15.09 - Wachau Halbmaraton 21,1km - 1.25.06 - tempo śr. 4,02
Impreza nazywa się Wachau Marathon i sama w sobie warta jest kilku słów i drobnego opisu. Zawody te to w zasadzie 3 biegi, ćwierć, pół i pełny maraton, które rozgrywane są wzdłuż brzegów Dunaju w trasa ich przebiega przez jedną z największych atrakcji turystycznych Austrii czyli przełom Dunaju zwany Wachau. Biegi startują z różnych miejsc tej samej trasy, im krótszy tym ma start bliżej mety usytuowanej w centrum pięknego miasta Krems (60km na zach od Wiednia). Biegacze na miejsca startu są rozwożeni z Krems oraz z Wiednia autobusami, pociągami i statkami, każdy sobie wybiera opcje transportu przy wpisie i przejazd zawarty jest w kosztach (ok 30-40 euro w zależności od terminu wpisu), autobusy są od razu depozytami. Wszystko świetnie zorganizowane i dopięte świetnie zważywszy na skale wydarzenia.
O masowości tego biegu przekonaliśmy się już w niedzielę rano gdy stanęliśmy w potężnym korku na autostradzie przed Krems, we wszystkich autach biegacze, korek idzie jak krew z nosa i już robiło się nerwowo, wjazd do miasteczka i kłopot z parkowaniem, wszędzie masa aut i tłumy biegaczy ciągnących ku autobusom i pociągom. Trudności logistyczne pokonaliśmy stając na prywatnym parkingu pod biurowcem - nikt się nie czepiał, nikt nie robił problemów - miasto w stanie podwyższonej gotowości. Sama trasa jest płaska, delikatne, nieodczuwalne podbiegi i zbiegi, idzie brzegiem rzeki pod stromymi terasowymi winnicami, skałami i miasteczkami cudnej urody na zboczach, na szczytach gór zamki i malownicze ruiny - bajka.
Nasze ostatnie dni przed startem nie wyglądały dobrze, Lidka miała problem z łydką, w czwartek odwiedziła fizjo i dostała awaryjny pakiet rozciągania bolącej nogi, do tego przeziębiliśmy się i tu ja wyglądałem gorzej, w sobotę byłem słabiutki, zatoki zawalone i dziwne zmęczenie, nic nie pomagało - byłem "miętki i tyle". Padłem wieczorem jak kawka i dobry sen chyba pomógł bo rano było wyraźnie lepiej, Lidka tez się wyprostowała i po dobiegu na styk do autobusu jadącego na start przyszła a trema i mobilizacja. Nigdy nie biegaliśmy zawodów z tak ciężkiego treningu, nigdy tyle nie biegaliśmy i ciekaw byłem jak wyjdzie nam tak krótkie i delikatne odpuszczenie - to był pewna niewiadoma. Na miejscu na brzegu rzeki tłum biegaczy, ciężko przejść, autobus z elitą, z którego wysiada tłum Kenijczyków płci obojga. Biegamy chwilę, rozciąganie i do strefy startowej. Pogoda piękna, słońce za cienkimi chmurami, nieco powyżej 20 stopni, słaby wiatr, atmosfera, nic tylko walczyć.
Początek nieco pofałdowany ale zbiegi i podbiegi bardzo łagodne, biegnę wg planu na złamanie 1,26 - cisnę równo po 4,05, już po 3km biegnę w grupce ok 10 osób, która powoli wyprzedza bohaterów pierwszych kilometrów, po ósmym kilometrze stawka się przerzedza a z grupki zaczynają odpadać pierwsi biegacze, tempo równiutkie, na 10mie jesteśmy w 40,51, na półmetku 43,06 tyle, ze wtedy jest nas już tylko dwóch, trzymam intensywność i zmęczenie w ryzach, chcę tak biec do końca i na dwóch ostatnich km-ach urwać te kilka sekund do 1,26, od 14kma biegnę już sam, nikt z grupki się nie ostał, jest pod wiatr, trochę przeszkadza ale też chłodzi, pije po łyku na punktach i wylewam na siebie wodę, na 15tym jestem planowo i równo wg planu, z wolna wyprzedzam kolejnych zawodników i wtedy zaczyna się coś dziwnego, coś co już znam z niektórych startów tyle, że tym razem nie odkrywam nagłych pokładów rezerwowej mocy, jestem zmęczony jak byłem, niby nie przyspieszam ale biegnę szybciej, jestem z tempem poniżej 4,00, trzymam tą intensywność i każdy kolejny kilometr wychodzi mi szybciej - 3,58 - 3,55 - 3,53 - 3,51 - 3,47 - 3,46 - meta. Końcówka to kluczenie po miasteczku w szpalerach kibiców, doping niesie bo ja już na oparach, 500 m przed metą stoją moi rodzice, biegnąc podnoszę dwie ręce do góry w geście podwójnego V - tak do zdjęcia bo wiem, ze plan maksimum już prawie zrobiony, opuszczam i od razu tego żałuje tak zabolało, jeszcze ostatnia spinka, mijam ostatnich dwóch zawodników, bramka 21km, czerwony dywan, mijam truchtającego do mety Kenijczyka z elity i padam na pysk, minutę oglądam swoje Kinvary, siadam na asfalcie. Na ostatnim kilometrze miałem jeszcze myśl by coś wydusić więcej z siebie i złamać 1,25 ale odpuściłem, za dużo na raz, trzeba sobie coś zostawić na później

. Podnoszę się, staję za Paniami rozdającymi medale i patrze na rzekę ludzi, która rośnie i wlewa się na metę, czekam na Lidkę, widzę ja w oddali i wiem, że będzie życiówka, dobiega strasznie zmęczona, 1,37,11 - dokłada do życiówki ponad pół minuty ale jest niezadowolona, nie było mocy na ostatniej piątce, pobiegła równo na 1,37 z sekundami ale nie miała z czego odejść, nie złapała takiego haju jak ja, cóż, nie zawsze się tak miewa - taki stan łaski nie jest w standardzie, bywa czasem tylko niestety

Szkoda trochę bo do 3 miejsca w kategorii zabrakło jej 35 sekund, niby niewiele ale jednak sporo. Potem dużo wody, piwa (Erdinger ale ten bezalk) i spadamy, na kwaterę, kąpiel,w auto i do Polski - świetny trzydniowy wypad z sobotnim całodniowym zwiedzaniem oraz udanymi zawodami.
Trochę statystyki:
- zająłem netto 99-100 miejsce, 22 gie w kategorii, Lidka 6 te w kat.
- moja połówka to NS 43,06 - 42 minuty, ostatnie 10km przebiegłem w ok 39,37
- byłem pierwszym z Pl na mecie, Lidka 4 ta (50 osób od nas tam biegło
Zdjęć kilka wrzucę wieczorem i może coś jeszcze dopisze na spokoju, bo głowa wciąż rozgrzana emocjami.
To te fotki, dwie z miejsca startu nad Dunajem oraz zakole rzeki wzdłuż którego idzie trasa biegu widoczne z 11km bi(zdjęcie robione z miasteczka pod którym przebiega się w tunelu i w nim mija się 11km biegu).
Nie masz wymaganych uprawnień, aby zobaczyć pliki załączone do tego posta.