13.04.2014
ORLEN MARATHON
42,195 km - 3:29'45" (4'58"/km) brutto 3:30'13" Msc - 1029
5 km - 21'55"/4'23"
10 km - 43'36"/4'20"
21,1 km - 1:31'11"/4'17"
Orlen Maraton to mój docelowy start wiosenny.Przygotywałem się do niego od początku października realizując plan
Danielsa z maksymalnym kilometrażem 106.
Przebiegłem przez 27 tygodni ponad 2300km realizując założone treningi w 100%.Nie było przerw,chorób czy kontuzji.
W trakcie przygotowań zaliczyłem dwa treningi 25km TM z prędkością pozwalającą myśleć o złamaniu "trójki".
Założenia na bieg były następujące.Pierwsze 3km przebiec po ok.4:23/km,kolejne 7km po 4:20 i delikatnie przyspieszając
mieć na półmetku 1:31:00.Potem oczywiście dalej przykręcać śrubkę i skończyć na 2:59:XX.
Taki był plan...a rzeczywistość?
Ostatnie dni od środy wieczór to tzw.ładowanie węgli czy głównie owsiane,ryż i kasze z dodatkami.Mięsa dzień przed startem już nie jadłem.Tak samo owoców i warzyw.
Odpowiednie nawadnianie,ogólnie higieniczny tryb życia przez cały cykl przygotowań.
Wszystko niby dopięte na ostatni guzik aby wszystko zagrało w ten jeden dzień.
Pobudka standardowo 3,5h przed startem,śniadanie i około 1h przed zrobiłem krótką nieco ponad kilometrową rozgrzewkę
zakończoną dwiema przebieżkami.
Od rana zimno,bezchmurnie z lekkim wiatrem,pogoda dobra do biegania.
Zaraz przed startem spotkałem Marjasa i jego kolegę i wszyscy mieliśmy jeden cel...połamać trójkę!
Pierwszy kilometr ciasno,pod górkę na most i zamiast 4:23 wyszło w 4:40.
Ale na tym etapie to nie ma żadnego znaczenia dlatego też nie starałem się odrabiać strat za szybko.
Na 2-gim kilometrze minąłem Wigiego(brawa za mega wyśrubowaną życiówkę) i pierwszą piątkę zamknąłem ze 7sek
stratą w porównaniu do założeń czyli prawie idealnie.
Garmina nie ustawiałem na auto lapa,po prostu odcinałem ręcznie kolejne kilometry.
Mieliśmy małe utrudnienie,gdyż do nawrotki czyli 20km wiało nam w twarz,nie specjalnie mocno aby trzeba było rzeźbić ale momentami upierdliwie.
Pocieszaliśmy się z Marjasem,że trudniejsza druga część maratonu będzie z wiatrem.
Druga piątka planowo po 4:20/km,można rzec szło zgodnie z planem.
Co 2,5km wodopój,piłem dużo,wylewałem na siebie wodę,bo słonko grzało.
Na 12,5km łyknąłem pierwszego żela i kolejne miały być co 7,5km także ostatni czwarty na 35-tym.
Kolega Marjasa w pewnym momencie na zbiegu mocniej pocisnął,odłączył się od nas i systematycznie oddalał się,a my
biegliśmy swoje.Na 14km zaczęły boleć mnie nogi.Pierwszy niepokój się wkradł,zakomunikowałem partenerowi,że jestem za nim i schowałem się za jego plecami.Potem ja dałem zmianę wiatrową,bo momentami przywiewało mocniej a my byliśmy ze 200m za balonami na 3:00 i byliśmy na trasie sami.
Co jakiś czas pytaliśmy siebie czy jest OK i każdy z nas odpowiadał twierdząco.Choć ja już na 16km miałem złe przeczucia.
Coś nie grało w żołądku,jakby lekka kolka,nogi stawały się ciężkawe,jak na 24km treningu maratońskiego.Ale to był dopiero 16km a moje czwórki czuły się jakby miały 10km więcej.Patrząc na mojego partnera wydawało mi się,że ma oddech dość szybki jak ten fragment maratonu...ale może tak ma,pomyślałem.
Starałem się skupić na poszczególnych kaemach,taktycznie biegliśmy wzorowo.
Na 20km znowu nadszedł kryzys.Nogi zaczynały być "kamienne".Oddechowo natomiast był spory zapas,duży komfort.
Półmetek minęliśmy 11 sekund wolniej i gdyby wszystko grało to powinniśmy zaczynać przyspieszać.
Mnie właśnie złapały skurcze żołądkowe,odbijało mi się żelem i bananem zjedzonym godzine przed startem i nie dawałem
rady utrzymywać tempa 4:15/km a takim wtedy lecieliśmy.
Krzyknąłem Marjasowi,że mam problem,że ma połamać tą trójkę a ja liczyłem,że za chwilę odpuści i coś jeszcze w tym
maratonie zawalczę.
Niestety jak tylko przyspieszałem było gorzej...Od tego momentu posypało się lawinowo dosłownie wszystko.
Jak minęły problemy żołądkowe to po przyspieszeniu do tempa maratonu nogi odmówiły posłuszeństwa,nie byłem wstanie
biec szybciej jak 4:40/km,uda bolały jak cholera.Nie wiedziałem co o tym myśleć?Biegłem dalej....a za chwile o mało nie
zwymiotowałem,przeszedłem w marsz i wtedy minął mnie Wigi.Chciał mnie holować,ale ja nie byłem wstanie nawet truchtać.Jak przeszło,chciałem się jeszcze raz poderwać,zacząłem biec po ok.4:20/km pomimo cholernych zakwasów
na nogach to w pewnej chwili na 26km złapał mnie skurcz dwugłowego.Załamka na całego.NIGDY w życiu nie złapał
mnie skurcz!Nie wiedziałem,że to tak boli.
Rozciągnąłem drania,zacząłem biec a za chwilę to samo!Dramat...bezradność.W tym momencie wiedziałem,że jest po maratonie,życiówce itd.
Doszedłem do 27km i chciałem zejść z trasy,ale.....obiecałem córce,że dostanie medal.A kolekconuje moje wszystkie
dotychszasowe zdobycze.Dwie myśli kotłowały się w głowie.Jedna nakazywała zejść w trybie natychmiastowym a druga
powalczyć dla mojej Zuzieńki o medal.
Najtrudniejszy bieg,marsz w życiu.Koszycka ściana nie była aż tak bolesna.
Bolesne skurcze łapały mnie aż do samej mety ze 20-25 razy.Rozciąganie,chwila marszu i coś tam truchtam.
Odliczam kilometry,które w ogóle nie upływają.....
Najdłuższy odcinek bez skurczu to ok.2km biegnę razem z gościem,który walczy o życiówkę a ja niby go holuję.
Mobilizuję go,biegniemy po 4:50,potem ciut wolniej,bo on nie ma sił a ja czuję coraz mocniejszy ból w dwójce i za chwilę
odpadam.Potem jeszcze go prawie łapię na 34km jak biegnę po 4:30/km aż do kolejnego skurczu.
Przy znacznie skróconym kroku,można powiedzieć drobieniu jest lepiej....rzadziej mnie to "łapie".
Na 39km dostaje takiego "strzała",że prawie się wywracam,pochodzi kobieta która kibicowała,masuje mi mięśnia.
Po minucie odpuszcza i coś tam truchtam,byle do mety.
Na 40km widzę Małego,który dopinguje maratończyków....jest niby niedaleko do mety ale nie dla mnie.
Na moście łapie skurcz trzy krotnie,kibice super dopingowali,żebym się nie podawał.
Wiedziałem,że dam radę.Szwagrowi zostawiłem rozpiskę z międzyczasami co 5km,więc na bank wiedział,że jest nie
wesoło.Żal mi było córki,obiecałem jej medal a później spacer po Wawie.
Na prostej wzdłuż Narodowego na kilometr przed metą powtórka z rozrywki,mobilizacja,żeby mnie córka nie zobaczyła
jak kuśtykam.Próbowałem bardzo wolniutko truchtać....nie wypatrzyłem rodziny....skurcz i tak mnie dopadł 300m przed metą dokładnie w miejscu gdzie jeden maratończyk dosłaownie ciągnął na pół przytomnego kolegę.
Może to dziwne co napiszę,ale na żadnych zawodach napis META tak nie cieszył.
Poznałem maraton od innej strony i myślę,że to może kiedyś zaprocentuje.
Po biegu ledwo mogłem chodzić,bo oprócz nadwyrężonych mięśni doszedł jeszcze ból kolana,przecież biegłem z kontuzją.
Przez cały maraton kolano nie dało nawet najmniejszego sygnału a po maratonie nie mogłem wyprostować nogi.
Muszę wyciągnąć wnioski z tego startu,co nie zagrało?
Dieta,treningi,tapering...wszystko wydawało się dopracowane w 100%.
Czy przeszarżowałem,nie byłem przygotowany na 2:59?
Najwyraźniej tak.Myślę,że tego dnia gdybym był na półmetku dwie minuty później to też 3:05 bym nie nabiegał.
Tylko dlaczego na treningach tempa maratońskiego czułem się dobrze do samego końca a tu właściwie od 1/3 dystansu
coś nie grało.
Może przeforsowałem organizm i od 2-3 tygodni następował powolny regres.Albo kiedy na 14km wspomniałem Marjasowi,że coś mam sztywne nogi a on "Ty chłopie nie możesz luzować".
Minęły dwa dni a ja nie mogę poskładać tych wszystkich cegiełek i odpowiedzieć sobie na pytanie.Why?
Najważniejsze,że dobre samopoczucie mnie nie opuszcza,nigdy się nie poddawałem i wiem,że 2:59 to tylko
kwesia czasu.Jak nie w tym roku to w kolejnych.
Mam już wstępny plan na jesień.Rozpoczęcie przygotowań nastąpi za 5-6 tygodni.
Na pewno nie pobiegnę już bez sprawdzenia swojej formy choćby w połówce.Najprawdopodobniej od razu nie zaatakuję
trójki a będę chciał się zbliżyć.Pobiec w końcu negative splita.
Jestem cierpliwy,przez 16 lat tyrania na siłowni osiągnąłem bardzo dużo.
Teraz biegając maratony jestem jakby na drugim biegunie,moje mięśnie musiały się przestawić z trybu siłowego na wytrzymałościowy.Zdaję sobie sprawę,że to może potrwać.Schudłem aż 32 kilogramy.
Traktuję ten start jako naukę na przyszłość,kolejne maratońskie doświadczenie.Mam zamiar cieszyć się bieganiem przez
lata,więc teraz dla mnie sprawą priorytetową jest zaleczenie wszystkich urazów.
Dzisiaj już kolano prawie nie boli,mieśnie za to zakwaszone bardziej niż po MW w którym byłem prawie o 20 minut szybszy.
Co najmniej 3 tygodnie bez biegania,za tydzień włącze jakąś siłke.
W związku z powyższym od dzisiaj wpisów nie będzie aż nie rozpocznę treningów biegowych.
Przedwczoraj Orlen mnie pokonał,ale broni nie składam i dopóki zdrowie pozwoli celem dalej pozostaje 2:59 w maratonie.
Teraz odpoczynek,żarcie....dużo żarcia,w końcu można sobie poluzować.
Zrzucaniem nadwyżki będę martwił się za kilka tygodni.
A najważniejsze,że moja żona zmieniła trochę spojrzenie na moją pasję i mam zielone światło nie na jeden a dwa jesienne maratony!
