
Niesamowite, ile ludzi dzisiaj biegło :D W zeszłym roku już mnie to uderzyło, że to taki tłum, ale teraz jeszcze bardziej :D 40 200 osób, w tym ponad 30% kobiet - pierwszy raz aż taki procent. Zaparkowaliśmy pod moją pracą, a więc na obrzeżach Brukseli, a tam pełno samochodów z biegaczami :D Metro pełne, wszędzie biegacze :D Niesamowite jest to poczucie przynależności do takiej grupy :D Z tego wszystkiego mój mąż nawet pozazdrościł i poszedł wieczorem biegać :D
Dotarłam do mojej strefy startowej 3 minuty przed startem elity, bo taki tłum i ciężko było się dopchać, potem hymn Belgii, Oda do radości, We're the champions, Stromae i startujemy. Totalny korek przy wyjściu z parku i potem widok Wetstraat pełnej biegaczy - bo ulica idzie w górę więc widać to morze głów. I już wiadomo, że będzie GORĄCO. O 10 było już ponad 20 stopni - i co najgorsze, taka pogoda zrobiła się nagle ipo bardzo zimnych 3 tygodniach, więc mało kto był do niej zaadaptowany.
Lecimy - mijamy Park Królewski, potem Pałac Królewski, Pałac Sprawiedliwości i wbiegamy na al. Luizy, a tam czekają trzy tunele. W tunelach duchota, ale mam ze sobą jeszcze wodę, więc daję radę. Potem wbiegamy do Lasku Ter Kameren, a tam miły cień i dalej biegniemy pod górę, pod górę, pod górę - i tak do 10. kilometra, gdzie wreszcie jest zbieg. Wybiegamy z lasku na małą obwodnicę, a tam zero cienia i totalna patelnia. Lekko nie jest - pot zalewa oczy, ludzie dyszą dokoła, ale skupiam się na oddechu i biegnę na luzie. Odliczam, ile jeszcze zostało i próbuję się nie zajechać, bo wiem, że na 18. kilometrze czeka GÓRA.
Na 15. kilometrze patrzę na zegarek - półtorej godziny, więc spoko, ostatnią piątkę dam radę. I widzę górę - podbiegam na luzie, ale niestety do wody jest kolejka, nie dość, że dostaję od jakiegoś głupka z łokcia (nie pierwszy raz - ludzie jacyś mocno nerwowi dziś byli, a doprawdy pilnowałam, żeby nikomu drogi nie zabiec itd.), bo tak mu się spieszy, że na mnie wpada, to muszę się zatrzymać, żeby wziąć butelkę. Wypijam więc całość idąc, wyrzucam butelkę i lecę dalej - bo po górze już płasko i widać metę. Ostatnie kilometr lecę szybko, ale na końcówce co i rusz ktoś leży i udzialają mu pomocy, więc kierują resztę na jedną stronę i ścisk jest niesamowity. Ludzie próbują się wyprzedzać, co chwilę łokcie idą w ruch, ja zwalniam i dobiegam na luzie do mety. Udało się :D Medal, woda, telefon do męża i można iść wziąć prysznic (na szczęście moja przyjaciółka mieszka 5 min. od mety, więc mogłam się bez problemu umyć i przebrać).
Czas: 1:59:18.
Było na pewno lepiej niż rok temu. Czas poprawiłam o 30 sekund, choć mogło być lepiej (zwłaszcza że końcówkę mogłam pobiec szybciej, ale nie dało rady przez te zwężenia) - ale nie o to mi chodziło. Miałam mieć z tego więcej przyjemności i cieszyć się tym biegiem, co się udało. Odczarowałam 20 km w Brukseli, więc mission accomplished :D Najważniejszy sukces: nie dałam się ponieść tłumowi, miałam sensowne tempo, dałam radę mimo kolki i potem pełnego brzucha wody, nie padłam po drodze (a 600 osób wymgało pomocy lekarskiej - w tym jeden zmarł na serce...). I odpuszczam 20 km w przyszłości - za dużo ludzi... Wystarczająco dużo jest małych zawodów, gdzie można sobie pobiec bez ścisku, bez problemów z dostaniem wody, a atmosfera jest tak samo fajna albo i lepsza. Teraz skupiam się na trenowaniu męża, bo chce pobiec gdzieś dyszkę :D
Parę zdjęć:
Miasteczko w parku - pełne biegaczy


Król też z nami biegł

I ja po biegu :D