Aniad1312 Run 4 fun - not 4 records ;)
Moderator: infernal
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4291
- Rejestracja: 18 kwie 2010, 21:03
6 sierpnia 2013
Ależ gorąc! To pewnie jakaś zemsta kenijskich szamanów... tylko za co to wszystko, za co?
Rano nie mogłam pójść na trening, więc postanowiłam, że wybiorę się pod wieczór na stadion. Tam już jakiś cień powinien być. Był, tylko że przy okazji powietrze takie, że kroić by je można...
Przedtem poobiednio zaległam z książką (Chrissie Wellington) na kanapie i po chwili już mi się oczy przymknęły na jakąś godzinę. Nie, żeby książka była nudna, co to to nie tak mię wciągnęła, że nawet dzisiaj w poczekalni u lekarza ją wertowałam. Krystyna jest niesamowita i aż wstyd mi doprawdy, że na ostatnim obozowym wyścigu chciałam się zmyć z trasy.
No ale mówi też, że regeneracja jest baaardzo ważna, więc po tej godzinie snu regenerowałam się jeszcze prawie drugą nie złażąc z kanapy w końcu jednak zlazłam i wyległam na wszechobecną patelnię.
Najpierw poszłam do sklepu zaopatrzyć się w wodę (0.75l), a później potruchtałam już na stadion.
Plan na dziś zakładał 10min + 2x4km T21, czyli 5:10. Przerwa w truchcie - połowa czasu trwania odcinka, czyli 10:20.
Wyszło tak:
Wte - 2km po 5:51.
4km po 5:02
Przerwa 1.69km po 6:07
4km po 5:00
Przerwa 1.64km po 6:16
Rozciąganie i powrót do domu, czyli wewte 2.03km po 5:58
Łącznie: 15.37km
Kolejny raz siebie zaskoczyłam, bo biegnąc "wte" nie miałam pojęcia jak w tej temperaturze uda mi się pobiec 2x4km po 5:10. Nie chciałam biegać nad zalewem, bo tam pełno ludzi, wolałam dziś stadion. No i trochę się bałam tych 10 okrążeń każdego interwału - w sensie czy się nie zanudzę. Ale jakoś poszło, przez pierwsze dwa kaemy maszyna wciąż pikała że za szybko, a mnie nie biegło się jakoś ciężko i naprawdę trudno było mi zwolnić. Pierwszy taki trening poszedł mi dużo gorzej, z tego co pamiętam moje samopoczucie.
Przerwa w truchcie, myślę sobie - teraz to pewnie pójdzie ciężko. Ale nie, ale nie...na sam koniec nawet chyba ciut przyspieszyłam.
Wypiłam całą wodę, co ją ze sobą przytargałam, a w domu pierwsze kroki skierowałam do lodówki i wyciągnęłam miłosławskie marcowe, co to o nim myślałam w chwilach najgorszej suszy. I ech...sama nie wiem kiedy zniknęło szybko było...
Ależ gorąc! To pewnie jakaś zemsta kenijskich szamanów... tylko za co to wszystko, za co?
Rano nie mogłam pójść na trening, więc postanowiłam, że wybiorę się pod wieczór na stadion. Tam już jakiś cień powinien być. Był, tylko że przy okazji powietrze takie, że kroić by je można...
Przedtem poobiednio zaległam z książką (Chrissie Wellington) na kanapie i po chwili już mi się oczy przymknęły na jakąś godzinę. Nie, żeby książka była nudna, co to to nie tak mię wciągnęła, że nawet dzisiaj w poczekalni u lekarza ją wertowałam. Krystyna jest niesamowita i aż wstyd mi doprawdy, że na ostatnim obozowym wyścigu chciałam się zmyć z trasy.
No ale mówi też, że regeneracja jest baaardzo ważna, więc po tej godzinie snu regenerowałam się jeszcze prawie drugą nie złażąc z kanapy w końcu jednak zlazłam i wyległam na wszechobecną patelnię.
Najpierw poszłam do sklepu zaopatrzyć się w wodę (0.75l), a później potruchtałam już na stadion.
Plan na dziś zakładał 10min + 2x4km T21, czyli 5:10. Przerwa w truchcie - połowa czasu trwania odcinka, czyli 10:20.
Wyszło tak:
Wte - 2km po 5:51.
4km po 5:02
Przerwa 1.69km po 6:07
4km po 5:00
Przerwa 1.64km po 6:16
Rozciąganie i powrót do domu, czyli wewte 2.03km po 5:58
Łącznie: 15.37km
Kolejny raz siebie zaskoczyłam, bo biegnąc "wte" nie miałam pojęcia jak w tej temperaturze uda mi się pobiec 2x4km po 5:10. Nie chciałam biegać nad zalewem, bo tam pełno ludzi, wolałam dziś stadion. No i trochę się bałam tych 10 okrążeń każdego interwału - w sensie czy się nie zanudzę. Ale jakoś poszło, przez pierwsze dwa kaemy maszyna wciąż pikała że za szybko, a mnie nie biegło się jakoś ciężko i naprawdę trudno było mi zwolnić. Pierwszy taki trening poszedł mi dużo gorzej, z tego co pamiętam moje samopoczucie.
Przerwa w truchcie, myślę sobie - teraz to pewnie pójdzie ciężko. Ale nie, ale nie...na sam koniec nawet chyba ciut przyspieszyłam.
Wypiłam całą wodę, co ją ze sobą przytargałam, a w domu pierwsze kroki skierowałam do lodówki i wyciągnęłam miłosławskie marcowe, co to o nim myślałam w chwilach najgorszej suszy. I ech...sama nie wiem kiedy zniknęło szybko było...
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4291
- Rejestracja: 18 kwie 2010, 21:03
8 sierpnia 2013
Najpierw 6.82km po 5:50.
Przebieżki 6x 20s: 4:05/ 3:53/ 3:55/ 3:12/ 3:14/ 3:15
Przerwę ustawiłam sobie na 150m w marszu, ale to za długo, 100m w zupełności wystarczy.
Powrót konwersacyjny, w pełnym tego słowa znaczeniu - spotkałam koleżankę i razem sobie potruchtałyśmy: 2.70km po 6:22.
W sumie to nic więcej nie napiszę, bo nie ma o czym. No może oprócz hitu na dziś, o którym zapomniałam wspomnieć wczoraj
Z reguły reklamy mailowe wyrzucam bez czytania, ale tę opłaciło się otworzyć
"Kwalifikuje się Pani do ogólnopolskiej akcji "Piękna Polka - Lato 2013", ponieważ spełnia Pani warunek miejsca zamieszkania i wieku."
Boskie
Najpierw 6.82km po 5:50.
Przebieżki 6x 20s: 4:05/ 3:53/ 3:55/ 3:12/ 3:14/ 3:15
Przerwę ustawiłam sobie na 150m w marszu, ale to za długo, 100m w zupełności wystarczy.
Powrót konwersacyjny, w pełnym tego słowa znaczeniu - spotkałam koleżankę i razem sobie potruchtałyśmy: 2.70km po 6:22.
W sumie to nic więcej nie napiszę, bo nie ma o czym. No może oprócz hitu na dziś, o którym zapomniałam wspomnieć wczoraj
Z reguły reklamy mailowe wyrzucam bez czytania, ale tę opłaciło się otworzyć
"Kwalifikuje się Pani do ogólnopolskiej akcji "Piękna Polka - Lato 2013", ponieważ spełnia Pani warunek miejsca zamieszkania i wieku."
Boskie
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4291
- Rejestracja: 18 kwie 2010, 21:03
8 sierpnia 2013 ale czy aby na pewno...?
Upały mnie wykańczają. Codziennie po południu zasypiam na około godzinę. Wolę codziennie rano skrobać szyby przez 10min, niż tak samo długo przebywać na zewnątrz przy tych temperaturach...
Obudziłam się o 4 nad ranem, z myślą, że chyba zapomniałam zdjąć szkła z oków. Więc zdjęłam i położyłam się znów. Po 3h obudziłam się ponownie i pomyślałam, że może by już wstać, zwłaszcza że trening do lekkich dzisiaj nie należał, a słońca nie było ino chmury. No ale zanim czyn wcieliłam w życie, usnęłam na kolejne 1.5h
Wczoraj jakiś lewy mięsień pośladkowy mnie kłuł, albo nerw jakiś, ale dziś już było ok.
Przed zaśnięciem odezwał się też żołądek, w sensie takim, że stwierdzał iż banan na śniadanie mu nie wystarczy przed bieganiem, tak więc zjadłam bułeczkę sporawą z dżemem i już w trakcie treningu wiedziałam, że to był dobry krok
Plan był na 10min rozgrzewki + 50min TM, które chciałam zamienić na 60min. Ale że jak wychodziłam z domu, chmury na całym niebie, to nie wzięłam wody taka nie-młoda, a taka gupia... . Z chwilą kiedy już zaczęłam biec, chmury zniknęły i wyszło słońce, wcale nie wytęsknione...
Okiej, rozgrzewka wyszła 1.70km po 5:53.
Chwila rozciągania i wymachów rącznych.
I lecim. Maszyna wyliczyła, że w 1h powinnam machnąć 10.90km.
Tempo w końcu bardziej przypominało TM (5:30), ale i tak znów za szybko wyszło. Po ok 20min mijałam rodzinkę z dziećmi. Jedno dziecko pyta mamę: "a gdzie pani tak leci?" Ja: "Pani leci do domu" tia...jeszcze przez parę ładnych kilometrów leciałam W okolicach 4km na chwilę musiałam przystanąć, potem raz jeszcze, padaka z nieba dawała się we znaki, choć i tak cały trening biegałam w lasku nad-zalewowym i nie wyprawiałam się na patelnianą drugą stronę wody, ino trzymałam się tego bardziej zacienionego brzegu... Potem zaczepił mnie pan na rowerze, którego ostatnio mijałam nad zalewem. Pyta mi się, ile biegam codziennie, ja że między 10 a 30km, ale te 30 to rzadko. Pan pyta czy maraton tak sobie biegnę? Ja odpowiadam że zależy, co oznacza tak sobie No i tak jeszcze chwilę gadaliśmy, w końcu mu powiedziałam, że miło się rozmawia, ale nie mogę dłużej gadać, bo się za bardzo męczę. Po jakichś 7km zaczęłam mieć kryzys, ale że jestem świeżo po lekturze Chrissie, to sobie układałam w głowie co nieco a to, że przecież jeszcze tylko trochę mi zostało (odejmując sobie dodatkowo 10min), a to że nie pierwszy raz biegnę itd itp. Walczyłam, żeby znów się nie zatrzymać, brak wody mi doskwierał mocno dość, bo poza tym było ok. W końcu ugadałam się z sobą, że zatrzymam się po 50min i wtedy zdecyduję, czy mam jednak siłę na kolejne 10min. Zatrzymałam się, licznik wybił 9km z kawałkiem. Chwilę odpoczęłam i stwierdziłam, że jednak lepiej mieć jaja, niż fistaszki i poleciałam dalej.
Tempo całego TM (11.21km) wyszło mi znów szybciej, bo 5:21, poszczególne odcinki tak: 5:29/ 5:27/ 5:15/ 5:26/ 5:14/ 5:25/ 5:32/ 5:35/ 5:30/ 5:05 (ale to trochę "oszukane" tempo, bo większość leciałam po tej dłuższej przerwie)/ 4:57 (tu już nie-oszukane, w całości biegany kilometr)/ ostatnie 200m po 4:45.
Po tym jak z radością usłyszałam dźwięk maszyny i na wyświetlaczu pokazało się "Wygrałaś", ok 400m w marszu a potem schłodzenie 2.1km - 5:48 i 5:18. Miało być wolniej, ale chciałam jak najszybciej znaleźć się w domu i nieświadomie przyspieszyłam.
Ale żeby nie było, że taki chojrak jestem, to nie robię ćwiczeń, bo wieczorem nie mam siły w tym ukropie
Upały mnie wykańczają. Codziennie po południu zasypiam na około godzinę. Wolę codziennie rano skrobać szyby przez 10min, niż tak samo długo przebywać na zewnątrz przy tych temperaturach...
Obudziłam się o 4 nad ranem, z myślą, że chyba zapomniałam zdjąć szkła z oków. Więc zdjęłam i położyłam się znów. Po 3h obudziłam się ponownie i pomyślałam, że może by już wstać, zwłaszcza że trening do lekkich dzisiaj nie należał, a słońca nie było ino chmury. No ale zanim czyn wcieliłam w życie, usnęłam na kolejne 1.5h
Wczoraj jakiś lewy mięsień pośladkowy mnie kłuł, albo nerw jakiś, ale dziś już było ok.
Przed zaśnięciem odezwał się też żołądek, w sensie takim, że stwierdzał iż banan na śniadanie mu nie wystarczy przed bieganiem, tak więc zjadłam bułeczkę sporawą z dżemem i już w trakcie treningu wiedziałam, że to był dobry krok
Plan był na 10min rozgrzewki + 50min TM, które chciałam zamienić na 60min. Ale że jak wychodziłam z domu, chmury na całym niebie, to nie wzięłam wody taka nie-młoda, a taka gupia... . Z chwilą kiedy już zaczęłam biec, chmury zniknęły i wyszło słońce, wcale nie wytęsknione...
Okiej, rozgrzewka wyszła 1.70km po 5:53.
Chwila rozciągania i wymachów rącznych.
I lecim. Maszyna wyliczyła, że w 1h powinnam machnąć 10.90km.
Tempo w końcu bardziej przypominało TM (5:30), ale i tak znów za szybko wyszło. Po ok 20min mijałam rodzinkę z dziećmi. Jedno dziecko pyta mamę: "a gdzie pani tak leci?" Ja: "Pani leci do domu" tia...jeszcze przez parę ładnych kilometrów leciałam W okolicach 4km na chwilę musiałam przystanąć, potem raz jeszcze, padaka z nieba dawała się we znaki, choć i tak cały trening biegałam w lasku nad-zalewowym i nie wyprawiałam się na patelnianą drugą stronę wody, ino trzymałam się tego bardziej zacienionego brzegu... Potem zaczepił mnie pan na rowerze, którego ostatnio mijałam nad zalewem. Pyta mi się, ile biegam codziennie, ja że między 10 a 30km, ale te 30 to rzadko. Pan pyta czy maraton tak sobie biegnę? Ja odpowiadam że zależy, co oznacza tak sobie No i tak jeszcze chwilę gadaliśmy, w końcu mu powiedziałam, że miło się rozmawia, ale nie mogę dłużej gadać, bo się za bardzo męczę. Po jakichś 7km zaczęłam mieć kryzys, ale że jestem świeżo po lekturze Chrissie, to sobie układałam w głowie co nieco a to, że przecież jeszcze tylko trochę mi zostało (odejmując sobie dodatkowo 10min), a to że nie pierwszy raz biegnę itd itp. Walczyłam, żeby znów się nie zatrzymać, brak wody mi doskwierał mocno dość, bo poza tym było ok. W końcu ugadałam się z sobą, że zatrzymam się po 50min i wtedy zdecyduję, czy mam jednak siłę na kolejne 10min. Zatrzymałam się, licznik wybił 9km z kawałkiem. Chwilę odpoczęłam i stwierdziłam, że jednak lepiej mieć jaja, niż fistaszki i poleciałam dalej.
Tempo całego TM (11.21km) wyszło mi znów szybciej, bo 5:21, poszczególne odcinki tak: 5:29/ 5:27/ 5:15/ 5:26/ 5:14/ 5:25/ 5:32/ 5:35/ 5:30/ 5:05 (ale to trochę "oszukane" tempo, bo większość leciałam po tej dłuższej przerwie)/ 4:57 (tu już nie-oszukane, w całości biegany kilometr)/ ostatnie 200m po 4:45.
Po tym jak z radością usłyszałam dźwięk maszyny i na wyświetlaczu pokazało się "Wygrałaś", ok 400m w marszu a potem schłodzenie 2.1km - 5:48 i 5:18. Miało być wolniej, ale chciałam jak najszybciej znaleźć się w domu i nieświadomie przyspieszyłam.
Ale żeby nie było, że taki chojrak jestem, to nie robię ćwiczeń, bo wieczorem nie mam siły w tym ukropie
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4291
- Rejestracja: 18 kwie 2010, 21:03
8 sierpnia
part 2
Basen.
Poszłam z 15-letnią bratanicą. Zaplanowałyśmy godzinkę. Myślę sobie - machnę 30 długości, potem pewnie jakieś bicze, może zjeżdżalnia? Pytam Młodą ile planuje. Ona, że 25-30 długości. Myślę sobie, że pasuje, ja zrobię swoje zwyczajowe 40. No to pływamy, zbliżam się do 30stu, zmęczenia nie ma. Trochę się porozciągałam, trochę wymachów nogami i lecę kolejne 10. Młoda pływa dalej. Po 40stu pytam się ile jeszcze, ona że jeszcze 10min. No to myślę sobie, że co się będę nudzić i lecę dalej z nią. Dobiłam do 50ciu, porozciągałam się porządnie i wyszłam z wody, Młoda zaraz za mną. Okazało się, że też przepłynęła 50 basenów. Moja krew
part 2
Basen.
Poszłam z 15-letnią bratanicą. Zaplanowałyśmy godzinkę. Myślę sobie - machnę 30 długości, potem pewnie jakieś bicze, może zjeżdżalnia? Pytam Młodą ile planuje. Ona, że 25-30 długości. Myślę sobie, że pasuje, ja zrobię swoje zwyczajowe 40. No to pływamy, zbliżam się do 30stu, zmęczenia nie ma. Trochę się porozciągałam, trochę wymachów nogami i lecę kolejne 10. Młoda pływa dalej. Po 40stu pytam się ile jeszcze, ona że jeszcze 10min. No to myślę sobie, że co się będę nudzić i lecę dalej z nią. Dobiłam do 50ciu, porozciągałam się porządnie i wyszłam z wody, Młoda zaraz za mną. Okazało się, że też przepłynęła 50 basenów. Moja krew
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4291
- Rejestracja: 18 kwie 2010, 21:03
9 sierpnia 2013
łomatko, ale nawałnice przez całą noc! Ledwie jedna burza się kończyła, druga zaczynała.
Tiaaa, milutko nie było
Od rana nerw miałam, oj miałam, bo nic mi nie szło jak zaplanowałam. Chciałam na basen już od ósmej, ale musiałam jeszcze skoczyć do bankomatu, coby kasę na karnet wypłacić. Oczywiście wyjechałam później. Potem okazało się, że jadę bez dokumentów więc musiałam się wrócić...mogłabym zaryzykować jazdę bez papiórów, ale w nich miałam karnet do przedłużenia, więc się nie dało
No dobra, dojechałam, szybko się przebrałam i huzia na józia do wody. Ech...tak chciałam się zrelaksować, a nic mi dzisiaj nie szło. Ciężko się pływało, oddychało ciężko...Chyba to przez to, że te burze mnie obudziły ok 3 rano i już nie zasnęłam, no może na 30min, jak już musiałam wstawać
No ale jak już sobie to pływanie zaplanowałam, to niech chociaż to mi się uda, więc wyszło 60x 25m. Plus 3 serie ćwiczeń na nogi.
łomatko, ale nawałnice przez całą noc! Ledwie jedna burza się kończyła, druga zaczynała.
Tiaaa, milutko nie było
Od rana nerw miałam, oj miałam, bo nic mi nie szło jak zaplanowałam. Chciałam na basen już od ósmej, ale musiałam jeszcze skoczyć do bankomatu, coby kasę na karnet wypłacić. Oczywiście wyjechałam później. Potem okazało się, że jadę bez dokumentów więc musiałam się wrócić...mogłabym zaryzykować jazdę bez papiórów, ale w nich miałam karnet do przedłużenia, więc się nie dało
No dobra, dojechałam, szybko się przebrałam i huzia na józia do wody. Ech...tak chciałam się zrelaksować, a nic mi dzisiaj nie szło. Ciężko się pływało, oddychało ciężko...Chyba to przez to, że te burze mnie obudziły ok 3 rano i już nie zasnęłam, no może na 30min, jak już musiałam wstawać
No ale jak już sobie to pływanie zaplanowałam, to niech chociaż to mi się uda, więc wyszło 60x 25m. Plus 3 serie ćwiczeń na nogi.
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4291
- Rejestracja: 18 kwie 2010, 21:03
10 sierpnia 2013
Wczoraj wieczorem 30minut ćwiczeń, nie powiem, żebym się do nich garnęła. Ale w końcu jakoś się-sama przekonałam.
Dzisiaj bez szału i bez historii.
Ustalone z Krzyśkiem rozbiegania w okolicach 6/km są w tej chwili chyba najtrudniejszym elementem treningu do zrealizowania
Dlatego też wte 6km śr. po 5:32.
Po drodze spotkałam kumpla, akurat czekał go ostatni podbieg. Pyta się, czy dam radę z nim pobiec kawałek, bo mu garminiak padł i nie wie, jakim tempem robi te podbiegi. Myślę sobie "Kurczę, a niby czemu miałabym nie dać rady, przecież interwału tu nie będzie " Zaczęliśmy biec, a mi się przypomniało, że ustawiłam sobie średnie tempo lapa, czyli kilometra. Więc krzyknęłam Robertowi, że i tak mi nie podam tempa i leciałam swoim. I dobrze, bo on-skubany te podbiegi robił szybciej niż ja przebieżki Się bym wykończyła. Zwłaszcza, że już za chwileczkę już za momencik ja sama miałam podbiegi do zrobienia Robert biegał dłuższy o mniejszym stopniu nachylenia, a ja wzięłam krótszy-a-wyższy.
Plan zakładał 6x40s. Okazało się po pierwszym odcinku, że te 40 sek jest idealne
Tak więc wpadło 6 podbiegów, po ok 147m, średnie tempo 4:22.
Wewte 4km po 5:22.
W trakcie wte+wewte wiadukt, więc tych podbiegów wyszło razem 8.
Po 4 ostatnich kaemach wyłączyłam maszynę i niecałe 500m przemaszerowałam. Gdyż trzeba zbierać siły i nie czas na poniewierkę...
Wczoraj wieczorem 30minut ćwiczeń, nie powiem, żebym się do nich garnęła. Ale w końcu jakoś się-sama przekonałam.
Dzisiaj bez szału i bez historii.
Ustalone z Krzyśkiem rozbiegania w okolicach 6/km są w tej chwili chyba najtrudniejszym elementem treningu do zrealizowania
Dlatego też wte 6km śr. po 5:32.
Po drodze spotkałam kumpla, akurat czekał go ostatni podbieg. Pyta się, czy dam radę z nim pobiec kawałek, bo mu garminiak padł i nie wie, jakim tempem robi te podbiegi. Myślę sobie "Kurczę, a niby czemu miałabym nie dać rady, przecież interwału tu nie będzie " Zaczęliśmy biec, a mi się przypomniało, że ustawiłam sobie średnie tempo lapa, czyli kilometra. Więc krzyknęłam Robertowi, że i tak mi nie podam tempa i leciałam swoim. I dobrze, bo on-skubany te podbiegi robił szybciej niż ja przebieżki Się bym wykończyła. Zwłaszcza, że już za chwileczkę już za momencik ja sama miałam podbiegi do zrobienia Robert biegał dłuższy o mniejszym stopniu nachylenia, a ja wzięłam krótszy-a-wyższy.
Plan zakładał 6x40s. Okazało się po pierwszym odcinku, że te 40 sek jest idealne
Tak więc wpadło 6 podbiegów, po ok 147m, średnie tempo 4:22.
Wewte 4km po 5:22.
W trakcie wte+wewte wiadukt, więc tych podbiegów wyszło razem 8.
Po 4 ostatnich kaemach wyłączyłam maszynę i niecałe 500m przemaszerowałam. Gdyż trzeba zbierać siły i nie czas na poniewierkę...
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4291
- Rejestracja: 18 kwie 2010, 21:03
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4291
- Rejestracja: 18 kwie 2010, 21:03
13 sierpnia 2013
Wczoraj miałam ćwiczyć, ale mi się nie chciało. Wczoraj miałam też iść na basen, ale również mi się nie chciało. Za to jadłam.
Dzisiaj sprzątanie kuchni, cały dzień jakoś zszedł na to, wyciąganie garów/misek/talerzy z szafek i takie tam bzdety. Tak więc wobec powyższego, lekko się obawiałam, że dzisiejsze interwały mogą byc trudne do wykonania. No i w sumie to były, w sensie utrzymania tempa.
Rozgrzewka 2km po 5:51 i 5:38.
Chwila rozciągania, wymachów i takich tam wygibasów.
Interwały 2x3km, zakładane tempo 4:50, po każdej trójce przerwa w truchcie 7min 30sek.
Od samego początku pikało, że za szybko - no bo jak się zaczyna poniżej 4/km to tak jest, ale na szczęście tylko przez chwilę. Nie mogłam zwolnić. Lekko nie było, ale biegło mi się komfortowo. Pikało przez cały czas, więc stwierdziłam, że zmęczenie samo spowoduje, że zwolnię na drugiej trójce. No i zwolniłam, ale i tak założeń nie spełniłam.
Gdyż pierwsze 3km pobiegłam po 4:25, a drugie 3km po 4:33.
Przypuszczam, że zawdzięczam to misce makaronu i pół-misce pierogów na obiad
Powrót 2km po 6:22 i 5:50.
Łącznie: 12.47km.
Wczoraj miałam ćwiczyć, ale mi się nie chciało. Wczoraj miałam też iść na basen, ale również mi się nie chciało. Za to jadłam.
Dzisiaj sprzątanie kuchni, cały dzień jakoś zszedł na to, wyciąganie garów/misek/talerzy z szafek i takie tam bzdety. Tak więc wobec powyższego, lekko się obawiałam, że dzisiejsze interwały mogą byc trudne do wykonania. No i w sumie to były, w sensie utrzymania tempa.
Rozgrzewka 2km po 5:51 i 5:38.
Chwila rozciągania, wymachów i takich tam wygibasów.
Interwały 2x3km, zakładane tempo 4:50, po każdej trójce przerwa w truchcie 7min 30sek.
Od samego początku pikało, że za szybko - no bo jak się zaczyna poniżej 4/km to tak jest, ale na szczęście tylko przez chwilę. Nie mogłam zwolnić. Lekko nie było, ale biegło mi się komfortowo. Pikało przez cały czas, więc stwierdziłam, że zmęczenie samo spowoduje, że zwolnię na drugiej trójce. No i zwolniłam, ale i tak założeń nie spełniłam.
Gdyż pierwsze 3km pobiegłam po 4:25, a drugie 3km po 4:33.
Przypuszczam, że zawdzięczam to misce makaronu i pół-misce pierogów na obiad
Powrót 2km po 6:22 i 5:50.
Łącznie: 12.47km.
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4291
- Rejestracja: 18 kwie 2010, 21:03
17 sierpnia 2013
Trochę tu nie zaglądałam, bo odpoczywałam.
W środę 50min i 6x30s. Tempa mi się nie chce wpisywać.
Dzisiaj biegłam maraton w Lesznie. Wiedziałam, że lekko nie będzie, biegłam tam już 4-ty raz, znam trasę, potrafi dać w kość. Może dla niektórych to prawie jak po płaskim, ale dla mnie nie
W środę się trochę denerwowałam, ale w czwartek nie miałam na to czasu, a w piątek to już zupełny spokój. Odpoczywałam na kanapie, nogi na krześle, książka w ręce - tak jak lubię Książka to "Dzika droga" Cheryl Strayed, trochę niepotrzebnie jest reklamowana w porównaniu do "Jedz módl...", bo jest zupełnie o czym innym. W skrócie - to relacja autorki z pokonania Pacific Crest Trail. I nie ukrywam, że lektura dużo mi dała, a najwięcej spokoju.
Rano wstałam, najadłam się, spakowałam i oczywiście wyjechałam z 15minutowym poślizgiem ale że trasa pusta, to jakoś nawet 1.5h mi to nie zajęło, żeby dotrzeć na miejsce.
W biurze numerów, okazało się, że nie mam "jedynki", jak w poprzednich edycjach. Ale za to miałam inny ciekawy numer
No dobra, przebrałam się i trzeba było się jakoś rozgrzać. Potruchtałam ok 800m, porozciągałam się. Trochę pomyślałam, pogadałam z Tym(i) na Górze.
Chciałam pobiec dobrze. Dobrze, czyli bez szarpania, mocno, równo, z siłą. Tak, dopuszczałam łamanie 4h, ale to nie był mój cel. Gdyby było płasko, to pewnie bym powalczyła. Ale pamiętałam z ubiegłego roku, jak niektórzy pierwszą pętlę (4x10,5km) robili ciut poniżej godziny, a ostatnią w ok 1.5h. Nie chciałam powtórzyć tego błędu. Ja ubiegłoroczny maraton pobiegłam lajtowo, ale równo - po 1:05:coś tam. Sama byłam zaskoczona, bo w wynikach okazało się, że różnice na pętlach były sekundowe.
Nicto. Biegłam i biegłam. Pierwsze 21km minęło bardzo szybko. Ok 23km zaczęło odzywać się zmęczenie. Przypomniało mi się, że podczas długich wybiegań to był dystans, na którym często łapał mnie kryzys. Zaczęłam sobie powtarzać, że jestem tu i teraz. Tu i teraz, czyli mam się cieszyć tym, co jest mi dane - to, że mogę biegać, że czuję cudowny zapach ściętego drewna, że świeci piękne słońce. Naprawdę, czułam mega wdzięczność za to, co dostaję, za moje życie. Wcześniej, podczas Rozmowy na początku maratonu, poprosiłam o to, że kiedy spotka mnie kryzys - żebym wierzyła, że go pokonam. I tak się działo. Kilometry mijały dość szybko. Tempo było takie:
1-10km--> 5:33/ 5:43/ 5:40/ 5:45/ 5:46/ 5:34/ 5:43/ 5:58/ 5:44/ 5:41
11-20km--> 5:30/ 5:47/ 5:41/ 5:39/ 5:46/ 5:38/ 5:36/ 5:37/ 5:44/ 5:31
Zaczęłam się zastanawiać, czy uda mi się złamać 4h. Z jednej strony - byłoby to marzenie na takiej trasie, ale z drugiej - zaczęłam czuć presję. I teraz napiszę coś, co może przyjaciół mi tutaj nie przysporzy, ale co mi tam - mój blog jakiś czas temu ktoś zwrócił mi uwagę na coś, o czym nie myślałam. Mianowicie na to, że kiedy piszemy tu na blogach, oprócz wielkiej życzliwości, pomocy, motywowania, narażamy się na krytykę. I dlatego musimy mieć cierpliwość i "grubą skórę". I tak sobie biegłam i myślałam, że jeśli uda mi się złamać te 4h, to doczekam wielu życzliwych mi słów i to też mnie motywowało, bardzo! ale jeśli nie, to będę musiała się liczyć z tym, że być może znajdą się głosy, które będą w jakiś sposób oceniać ten mój bieg. A to, że dlaczego tak, a nie szybciej, a że powinnam biegać mocniej, a to jeszcze coś innego. A przecież on jest mój. Ten bieg - za każdym razem.To moje nogi mnie niosą przez te 42km. To moja głowa pracuje. To są moje wybory - że nie chcę biec na maksa, że decyduję się teraz odpuścić, z różnych względów. Mogę, ale nie muszę.
Biegłam dalej. Aż do 25km --> 5:34/ 5:40/ 5:41/ 5:43/ 5:41.
Myślę sobie - no... to teraz zaczynam biec maraton. Zobaczymy, czy dobrze go sobie ułożyłam.
Chyba tak. Bo nagle zaczęłam doganiać osoby, które straciłam z oczu na początku trasy.
26-30km--> 5:59/ 5:40/ 5:42/ 5:37/ 5:43
Dobiegam do miejsca startu/mety. Ok 300m przed tym miejscem mijam zawodników, którzy ukończyli półmaraton. Biją brawo, krzyczą, że jeszcze kawałek. Odpowiadam, że mam jeszcze jedną pętlę, że niech trochę poczekają z tymi gratulacjami. Jakiś pan mówi: "Trzymaj się dziewczyno". Pewnie tego nie przeczyta, ale jego słowa w mojej głowie dawały mi siłę w chwilach największego zmęczenia...
Po 31.5km kończyła się trzecia pętla. Mijam kobietę, która minęła mnie na pierwszych kilometrach. To oznacza, że dobrze biegnę - stabilnie, siły mnie nie opuszczają. Czuję, że jest ok. Że mogę biec dalej. Że nie padam na twarz, mam siłę i nie będę się wlekła. Przede mną ostatnia pętla. Ostatni najcięższy odcinek, który kończy się przy punkcie odżywczym. Biegacze rozsiani coraz rzadziej. Biegnę już właściwie w osamotnieniu, z czego jestem bardzo zadowolona. Chyba wtedy zaczął się odcinek, kiedy zaczęłam już tylko mijać. Dobiegam do 35km. Łatwo nie jest po serii podbiegów, ale nogi dają radę. Skracam krok, co jest dużym ułatwieniem pod górkę. Dobiegam do punktu odżywczego, po którym jest już w miarę płasko. To ok 36km. I choć przy poprzednich 3 pętlach truchtałam pijąc i jedząc, tutaj czuję, że potrzebuję trochę marszu. Zaczynam iść. Wita mnie pan, który bardzo nam kibicował, pilnował, żebyśmy dużo pili, bardzo pozytywny! Mówię do niego: "Ciężko jest" Na co on z uśmiechem: "Przeje..ne, nie?" Bardzo mnie rozbawił Piję łapczywie wodę, dwa kubki, chwytam arbuza, potem biorę jeszcze jeden kawałek i jeszcze jeden kubek. Kiedy opuszczam punkt, pan mówi, że jestem trzecia. "Pamiętaj, że jesteś trzecia! No!" Zdziwiona i ucieszona odpowiadam tylko "Dobra!". Za tym kryje się "obietnica", że zrobię wszystko, żebym nie była czwarta. Biegnę dalej, po jakimś kilometrze zaczyna się lekki podbieg. Powtarzam sobie, że to tylko chwila, że zaraz będzie zbieg. Jest. Nadal mijam zawodników, niektórzy biegną, niektórzy idą. Gdzieś około 39km wyprzedzam specyficznego biegacza. Kiedy widzi, że biegnę już przed nim zaczyna mówić: "Piękna!" za chwilę sam do siebie mówi coś w stylu: "Kobieta cię zwycięża, biegnij, walcz" i takie tam. Zdaję sobie sprawę, że spotkałam go w ubiegłym roku! W taki sam sposób mówił, kiedy go mijałam i - co najbardziej zaskakujące! - w tym samym miejscu, przed ostatnim dużym podbiegiem Śmiać mi się chce, ale tak jak w roku ubiegłym, zostawiam go w tyle - nie bez satysfakcji
Okiej, no to podbieg przede mną. Skracam krok. Podbieg się skończył, dobiegam do ostatniego punktu z wodą. Od tego momentu mam do mety 2km z kawałkiem. Takim trochę większym, bo garminiak pokazuje mi standardowo ok 200m więcej.
31-40km --> 5:35/ 5:26/ 5:42/ 5:49/ 5:42/ 5:50/ 6:58/ 5:39/ 5:42/ 5:52.
W okolicach 40.5km mijam pana, który trochę biegnie, trochę idzie. Patrzę, ma w dłoni medal. Okazuje się, że robił półmaraton (do wyboru dzisiaj było 10.5km, półmaraton i maraton), a teraz dobieguje treningowo 10km. 41km w 5:52. Biegniemy razem, na 41km zaczyna biec szybciej, a mi się robi jakoś ciężko mówię mu, że nie dam rady, na co on zwalnia. Po chwili odzyskuję siły. Dziękuję mu za podprowadzenie i zaczynam biec szybciej. Ostatni pełny kilometr po 5:22. I najostatniejsze metry, których garminiak nastukał mi 400 zamiast 195 po 4:34.
Wbiegam na metę, słyszę, że faktycznie jestem trzecia. Chce mi się płakać. Z wdzięczności za to, że dostałam to, o co prosiłam - dojechałam na miejsce, pobiegłam z głową, siłą i mocą, pokonałam słabości. I wpadł świeży wynik - 4:02:30. O 9 sek lepiej niż w Dębnie
Dostaję medal, idę po wodę. Siadam na trawie ze znajomymi, zaklepując kolejkę do masażu. Siedzimy, rozmawiamy. Moja kolej na masaż. Wdrapuję się na łóżko, trochę mi wstyd, bo łydki mam całe w piachu. Pan mówi, że to w niczym nie przeszkadza i zmywa kurz. I za chwilę przynosi ulgę moim zbolałym łydkom. Tak wielką, że mogę normalnie chodzić. Po masażu posiłek, ale nie jestem w stanie zjeść go całego. I w końcu pudło. Mega przyjemność i satysfakcja. I nicto, że kobiet w maratonie startowało tylko 10 na prawie 90 zawodników. W nagrodę dostaję puchar i plecak ze stelażem. Chce mi się śmiać, bo kiedy wczoraj czytałam relację Cheryl, pomyślałam, że super byłoby kiedyś przejść taki szlak. Nie żebym zaraz gnała do pokonania PCT, ale pomyślałam o Santiago di Compostella, a drugą myślą było - " No ale przecież nie mam plecaka" teraz mam, 50-litrowy.
Wracam do auta. Na zakończenie z głośników "We are the champions". Znów wdzięczność, znów łzy pod powiekami.
I jak to mawiają sąsiedzi zza miedzy - last but not least, poza momentami dużego zmęczenia, tym razem zero ściany
Trochę tu nie zaglądałam, bo odpoczywałam.
W środę 50min i 6x30s. Tempa mi się nie chce wpisywać.
Dzisiaj biegłam maraton w Lesznie. Wiedziałam, że lekko nie będzie, biegłam tam już 4-ty raz, znam trasę, potrafi dać w kość. Może dla niektórych to prawie jak po płaskim, ale dla mnie nie
W środę się trochę denerwowałam, ale w czwartek nie miałam na to czasu, a w piątek to już zupełny spokój. Odpoczywałam na kanapie, nogi na krześle, książka w ręce - tak jak lubię Książka to "Dzika droga" Cheryl Strayed, trochę niepotrzebnie jest reklamowana w porównaniu do "Jedz módl...", bo jest zupełnie o czym innym. W skrócie - to relacja autorki z pokonania Pacific Crest Trail. I nie ukrywam, że lektura dużo mi dała, a najwięcej spokoju.
Rano wstałam, najadłam się, spakowałam i oczywiście wyjechałam z 15minutowym poślizgiem ale że trasa pusta, to jakoś nawet 1.5h mi to nie zajęło, żeby dotrzeć na miejsce.
W biurze numerów, okazało się, że nie mam "jedynki", jak w poprzednich edycjach. Ale za to miałam inny ciekawy numer
No dobra, przebrałam się i trzeba było się jakoś rozgrzać. Potruchtałam ok 800m, porozciągałam się. Trochę pomyślałam, pogadałam z Tym(i) na Górze.
Chciałam pobiec dobrze. Dobrze, czyli bez szarpania, mocno, równo, z siłą. Tak, dopuszczałam łamanie 4h, ale to nie był mój cel. Gdyby było płasko, to pewnie bym powalczyła. Ale pamiętałam z ubiegłego roku, jak niektórzy pierwszą pętlę (4x10,5km) robili ciut poniżej godziny, a ostatnią w ok 1.5h. Nie chciałam powtórzyć tego błędu. Ja ubiegłoroczny maraton pobiegłam lajtowo, ale równo - po 1:05:coś tam. Sama byłam zaskoczona, bo w wynikach okazało się, że różnice na pętlach były sekundowe.
Nicto. Biegłam i biegłam. Pierwsze 21km minęło bardzo szybko. Ok 23km zaczęło odzywać się zmęczenie. Przypomniało mi się, że podczas długich wybiegań to był dystans, na którym często łapał mnie kryzys. Zaczęłam sobie powtarzać, że jestem tu i teraz. Tu i teraz, czyli mam się cieszyć tym, co jest mi dane - to, że mogę biegać, że czuję cudowny zapach ściętego drewna, że świeci piękne słońce. Naprawdę, czułam mega wdzięczność za to, co dostaję, za moje życie. Wcześniej, podczas Rozmowy na początku maratonu, poprosiłam o to, że kiedy spotka mnie kryzys - żebym wierzyła, że go pokonam. I tak się działo. Kilometry mijały dość szybko. Tempo było takie:
1-10km--> 5:33/ 5:43/ 5:40/ 5:45/ 5:46/ 5:34/ 5:43/ 5:58/ 5:44/ 5:41
11-20km--> 5:30/ 5:47/ 5:41/ 5:39/ 5:46/ 5:38/ 5:36/ 5:37/ 5:44/ 5:31
Zaczęłam się zastanawiać, czy uda mi się złamać 4h. Z jednej strony - byłoby to marzenie na takiej trasie, ale z drugiej - zaczęłam czuć presję. I teraz napiszę coś, co może przyjaciół mi tutaj nie przysporzy, ale co mi tam - mój blog jakiś czas temu ktoś zwrócił mi uwagę na coś, o czym nie myślałam. Mianowicie na to, że kiedy piszemy tu na blogach, oprócz wielkiej życzliwości, pomocy, motywowania, narażamy się na krytykę. I dlatego musimy mieć cierpliwość i "grubą skórę". I tak sobie biegłam i myślałam, że jeśli uda mi się złamać te 4h, to doczekam wielu życzliwych mi słów i to też mnie motywowało, bardzo! ale jeśli nie, to będę musiała się liczyć z tym, że być może znajdą się głosy, które będą w jakiś sposób oceniać ten mój bieg. A to, że dlaczego tak, a nie szybciej, a że powinnam biegać mocniej, a to jeszcze coś innego. A przecież on jest mój. Ten bieg - za każdym razem.To moje nogi mnie niosą przez te 42km. To moja głowa pracuje. To są moje wybory - że nie chcę biec na maksa, że decyduję się teraz odpuścić, z różnych względów. Mogę, ale nie muszę.
Biegłam dalej. Aż do 25km --> 5:34/ 5:40/ 5:41/ 5:43/ 5:41.
Myślę sobie - no... to teraz zaczynam biec maraton. Zobaczymy, czy dobrze go sobie ułożyłam.
Chyba tak. Bo nagle zaczęłam doganiać osoby, które straciłam z oczu na początku trasy.
26-30km--> 5:59/ 5:40/ 5:42/ 5:37/ 5:43
Dobiegam do miejsca startu/mety. Ok 300m przed tym miejscem mijam zawodników, którzy ukończyli półmaraton. Biją brawo, krzyczą, że jeszcze kawałek. Odpowiadam, że mam jeszcze jedną pętlę, że niech trochę poczekają z tymi gratulacjami. Jakiś pan mówi: "Trzymaj się dziewczyno". Pewnie tego nie przeczyta, ale jego słowa w mojej głowie dawały mi siłę w chwilach największego zmęczenia...
Po 31.5km kończyła się trzecia pętla. Mijam kobietę, która minęła mnie na pierwszych kilometrach. To oznacza, że dobrze biegnę - stabilnie, siły mnie nie opuszczają. Czuję, że jest ok. Że mogę biec dalej. Że nie padam na twarz, mam siłę i nie będę się wlekła. Przede mną ostatnia pętla. Ostatni najcięższy odcinek, który kończy się przy punkcie odżywczym. Biegacze rozsiani coraz rzadziej. Biegnę już właściwie w osamotnieniu, z czego jestem bardzo zadowolona. Chyba wtedy zaczął się odcinek, kiedy zaczęłam już tylko mijać. Dobiegam do 35km. Łatwo nie jest po serii podbiegów, ale nogi dają radę. Skracam krok, co jest dużym ułatwieniem pod górkę. Dobiegam do punktu odżywczego, po którym jest już w miarę płasko. To ok 36km. I choć przy poprzednich 3 pętlach truchtałam pijąc i jedząc, tutaj czuję, że potrzebuję trochę marszu. Zaczynam iść. Wita mnie pan, który bardzo nam kibicował, pilnował, żebyśmy dużo pili, bardzo pozytywny! Mówię do niego: "Ciężko jest" Na co on z uśmiechem: "Przeje..ne, nie?" Bardzo mnie rozbawił Piję łapczywie wodę, dwa kubki, chwytam arbuza, potem biorę jeszcze jeden kawałek i jeszcze jeden kubek. Kiedy opuszczam punkt, pan mówi, że jestem trzecia. "Pamiętaj, że jesteś trzecia! No!" Zdziwiona i ucieszona odpowiadam tylko "Dobra!". Za tym kryje się "obietnica", że zrobię wszystko, żebym nie była czwarta. Biegnę dalej, po jakimś kilometrze zaczyna się lekki podbieg. Powtarzam sobie, że to tylko chwila, że zaraz będzie zbieg. Jest. Nadal mijam zawodników, niektórzy biegną, niektórzy idą. Gdzieś około 39km wyprzedzam specyficznego biegacza. Kiedy widzi, że biegnę już przed nim zaczyna mówić: "Piękna!" za chwilę sam do siebie mówi coś w stylu: "Kobieta cię zwycięża, biegnij, walcz" i takie tam. Zdaję sobie sprawę, że spotkałam go w ubiegłym roku! W taki sam sposób mówił, kiedy go mijałam i - co najbardziej zaskakujące! - w tym samym miejscu, przed ostatnim dużym podbiegiem Śmiać mi się chce, ale tak jak w roku ubiegłym, zostawiam go w tyle - nie bez satysfakcji
Okiej, no to podbieg przede mną. Skracam krok. Podbieg się skończył, dobiegam do ostatniego punktu z wodą. Od tego momentu mam do mety 2km z kawałkiem. Takim trochę większym, bo garminiak pokazuje mi standardowo ok 200m więcej.
31-40km --> 5:35/ 5:26/ 5:42/ 5:49/ 5:42/ 5:50/ 6:58/ 5:39/ 5:42/ 5:52.
W okolicach 40.5km mijam pana, który trochę biegnie, trochę idzie. Patrzę, ma w dłoni medal. Okazuje się, że robił półmaraton (do wyboru dzisiaj było 10.5km, półmaraton i maraton), a teraz dobieguje treningowo 10km. 41km w 5:52. Biegniemy razem, na 41km zaczyna biec szybciej, a mi się robi jakoś ciężko mówię mu, że nie dam rady, na co on zwalnia. Po chwili odzyskuję siły. Dziękuję mu za podprowadzenie i zaczynam biec szybciej. Ostatni pełny kilometr po 5:22. I najostatniejsze metry, których garminiak nastukał mi 400 zamiast 195 po 4:34.
Wbiegam na metę, słyszę, że faktycznie jestem trzecia. Chce mi się płakać. Z wdzięczności za to, że dostałam to, o co prosiłam - dojechałam na miejsce, pobiegłam z głową, siłą i mocą, pokonałam słabości. I wpadł świeży wynik - 4:02:30. O 9 sek lepiej niż w Dębnie
Dostaję medal, idę po wodę. Siadam na trawie ze znajomymi, zaklepując kolejkę do masażu. Siedzimy, rozmawiamy. Moja kolej na masaż. Wdrapuję się na łóżko, trochę mi wstyd, bo łydki mam całe w piachu. Pan mówi, że to w niczym nie przeszkadza i zmywa kurz. I za chwilę przynosi ulgę moim zbolałym łydkom. Tak wielką, że mogę normalnie chodzić. Po masażu posiłek, ale nie jestem w stanie zjeść go całego. I w końcu pudło. Mega przyjemność i satysfakcja. I nicto, że kobiet w maratonie startowało tylko 10 na prawie 90 zawodników. W nagrodę dostaję puchar i plecak ze stelażem. Chce mi się śmiać, bo kiedy wczoraj czytałam relację Cheryl, pomyślałam, że super byłoby kiedyś przejść taki szlak. Nie żebym zaraz gnała do pokonania PCT, ale pomyślałam o Santiago di Compostella, a drugą myślą było - " No ale przecież nie mam plecaka" teraz mam, 50-litrowy.
Wracam do auta. Na zakończenie z głośników "We are the champions". Znów wdzięczność, znów łzy pod powiekami.
I jak to mawiają sąsiedzi zza miedzy - last but not least, poza momentami dużego zmęczenia, tym razem zero ściany
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4291
- Rejestracja: 18 kwie 2010, 21:03
18 sierpnia 2013
Dzisiaj basenowa akcja-regeneracja.
Spędziłam tam niemal 2h
Najpierw 30x25m, potem bicze, gejzery (oj wymasowałam sobie stopy aż miło), potem sauna (5-5-10) i na koniec jacuzzi. Żal mi było wychodzić, ale że żołądek przyklejał mi się do pleców, to jednak trzeba było
Jeszcze wspomnień czar...
Początek ostatniej pętli (fot. Maraton Leszno)
Cudowne dłonie masażysty (fot. K. Zielińska)
Ach... (fot. K. Zielińska)
Dzisiaj basenowa akcja-regeneracja.
Spędziłam tam niemal 2h
Najpierw 30x25m, potem bicze, gejzery (oj wymasowałam sobie stopy aż miło), potem sauna (5-5-10) i na koniec jacuzzi. Żal mi było wychodzić, ale że żołądek przyklejał mi się do pleców, to jednak trzeba było
Jeszcze wspomnień czar...
Początek ostatniej pętli (fot. Maraton Leszno)
Cudowne dłonie masażysty (fot. K. Zielińska)
Ach... (fot. K. Zielińska)
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4291
- Rejestracja: 18 kwie 2010, 21:03
21 sierpnia 2013
Wczoraj nie biegałam. Wczoraj było tak
Poza tym, cały dzień padało...wieczorem mrożony groszek na kolano, prawie mi się noga oblodziła, w sensie, że to kolano tylko. Dzisiaj już mi się chciało podreptać. Zaskakująco nawet lekko się biegło, pomimo wiaduktu w drodze wte i wewte.
Czyli tak było:
Wte 7km --> 5:42/ 5:39/ 5:35/ 5:43/ 5:27/ 5:21/ 5:01
Przebieżki 6x20s --> 3:30/ 3:40/ 3:35/ 3:16/ 3:33/ 3:20. W przerwach marsz.
Wewte 4km --> 5:43/ 5:25/ 4:56/ 5:05
Kolano bez strajków generalnych, coś tam czułam, ale bez szału. Co do Winnic to się wciąż zastanawiam. Przebiec to dam radę, tak czuję że się zregenerowałam, co nawet dzisiaj w tych tempach widać, jakoś tak same wskoczyły, bez wysiłku większego.
Tylko mam jakąś taką wewnętrzną niechęć na wyjazd i w piątek dopiero zobaczę, czy mi minie. Jeśli nie, to nie pojadę. Albo może pojadę, ale wracać będę tego samego dnia. Tak-siak, nic wbrew sobie
Wczoraj nie biegałam. Wczoraj było tak
Poza tym, cały dzień padało...wieczorem mrożony groszek na kolano, prawie mi się noga oblodziła, w sensie, że to kolano tylko. Dzisiaj już mi się chciało podreptać. Zaskakująco nawet lekko się biegło, pomimo wiaduktu w drodze wte i wewte.
Czyli tak było:
Wte 7km --> 5:42/ 5:39/ 5:35/ 5:43/ 5:27/ 5:21/ 5:01
Przebieżki 6x20s --> 3:30/ 3:40/ 3:35/ 3:16/ 3:33/ 3:20. W przerwach marsz.
Wewte 4km --> 5:43/ 5:25/ 4:56/ 5:05
Kolano bez strajków generalnych, coś tam czułam, ale bez szału. Co do Winnic to się wciąż zastanawiam. Przebiec to dam radę, tak czuję że się zregenerowałam, co nawet dzisiaj w tych tempach widać, jakoś tak same wskoczyły, bez wysiłku większego.
Tylko mam jakąś taką wewnętrzną niechęć na wyjazd i w piątek dopiero zobaczę, czy mi minie. Jeśli nie, to nie pojadę. Albo może pojadę, ale wracać będę tego samego dnia. Tak-siak, nic wbrew sobie
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4291
- Rejestracja: 18 kwie 2010, 21:03
25 sierpnia 2013
Ostatnio trochę jadłam, więc musiałam zrzucić to, co wlazło, coby nie było jak oto tu
A tak na serio, to strasznie mi się nie chciało jechać na te winnice. Myślę sobie w pt kładąc się spać o 9 ( ) - "Może zaśpię? Może zamiast o 3, obudzę się o 7?" i takie tam w sobotę rano nadal mi się nie chciało jechać i gdybym się uparła, to bym nie pojechała. No, ale się nie uparłam i pojechałam. Oczywiście z 20min poślizgiem, więc trochę się spieszyłam, żeby zdążyć.
Udało się i o 8, godzinę przed startem zawitałam do Starego Kisielina. Po chwili dotarła Concordia z jeszcze jedną dziewczyną, ale nie mogę mówić z jaką, bo kazała mi trzymać dziób na uwięzi to trzymam zaciśnięty do tej pory odebrałam od nich pakiet i się przebrałam i poszłyśmy się rozgrzać. No i start. Piąteczka na powodzenie i ruszamy. Po lewej stronie od startu grupa żołnierzy, którzy nas pilnowali przez cały czas trwania maratonu - piękny widok
Miałam się nie unorać, wedle zaleceń swoich i kolegów klubowych. Pierwsze kilometry jakoś mi za szybko wychodziły, więc zwolniłam, tym bardziej, że nie zdążyłam się najeść od śniadania, które jadłam w nocy na punktach oczywiście wino i miód, ale ja podczas wysiłku nie ryzykuję alkoholu, tym bardziej że gorąco było. Ale były też arbuzy, które smakowały bosko i żywiłam się nimi przez cały maraton - oprócz jednego kawałka banana na drugim punkcie (bo na pierwszym tylko woda była). Na punktach to sobie stawałam, jadłam i piłam, pełen luz
Okiej, biegło się komfortowo gdzieś do 20km. Wtedy zaczęłam czuć zmęczenie maratonem w Lesznie. Na szczęście dojechała do mnie Patrycja na rowerze i tak sobie biegłyśmy i gawędziłyśmy aż do 31km, więc zmęczenie jakoś nie dawało bardzo znać o sobie. Tam się rozstałyśmy i Patrycja popędziła do Tej-Której-Planów Nie-Mogę-Jeszcze-Zdradzać I muszę przyznać, że od tego momentu biegło mi się rewelacyjnie w porównaniu z poprzednimi kilometrami. Jakiś czas wcześniej, na którymś z punktów pani powiedziała mi, że jestem 10 kobietą (startowało 34). Przed 31km byłam już 9. Potem stopniowo zaczynał się odcinek, kiedy zaczęłam mijać kolejne osoby. Po jakimś czasie byłam 8, za chwilę 7. Dobiegam kawałek dalej, a pani dopingująca mówi, że jestem 6 kobietą. Fajnie Biegnę dalej, wymijam kolejną grupę. Takie wymijanie baaardzo mnie motywuje, zwłaszcza jeśli dzieje się na kilometrach, gdzie teoretycznie można uderzyć w ścianę. No i byłam 5. Biegnę dalej, ciężko jest. Na rozwidleniu siedzi kilkuletni chłopiec z tacą i kubkami i bardzo przyjaznym i znaczącym tonem pyta: "Może kubek zimnej wody? Zostały jeszcze niecałe 3kilometry"
3km....Myślę sobie, to tak jak obiec zalew i jeszcze trochę. Damy radę Po chwili dobiegam do pani, która jest 4. Wyprzedzam ją, za chwilę ona mnie, za chwilę znowu ja wyprzedzam ją. Widzę przed sobą 3 dziewczynę, gdzieś ok 100m, rozpoznaję w niej Bożenę. Jestem tuż niedaleko za nią, przekonana, że mam jeszcze z kilkaset metrów, zaczynam biec szybciej, ona też, a tu nagle ku mojemu zaskoczeniu pach!!! i meta i niestety byłam czwarta
Ale za to pierwsza w K 35. Z czasem 4:12:22. Za co oczywiście dostałam ochrzan od kolegów, że za szybko, bo miałam nie szaleć Maszyna pokazała mi 42km.
Za 4m dostałam fajną statuetkę, za Im puchar i wino. Dostaliśmy też kieliszek z pamiątkowym napisem, a każdy kto miał zieloną lub żółtą koszulkę w prezencie dostał piwo.
Taki oto zestaw
Po dekoracji było świetnie, jedzenia do woli, ciasto, wino, ciasto, blok czekoladowy - ten legendarny i wino, a na sam koniec ruszyliśmy w tany i nawet żołnierze dali się namówić, ku uciesze zgromadzonych
I niespodziewanie zupełnie w ramach gratulacji dostałam jeszcze jedno wino od kolegi-biegacza, z którym mijałam się na trasie, aż na 36/37km minęliśmy się ostatecznie
Tak że ten...fajnie, że się jednak nie uparłam i pojechałam. Jedyny minus to taki, że dzisiaj rano trochę bolała mnie głowa
Ostatnio trochę jadłam, więc musiałam zrzucić to, co wlazło, coby nie było jak oto tu
A tak na serio, to strasznie mi się nie chciało jechać na te winnice. Myślę sobie w pt kładąc się spać o 9 ( ) - "Może zaśpię? Może zamiast o 3, obudzę się o 7?" i takie tam w sobotę rano nadal mi się nie chciało jechać i gdybym się uparła, to bym nie pojechała. No, ale się nie uparłam i pojechałam. Oczywiście z 20min poślizgiem, więc trochę się spieszyłam, żeby zdążyć.
Udało się i o 8, godzinę przed startem zawitałam do Starego Kisielina. Po chwili dotarła Concordia z jeszcze jedną dziewczyną, ale nie mogę mówić z jaką, bo kazała mi trzymać dziób na uwięzi to trzymam zaciśnięty do tej pory odebrałam od nich pakiet i się przebrałam i poszłyśmy się rozgrzać. No i start. Piąteczka na powodzenie i ruszamy. Po lewej stronie od startu grupa żołnierzy, którzy nas pilnowali przez cały czas trwania maratonu - piękny widok
Miałam się nie unorać, wedle zaleceń swoich i kolegów klubowych. Pierwsze kilometry jakoś mi za szybko wychodziły, więc zwolniłam, tym bardziej, że nie zdążyłam się najeść od śniadania, które jadłam w nocy na punktach oczywiście wino i miód, ale ja podczas wysiłku nie ryzykuję alkoholu, tym bardziej że gorąco było. Ale były też arbuzy, które smakowały bosko i żywiłam się nimi przez cały maraton - oprócz jednego kawałka banana na drugim punkcie (bo na pierwszym tylko woda była). Na punktach to sobie stawałam, jadłam i piłam, pełen luz
Okiej, biegło się komfortowo gdzieś do 20km. Wtedy zaczęłam czuć zmęczenie maratonem w Lesznie. Na szczęście dojechała do mnie Patrycja na rowerze i tak sobie biegłyśmy i gawędziłyśmy aż do 31km, więc zmęczenie jakoś nie dawało bardzo znać o sobie. Tam się rozstałyśmy i Patrycja popędziła do Tej-Której-Planów Nie-Mogę-Jeszcze-Zdradzać I muszę przyznać, że od tego momentu biegło mi się rewelacyjnie w porównaniu z poprzednimi kilometrami. Jakiś czas wcześniej, na którymś z punktów pani powiedziała mi, że jestem 10 kobietą (startowało 34). Przed 31km byłam już 9. Potem stopniowo zaczynał się odcinek, kiedy zaczęłam mijać kolejne osoby. Po jakimś czasie byłam 8, za chwilę 7. Dobiegam kawałek dalej, a pani dopingująca mówi, że jestem 6 kobietą. Fajnie Biegnę dalej, wymijam kolejną grupę. Takie wymijanie baaardzo mnie motywuje, zwłaszcza jeśli dzieje się na kilometrach, gdzie teoretycznie można uderzyć w ścianę. No i byłam 5. Biegnę dalej, ciężko jest. Na rozwidleniu siedzi kilkuletni chłopiec z tacą i kubkami i bardzo przyjaznym i znaczącym tonem pyta: "Może kubek zimnej wody? Zostały jeszcze niecałe 3kilometry"
3km....Myślę sobie, to tak jak obiec zalew i jeszcze trochę. Damy radę Po chwili dobiegam do pani, która jest 4. Wyprzedzam ją, za chwilę ona mnie, za chwilę znowu ja wyprzedzam ją. Widzę przed sobą 3 dziewczynę, gdzieś ok 100m, rozpoznaję w niej Bożenę. Jestem tuż niedaleko za nią, przekonana, że mam jeszcze z kilkaset metrów, zaczynam biec szybciej, ona też, a tu nagle ku mojemu zaskoczeniu pach!!! i meta i niestety byłam czwarta
Ale za to pierwsza w K 35. Z czasem 4:12:22. Za co oczywiście dostałam ochrzan od kolegów, że za szybko, bo miałam nie szaleć Maszyna pokazała mi 42km.
Za 4m dostałam fajną statuetkę, za Im puchar i wino. Dostaliśmy też kieliszek z pamiątkowym napisem, a każdy kto miał zieloną lub żółtą koszulkę w prezencie dostał piwo.
Taki oto zestaw
Po dekoracji było świetnie, jedzenia do woli, ciasto, wino, ciasto, blok czekoladowy - ten legendarny i wino, a na sam koniec ruszyliśmy w tany i nawet żołnierze dali się namówić, ku uciesze zgromadzonych
I niespodziewanie zupełnie w ramach gratulacji dostałam jeszcze jedno wino od kolegi-biegacza, z którym mijałam się na trasie, aż na 36/37km minęliśmy się ostatecznie
Tak że ten...fajnie, że się jednak nie uparłam i pojechałam. Jedyny minus to taki, że dzisiaj rano trochę bolała mnie głowa
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4291
- Rejestracja: 18 kwie 2010, 21:03
25 sierpnia 2013
Ech...Ciężki dzień dzisiaj. Miejsca sobie znaleźć nie mogłam. Wyszłam pobiegać. Planowałam delikatne 5km, ale skończyło się na 10.15km po 6:03. Nogi trochę zmęczone, ale nie czuły wczorajszego biegu.
A propos wczoraj...
Tu się z Kachitą rozgrzewamy
Tu wbiegam do Winnicy Senator (fot. Winnica Senator)
I tak się cieszę (fot. Dariusz Duda)
Jutro nie biegam, bo nie za bardzo mam na to czas. Ale chęć jest
Ech...Ciężki dzień dzisiaj. Miejsca sobie znaleźć nie mogłam. Wyszłam pobiegać. Planowałam delikatne 5km, ale skończyło się na 10.15km po 6:03. Nogi trochę zmęczone, ale nie czuły wczorajszego biegu.
A propos wczoraj...
Tu się z Kachitą rozgrzewamy
Tu wbiegam do Winnicy Senator (fot. Winnica Senator)
I tak się cieszę (fot. Dariusz Duda)
Jutro nie biegam, bo nie za bardzo mam na to czas. Ale chęć jest
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4291
- Rejestracja: 18 kwie 2010, 21:03
27 sierpnia 2013
Dzisiaj zrobiłam porządek w torebkach. Efekt - znalezione 6 zł w monetach różnych, długopis, zapalniczka co to ją zawsze na cmentarz zapominam zabrać i przez to mam chyba zapas 20 pudełek zapałek, bo wciąż kupuję nowe błyszczyki o których zapomniałam, że je mam, ale wciąż nadają się do użytku, temperówki i różne takie tam. O paragonach w ilości dużej nie wspomnę
No to jak już posprzątałam, to poszłam pobiegać. W planie były interwały. A że nie czułam tych weekendowych 52km, to stwierdziłam że zobaczę czy dam radę interwałować.
Plan zakładał 6x 3' T 5km (czyli 4:40) z przerwą 1:30.
Rozgrzewka 2.14km po 5:30.
Rozciąganie i do dzieła. Oczywiście za szybko--> 4:19/ 4:23/ 4:25/ 4:23/ 4:16/ 4:25
Tiaaa, już nie komentuję nawet.
Schłodzenie 2.57km po 5:58.
Jak wróciłam, to wciągnęłam 2 schabowe, gdyż jak kończyłam pierwszy, to było mi mało, więc poszłam dołożyć drugi, co to miał być na jutro jakieś takie mam mięsne apetyty ostatnio. I se folguję, a co!
Dzisiaj zrobiłam porządek w torebkach. Efekt - znalezione 6 zł w monetach różnych, długopis, zapalniczka co to ją zawsze na cmentarz zapominam zabrać i przez to mam chyba zapas 20 pudełek zapałek, bo wciąż kupuję nowe błyszczyki o których zapomniałam, że je mam, ale wciąż nadają się do użytku, temperówki i różne takie tam. O paragonach w ilości dużej nie wspomnę
No to jak już posprzątałam, to poszłam pobiegać. W planie były interwały. A że nie czułam tych weekendowych 52km, to stwierdziłam że zobaczę czy dam radę interwałować.
Plan zakładał 6x 3' T 5km (czyli 4:40) z przerwą 1:30.
Rozgrzewka 2.14km po 5:30.
Rozciąganie i do dzieła. Oczywiście za szybko--> 4:19/ 4:23/ 4:25/ 4:23/ 4:16/ 4:25
Tiaaa, już nie komentuję nawet.
Schłodzenie 2.57km po 5:58.
Jak wróciłam, to wciągnęłam 2 schabowe, gdyż jak kończyłam pierwszy, to było mi mało, więc poszłam dołożyć drugi, co to miał być na jutro jakieś takie mam mięsne apetyty ostatnio. I se folguję, a co!
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4291
- Rejestracja: 18 kwie 2010, 21:03
28 sierpnia 2013
Dzisiaj miało być 50min i przebieżki, ale sobie zamieniłam treningi.
Tak więc rozgrzewki 2km po 5:41.
I bieg ciągły, miało być 60min po 5:30, czyli 10.9km. Ale że wyszło szybciej, bo po 5:14, to po 11km odpuściłam pozostałe 2 minuty, tym bardziej, że akurat już koło domu byłam.
No i tyle, bo co tu więcej pisać
Dzisiaj miało być 50min i przebieżki, ale sobie zamieniłam treningi.
Tak więc rozgrzewki 2km po 5:41.
I bieg ciągły, miało być 60min po 5:30, czyli 10.9km. Ale że wyszło szybciej, bo po 5:14, to po 11km odpuściłam pozostałe 2 minuty, tym bardziej, że akurat już koło domu byłam.
No i tyle, bo co tu więcej pisać