska wśród opromienionych wschodzącym słońcem szczytów. Rzeczywistość była inna – wszędzie wokół mgła jak mleko, widoczność zerowa. Co tu robić? Zejście wprost do pociągu do Rougemont to trochę nudna opcja, ale atakować któryś ze szczytów w takich warunkach? I na ponad 2000m i tu jeszcze sporo śniegu. Popularna wycieczka z tego schroniska to Wandfluh/Wandflue. Do Wilczej Przełęczy jest szlak, ale potem trzeba na własną rękę. Waham się trochę, ale dowiadujemy się, że wczoraj weszli tam nasi sąsiedzi z tego samego stołu – z dwójką dzieci lat 5 i 8. I pan chatkowy też mówi, że „ścieżka ewidentna choć wąska” i na szczycie powinno czekać na nas słońce!
No to się zbieramy i wychodzimy w mgłę jako jedni z pierwszych. Buffy, rękawiczki, puchówka – cieszymy się, że wzięliśmy je z sobą. Brniemy przez mgłę od jednego biało-czerwonego słupka do drugiego aż docieramy do miejsca, gdzie biwakowaliśmy i wspinaliśmy się zeszłego lata. Wtedy był nieziemski upał, teraz upał zelżał, ale rękawiczki i puchówkę zdejmuję. Widać znajomą ścianę wspinaczkową, ale nasz cel tam w górze wciąż tonie w chmurach.
Podejście na Wilczą Przełęcz zdecydowanie daje się odczuć – stromo, błotniście albo luźne, sypkie kamienie. Wreszcie płat śniegu, na zdjęciu nachylenie wygląda niewinnie, ale trochę mnie zestresował zanim udało mi się wejść w dobrze uformowane stopnie.
Na przełęczy żegnamy biało-czerwone znaczki i ruszamy „ewidentną scieżką”. Nie jest źle choć czasem trzeba mocno wytężać oczy, by znaleźć jej ślad. Chmury się rozchodzą, prześwieca słońce. Miejscami trzeba sobie pomóc rękami przy wdrapywaniu się na głazy, więc składam kijki. Okolica coraz bardziej dzika i postrzępiona, próbujemy zgadnąć, która skałka to szczyt. Docieramy wreszcie do stromego płata śniegu w żlebie i widać jasno, że ślady stóp prowadzą do trawersem, a potem wprost do góry przez ten śnieg. Tu jest już naprawdę niebezpiecznie, ciężko sobie wyobrazić, gdzie skończy się ewentualny upadek. Najpierw stopnie są dobre, potem śnieg coraz miększy. Zapadam się po kolano i wyraźnie widzę, że pod śniegiem jest luźny żwir a nie lita skała czy trawa! W szczytowej części żlebu śnieg już bardzo spod nóg wyjeżdża. Z ulgą staję na trawiastym wywłaszczeniu. Czyżby szczytem był ten kopiec po prawej. Wchodzimy na niego – i z góry dostrzegamy scieżkę wiodącą granią na szczyt właściwy. Trochę wspinania, ale już żadnego śniegu i wreszcie stajemy pod krzyżem. I tu jest księga pamiątkowa – i to jaka!
Czasami przemknie jakaś chmura, ale ogólnie widoki zachwycają.
Po chwili na szczyt wbiega (!) zwinnie jak kozica podstarzały hippis. Długie włosy przewiązane opaską, ciuchy bardzo retro, płynie po kamieniach tak lekko, że szczęki nam opadają. My już zbieramy się w dół, nie sposób zapomnieć o tym śniegu w żlebie, który z każdą minutą topi się w słońcu coraz bardziej. Na szczęście schodząc dostrzegamy, że oryginalna ścieżka omija stromą część żlebu, schodzi się w dół wcześniej i pozostaje „jedynie” trawers na dole żlebu. Gdy trawersujemy od dołu podchodzi silna grupa napieraczy. Część czeka, ale dwóch panów rusza po śladzie, gdy pozostało mi jeszcze kilka kroków w śniegu. Przede mną szarmancko (?) uskakują powyżej , kopiąc własne stopnie i obsypując mnie obficie mokrym śniegiem. Mówię im o rozmiękniętej górze żlebu i alternatywnej bezpieczniejszej ścieżce. Zbywają mnie nieco przykrym milczeniem i nie była to bariera językowa, cóż… Schodzimy sobie spokojnie, przepuszczając tylko przelatującego hippisa-kozicę. Zniknie nam on z oczu hen za Wilczą Przełęczą zanim zdążymy zleźć zaledwie następnych ze 100 metrów.
Z Wilczej Przełęczy postanawiamy wracać inną drogą, nie przez schronisko. Ścieżkami dochodzimy do szosy na dnie doliny i idziemy szosą aż do miejsca, gdzie rozpoczyna się kamienista ścieżka do schroniska. W pełnym słońcu pozostające za nami sylwetki Gastlosen prezentują się jakże inaczej niż rano!
Okazuje się, że nasza droga na stacje w Rougemont będzie już w zasadzie cały czas biec asfaltem. Tym bardziej cieszymy się, że zdecydowaliśmy się na dodatkową wycieczkę! Szosa jest uczęszczana głównie przez rowerzystów, z boju szemrze rzeczka, jedyne, co nam doskwiera to gorąco w ciężkich buciorach – więc się ich pozbywamy
Dzięki temu kolejna godzina marszu będzie miej banalna. Buty zakładamy ponownie, gdy odbijamy z szosy na Saanen przez mostek na Rougemont. Tym bardziej, że postanowiliśmy podkręcić tempo, by złapać pociąg. W pociągu mały bilans – jesteśmy przepoceni, śmierdzący i bardzo zadowoleni. Odciski pod obydwiema moimi piętami – gratis.
Wypróbowałam podczas tej wyprawy dwie nowe rzeczy – wysokie, nieprzemakalne buty trekkingowe z Vivobarefoot i mój nowy GPS. Oba na plus. Buty rzeczywiście nie przemokły, kołki w podeszwie dają bardzo dobrą trakcję i izolują wystarczająco od ostrych kamieni. Góra cholewki czasem trochę uwierała w piszczel, ale można było manipulować wiązaniem. Chyba sprawię sobie wreszcie trailówki od Vivo, które mają taką samą podeszwę przy oczywiście lżejszej i niższej cholewce. GPS towarzyszył nam tylko w piątek, bo tylko trasę na pierwszy dzień do niego wgrałam. Bardzo dobrze można było śledzić na ekranie, czy trzymamy się założonej drogi. Przy gorzej oznaczonym szlaku to zdecydowanie może się przydać!