PROJEKT TEIDE – część 4 – DZIEN W
Wiecie jakie jest prawdopodobnie najpiękniejsze miasteczko w całej Hiszpanii? Tamaimo. Tak przynajmniej twierdzi taksówkarz wiozący nas na trekking do Maski. Przejeżdżając przez Tamaimo pokazał nam swój rodzinny dom i jego zachwyt do tej mieściny się wyjaśnił. Tamaimo odegrało ważną rolę w naszym projekcie - leży w linii prostej blisko brzegu oceanu, ale za to na wysokości już 650 m. Na tyle musieliśmy się wspiąć przez pierwsze 8 km, najostrzejszy odcinek podjazdu.
W dzień wjazdu obudziłam się z dość sporymi zakwasami w udach, po blisko 4 godzinnym trekkingu wąwozem Masca dzień wcześniej. Nie przyznałam się do tego bólu mężowi, bo jeszcze by mi kazał zostać w domu. Wrzuciliśmy szybkie śniadanie i wyruszyliśmy o 9. Nasz pierwszy i najbardziej stromy podjazd prowadził do Tamaimo. Zaczynaliśmy w krótkich rękawach, w plecakach mieliśmy bluzy, kurtki i czapki, bo całkiem słusznie spodziewaliśmy się zimna w górach.
Zakwasy szybko się rozruszały. Podjazd był ostry ale ja czułam się silna i siedziałam mężowi na kole, zastanawiając się czemu tak wolno jedzie. Jak później powiedział, oszczędzał siły

Po dotarciu do Tamaimo zarządził pierwszy postój, choć mi się wydał on niepotrzebny; napiliśmy się coli w kawiarence i ruszyliśmy dalej. Drugi postój na ok. 20 kilometrze już nie wydał mi się tak niepotrzebny. Byliśmy na 1200 m.n.p.m. a minęło już ponad 2,5 godziny od startu. Prędkości nie mieliśmy oszałamiającej, tak się jakoś składało, że kilkoro rowerzystów, których widzieliśmy na trasie, wymijało nas. W przypadku tych najgorszych podjazdów jechaliśmy niewiele szybciej niż 8 km/h, co jakiś km czy półtora zatrzymując się na chwilę na łyk wody. Mimo najszczerszych chęci nie opanowałam umiejętności picia podczas jazdy na kolarce.
Do tej pory jechaliśmy wśród roślinności typu kaktusy, krzewy, kwiaty, agawy. Po ok. 20 km wjechaliśmy do przepięknego lasu iglastego. W lesie nie było ściółki, tylko wulkaniczne skały i pumeks, koloru czarnego, brązowego i grafitowego. Wyglądało to przecudnie, szczególnie, że cały czas widzieliśmy błękitny ocean, odległy wydawałoby się na wyciągniecie ręki. Odcinek pomiędzy 25 a 35 km wspominam najgorzej. Tu zatrzymywałam się już co km, żeby odetchnąć nieco i napić się wody, zjadłam też batoniki spakowane na drogę, co niewiele pomogło. Mąż radził, bym chowała się za nim, bo wiał silny wiatr, ale jak to zrobić, skoro zaraz po starcie odjeżdżał mi, a ja nie mogłam go dogonić. Na 35 km byliśmy już na 2000 m.n.p.m. i las zaczął się przerzedzać, ustępując miejsca lawie. Do tego czasu minęło już 4,5 godziny, czyli czas, który optymistycznie zakładaliśmy jako całkowity czas podjazdu. A mieliśmy jeszcze przed sobą kilkanaście km. Jedyne, co nas trzymało przy życiu, to świadomość, że zaraz zacznie się wypłaszczenie. Wtedy z kolei kryzys dopadł mojego męża i ja prowadziłam przez kilka km. Wreszcie na 38 km dojechaliśmy do wypłaszczenia, zwanego Las Canadas, które krajobrazowo jest moim zdaniem najpiękniejszym widokiem na Teneryfie. Ogromne pola zastygłej lawy i pumeksu, a na tym wylany jakimś cudem asfalt. Bojąc się spaść w przepaść wybierałam raczej tor środkiem mojej połowy jezdni, a nie przy linii bocznej, za którą zaraz zaczynało się strome wyższa lub nieco niższe zbocze i wulkaniczne skały.
Po widokach dla oka i lekkim odpoczynku jazdą po płaskim od 45 znowu było ostro pod górkę. Wtedy przyszedł mój największy kryzys. Musiałam się zatrzymać na jakieś 10 minut, zjeść całą paczkę rodzynek i nieco odsapnąć, uspokoić drżące nogi. Ostatnie kilometry to droga przez mękę. Ale udało się.
Jak zajechaliśmy na miejsce, mąż zaproponował, że zostawimy tu rowery, wrócimy taksówką, a jutro przyjedziemy autem żeby wziąć rowery. Twiedził, ze boi się, ze nie wrócimy przed zmrokiem. Wyśmiałam go i ruszyliśmy w dół. Umówiliśmy się, że będziemy jechać powoli i ostrożnie, bo jezdnia była pełen dziur i nierówności, a nie chcieliśmy złapać gumy, ani mieć wywrotki. Zresztą byliśmy zbyt zmęczeni by utrzymać koncentrację potrzebną do szybszej jazdy w dół. Od startu minęło 6,5 godziny, 48 km i ponad 2200 m wysokości n.p.m.
Po krótkiej przerwie na gorącą czekoladę i kanapkę kupioną w barze ubraliśmy wszystko co mieliśmy w plecakach i zaczęliśmy zjazd. Ależ było zimno, wiatr wiał tak silny, że ledwo co było można czasem utrzymać rower. A tymczasem przed nami był jeszcze niewielki podjazd w okolicy wypłaszczenia

Ale już od 60 km zaczął się zjazd. I tu były dwie przeszkody – pierwsza to nierówna jezdnia i manewrowanie tak, by wybrać najlepszy tor na jezdni, bez wpadania w dziury. Część kierowców nie była zadowolona z tego, że jedziemy na środku pasa, ale droga przy linii bocznej była najgorsza. Sorry, ale takie mamy drogi. Dla nich to minutka dłuższej jazdy na wycieczce w czasie urlopu, dla mnie to kwestia uniknięcia kraksy z jezdnią lub skałą lub przepaścią. Tylko czekałam, czy pojawi się jakiś odważny idący na nas „na trzeciego” i był jeden taki, co mu się spieszyło pod górę i wyprzedzał, nie zważając, że jedziemy po swoim pasie jezdni - ledwo co wyhamowaliśmy. Druga przeszkoda to drętwiejąca ręka na hamulcu. Mam niestety odnawiające się przeciążenie prawego kciuka (od komputera) i ręka po kilkunastu km zaczęła mnie boleć masakrycznie. W sumie powrót trwał 2,5 godziny. Długo i zimno.
Nie mogę oddać słów szczęścia, gdy ujrzałam wreszcie Tamaimo, tak bliskie naszemu domkowi.
W sumie 98 km, 9 godzin jazdy, 10 całej wyprawy.
Co ciekawe, po powrocie okazało się, że zjazd, pomimo bólu dłoni i napięcia pleców, pozwolił całkiem dobrze wypocząć nogom i całemu organizmowi. Przyjechaliśmy zmęczeni, ale wcale nie wyczerpani, spokojnie siedzieliśmy do wieczora z dziećmi i znajomymi, a następnego dnia odwieźliśmy rowery. Ach, jak łatwo było jechać tylko 30 km i to nie cały czas pod górę
Będzie jeszcze podsumowanie, jak coś wymyślę
p.s. rękę rozwaliłam właśnie w Tamaimo. Do dziś się nie zagoiła.
Nie masz wymaganych uprawnień, aby zobaczyć pliki załączone do tego posta.