niedziela, 27 kwietnia
Metro Group Marathon Düsseldorf
Czas netto: 4:50:53
Open: 2500/2700
Open K: 463/533
K35: 69/76
Buty: Czarne GoRuny
Wypadałoby relację jakąś napisać - trochę śpiąca jestem, no ale fani czekają

To zacznijmy od początku.
W piątek wylądowałam w Düsseldorfie wczesnym popołudniem i na wstępie nieco zbladłam - przepiękna pogoda, słonko, 26 stopni, lato normalnie. Na szczęście prognozy pogody były łaskawe, zapowiadali na niedzielę znaczne ochłodzenie i deszcz. Tak więc udaliśmy się z bratem nad Ren zrelaksować się przy piwku

Na ulicach była już pięknie wymalowana trasa, poziom adrenaliny we krwi nieco skoczył

Wieczorem pycha jedzenie i winko na dobry sen. Wyspałam się bardzo dobrze, chociaż oczywiście już mi się śnił maraton i mój wynik.
W sobotę poszłam odebrać pakiet - expo było bardzo rozczarowujące, zasadniczo były to same stoiska reklamowe. I jedno stoisko Diadory, gdzie kupiłam koszulkę eventową. W ogóle nachodziłam się trochę w sobotę i gdzie nie poszłam, tam na ulicy niebieska linia. Docierało do mnie, że kurczę, nalatam się w niedzielę

Masakra, czułam się bardzo nieprzygotowana - przecież w tym roku nie przebiegłam nawet 500 km, średnia tygodniowa wychodziła mi na poziomie 30 kilometrów, no nie ma opcji. Ale zapłacone, więc co robić, pobiegnę tak jak się uda

Wieczorem się rozpadało (całe szczęście, bo było strasznie duszno), najadłam się przepysznego makaronu frutti di mare, obejrzeliśmy z Bratem walkę Kliczki, który nawiasem mówiąc mieszkał tego dnia w hotelu zaraz obok, a potem poszłam się położyć. Nie spałam zbyt dużo i zbyt dobrze, standard.
Rano wstałam przed budzikiem, zjadłam bułeczki z dżemem, herbatka, woda, 5 razy kibel

i ok. 30 minut przed startem wyszłam z domu. Padało mocno, było przyjemnie chłodno. Delikatnym truchcikiem udałam się w stronę startu, daleko nie było

Idąc za przykładem prawie wszystkich porozciągałam się pod mostem, szybka wizyta w tojce i idę na start. Ponieważ nie było zbyt wielu uczestników (większość jednak brała udział w sztafecie, która wystartowała godzinę później), start poszedł sprawnie. Na ręku rozpiska wg Marco na 4:50 (miałam też wydrukowaną na 4:45, ale nie czułam się na taki wynik), początek mega wolno, więc spokojnie sobie truchtam. Obok mnie truchta nieformalna grupa na 4:45, ale ponieważ tempo mieli podobne, to lecieliśmy parę km razem. Po chyba 10. km zostałam nieco z tyłu, ale kolejne 10-15 km później ich dogoniłam, a potem zupełnie zostawiłam z tyłu.
Tymczasem biegnę sobie, macham do widzów (pod parasolami i w kaloszkach

), podziwiam widoki, kilometry jakoś lecą, jest dobrze. Zbliża się pierwszy podbieg na most, ale jakoś tak słaby jest, bo prawie w ogóle go nie czuję. Na moście po raz kolejny mijamy się z elitą, kurczę, jak oni zasuwają! Przy strefie zmian sztafety jest sporo kibiców, dużo ludzi puszcza muzykę z okien, bardzo dużo japońskich kibiców (jak też i zawodników), nawet trafili się nasi, którzy widząc moją piękną koszulkę zaczęli śpiewać "Polska, biało-czerwoni!"

Deszcz powoli staje się mniejszy, ale i tak mam kompletnie mokre buty, koszulkę i wszystko. Nic to, jest za to przyjemnie chłodno. W końcu znowu wracamy na most, ponad 2 godziny biegu za mną, Kenijczycy pewnie już kończą tam na dole. Powoli zaczynam odczuwać zmęczenie, no ale zbliżamy się do reprezentacyjnej i najdroższej ulicy miasta, gdzie sporo kibiców, trzeba trzymać fason. Jest muzyka, są oklaski, jakiś wodzirej chce ze mną zatańczyć, w sumie co mi zależy, łapiemy się pod ręce i robimy kółeczko

Na półmetku mam czas 2:25:09, czyli mam nadrobioną ok. 1 minutę. Bardzo podobny międzyczas jak w Warszawie. Lecę dalej. Trasa jest bardzo ładna, Düsseldorf to bardzo zielone miasto, wszędzie są drzewa. Przez to mój GPS chyba trochę wariuje, brzęczy na długo przed ustawionymi znacznikami kolejnych kilometrów. W okolicy 25-27 kilometra do lekkiego dyskomfortu w kolanie (który pojawił się tak koło 10-12 km) dołącza nieco większy dyskomfort w biodrach oraz śmieszne skurcze w palcach u lewej stopy - to te skurcze, które absolutnie nie bolą, ale przez które podwijają mi się palce. Cóż, toenails are for pussies

Ponad trzy godziny biegu, jestem zmęczona. Żele jem regularnie co ok. 8 km, wody piję sporo, punkty są chyba co dwa kilometry, na każdym biorę kilka łyków, przemywam twarz, kark i ręce gąbką, taka rutyna, dobrze mi to robi na głowę. Wspominam, że w Warszawie ok. 26 km musiałam przejść do marszu. Tutaj postanawiam potruchtać nieco dłużej, na ile będzie sił. No i tak jakoś truchtam, truchtam, aż tu nagle do mety pozostaje mi 10 km (takie były fajne wielkie nalepki na ulicach od Lotniska, np. jeszcze 9876 km do Tokio i 10 km do mety

). Nadróbka jest już ciut mniejsza, ale nadal ok. minuty, więc chociaż w sumie nie muszę, to przechodzę na krótko do marszu. Nogi bolą, ciężko jest się zmotywować do wznowienia biegu, ale jakoś idzie. I o dziwo, idzie całkiem szybko! Według pobieżnych obliczeń w głowie, czego bym nie zrobiła, to będzie życiówka! Mija mnie wprawdzie mnóstwo ludzi, ale to wszystko są ci od sztafety, maratończyków prawie nie widać, a jeśli już, to ja ich wyprzedzam. Niektórych sztafetowców zresztą też. Coraz częściej słyszę też od nich właśnie "Czeszcz!" albo "Bardso dopsze!", nawet jakiś Polak się trafił, stuknął mnie w ramię i pyta "Daleko jeszcze?"

Miło

Ok. 35-36 km widzę moich kibiców, macham, są słit focie, już tak blisko do mety. Wtem czuję, że coś mnie kłuje w stopę. Kurde, myślę sobie, paznokieć mi odpadł! No ale nie będę się zatrzymywać i go wyciągać ze skarpety, już niedaleko, wytrzymam, nie boli wcale tak mocno. Spaceruję jeszcze raz, potem znowu się widzę z moimi kibicami, mówię, że za ok. 20 minut będę na mecie, że będzie życiówka. Już wprawdzie nie wyglądam tak rześko jak te 3 km wcześniej, ale trzymam fason. Spaceruję chwilę znowu, potem jeszcze raz, ale na ostatnie półtora kilometra się zbieram w sobie i biegnę. Na ostatnie kilkaset metrów zrywam się nawet do czegoś w stylu mocnego finiszu, zresztą akurat jest z górki, to łatwiej szybko biec

I w końcu jest, meta! Łał! Patrzę na zegarek i oczom nie wierzę - 4:50:53. Druga połowa w 2:25:43. Prawie równo z pierwszą, mimo tych kilku spacerów! Nogi bolą bardzo, ale tak się cieszę, że już nie muszę biec

Po drodze widzę krzesełko, więc siadam, żeby wyciągnąć paznokcia - okazało się, że to jednak był wredny odcisk na łuku stopy. Pobieram piwo, pączka i dwa batoniki czekoladowe, przy wyjściu spotykam się z rodziną, piwo jest tak pyszne, medal się graweruje, nogi bolą, jest pięknie

I tak bardzo się cieszę, że mój brat mieszka tylko 500 metrów od mety
Nie wiem, z czego nabiegałam tę życiówkę, bo naprawdę nie czułam się przygotowana, nie zrobiłam wszystkich długich wybiegań, które planowałam zrobić, miałam lenia, obżerałam się, co też odbiło się na wadze startowej... A tymczasem jakoś tak starczyło sił na drugą część, tempo trzymałam momentami naprawdę niezłe, no i te spacery były króciutkie, nie to co w Warszawie. Strach się bać, co się będzie działo, jak się kiedyś przyłożę do treningu i jeszcze do tego zgubię nadprogramowe kilogramy
Dla kronikarskiego obowiązku wspomnę, że w poniedziałek nogi były nieco ciężkie, ale nie było dramatu. Coś ciągnęło w biodrze, coś w przywodzicielu, po dłuższym siedzeniu w bezruchu ciężko było się podnieść, ale generalnie samopoczucie było bardzo dobre. Bardziej mi chyba dokuczały masakryczne obtarcia na tułowiu - każdy szew, który mógł albo i nie mógł, obtarł mnie do żywego mięsa. Podczas biegu tego nie czułam, ale pod prysznicem już tak. Wygląda to naprawdę makabrycznie

Nic to, zagoi się

Z ciekawostek - oprócz mnie maraton biegła jeszcze jedna Polka, oczywiście była szybsza ode mnie (coś koło 4:11). Ale można powiedzieć, że ja byłam w tej klasyfikacji druga, a ona przedostatnia
Jutro mam umówiony masaż, może wyjdę trochę potruchtać. Ale długi weekend będzie raczej niebiegowy. A potem trzeba szykować się do Pietryny...