Relacja Juniorki z "piątki-szóstki-siódemki" (bo Karolinie się nie chce)
Cieszę się, że mnie ręce nie bolą i że mogę napisać relację, bo pozostała część ciała trochę odmówiła posłuszeństwa. Ale sama sobie jestem winna, bo do treningów przygotowywałam się tyle, co nic. Dosłownie. W sumie to nawet nie wiedziałam dokładnie co to za bieg - jak, po co i dlaczego. Coś tam tata mówił, że to po lesie i mam uważać na żaby i bobry, no i że na 5km biegnę, że Świder, coś tam... No to co, pojechałam. :P
W sobotę rano (za rano) kazali mi się zerwać na nogi, bo Świder po drugiej stronie Warszawy. Powinniśmy jechać około godzinę. Teoretycznie. W praktyce coś nie wyszło, bo już na Zachodnim pojawił się problem w postaci "pociągów widmo", które miały jechać, a w ogóle ich nie było. Tylko stres i panika była, bo nie zdążymy na start. Ale zdążyliśmy.
Pakiety odebrane (właściwie to tylko numery, takie "samoprzylepne"), depozyt odwiedzony, stoimy przy starcie... Dzieciaki wystartowały, starsza część biegowej ekipy poszła sobie gdzieś tasiać, a ja sobie stoję... I tak sobie myślę, co ja tu w tym lesie robię i czy ja w ogóle z moją "kondycją" dotrę do mety... Może wypadałoby się wycofać i nie robić wiochy przed ludźmi, żeby mnie potem z trasy nie zbierali? Co to za bieg w ogóle, co to za trasa, czego mam się spodziewać?
Nie dane mi było dłużej nad tym pomyśleć, bo usłyszałam tylko "3, 2, 1, start" i wypchnięto mnie poza linię żółto-czerwonego balonika... No to chyba muszę biec za tłumem... :D Przebiegłam może parędziesiąt metrów, z lewej i z prawej zaczęły mnie atakować chaszcze wszelakie, ścieżka zwężyła się tak, że nawet w pojedynkę się na niej nie mieściłam... I nagle zza pleców słyszę "sooooorrryyyyyyyy!". Patrzę - biegną ludzie na dychę. Świetnie, jeszcze się muszę w te dzikie krzaki wtulić, żeby elitę przepuścić. Stado przeleciało, więc biegnę sobie na spokojnie dalej. Siły mi już brakuje, wybiegamy na jakieś szczere pole, prosto w pełne słońce, trawy się wokół nóg oplątują, a na dodatek z tyłu nad głową mi ktoś sapie... :D I nagle zrobiło się zupełnie cicho, biegł tylko jakiś koleś przede mną i ktoś za mną, a reszta biegaczy wsiąkła. Zniknęła gdzieś w tym lesie, drogi pomyliła... nie wiem. Biegniemy dalej, co jakiś czas ktoś rzuci jakimś tekstem w stylu "matko, to sobie drogę organizatorzy wybrali", bo faktycznie czasem prosto nie było. Nagle przyszło nam zmierzyć się z nieoczekiwanym - na ścieżce, która nie miała nawet pół metra mamy wyminąć się z pędzącą zza zakrętu elitą. Nasza paczka usunęła się w krzaki, w pokrzywy jakieś, no ale niech tamci biegną... Nam na życiówkach nie zależy przecież - byle tylko dobiec!
W międzyczasie zdążyliśmy się poznać, jako że nie potrafię biec z nieznajomymi i zawsze muszę zagadać. Chciałabym pozdrowić panią Krystynę wraz z jej towarzyszem - Nicola. No i starszego pana, który nam za przewodnika robił.

Dobiegliśmy do wodopoju, gdzie dostaliśmy informację, że mamy wrócić tą samą drogą... No to co w tym trudnego, wystarczy biec za tasiemkami zawiązanymi na drzewach, jak w tą stronę. Tylko problem w tym, że tasiemki zniknęły! Parę razy mieliśmy spory dylemat, w którą stronę pobiec. Za każdym razem robiliśmy błyskawiczną burzę mózgów i wybieraliśmy dobrą drogę... Ale raz nam się nie udało. Biegniemy, wszyscy zmachani, bo jednak teren wymagający (górki, dołki, zakręty, głęboki piach, drzewa zwalone w poprzek ścieżki), nagle się okazuje, że biegniemy jakąś drogą wyłożoną żwirem. No luksus, w porównaniu z poprzednimi warunkami, tylko że nie tędy mamy biec. Przewodnik ekipy informuje nas, że od wodopoju biegniemy już 20 minut, a miasteczka zawodów nawet nie słychać. Przyznaję się w imieniu całej czwórki, że zabłądziliśmy. I to porządnie. Znaleźliśmy się przy jakichś posesjach, na Zacisznej. Nie mieliśmy pojęcia gdzie biec. Pytamy przechodniów - "yyyy.... Świder? tam za płotem". No to wracamy, biegniemy za płot, dobiegliśmy do lasu. Na nas biegnie banda biegaczy na dychę, to krzyczymy, żeby tam nie biegli, bo tam nic nie ma, że byliśmy tam i nie polecamy, trzeba wracać. No to wracają sprintem z powrotem, po drodze coś tam krzycząc, że nas podziwiają, że sobie drogi nadlożyliśmy (na co w żarcie odkrzykuję, że dzięki, bo nie planowałam maratonu w tak młodym wieku). Tasiamy dalej, z lekkim niepokojem, bo las jak las... ciągle ten sam. Zbiegamy na jakąś plażyczkę, pani, która najwyraźniej przyjechała się wakacyjnie zrelaksować informuje nas, że "no tam ktoś biegł". No to gonimy ich! Pojawiło się parę tasiemek, znajome zwalone na ścieżkę konary, pokrzywy po szyję. I kartka z krótszego dystansu, że zawracamy do mety. Krzyczę do reszty bandy za mną, że zostało nam mniej, niż więcej. Wybiegamy znowu na to szczere pole, bo nas tak wolontariuszka poinformowała, trawa po pas, a tu z naprzeciwka półmaratończycy. Yyyy, czo ta trasa? Dobrze biegnę, czy zaraz mnie jakiś półmaratończyk przeklnie, że mu w drogę wchodzę? Może mi samej zaraz przyjdzie biec kolejne 15km, bo źle biegnę i będę tak biec, biec i biec....? Wbiegamy znowu do lasu, każdy ma już dość. W końcu gdzieś z przodu zamajaczyły żółto-czerwone barwy mety. W KOŃCU. Każdy przyspieszył, byle tylko jak najszybciej skończyć, zabrać medal i iść odpocząć. Po przekroczeniu linii mety pogratulowaliśmy sobie, chwilę pogadaliśmy i każdy rozszedł się w swoją stronę.
Ja poszłam martwić się o resztę mojej ekipy, bo na 100% też pobłądzili. Karolina dobiegła chwilę po mnie (z tym, że ona biegła na dychę, ja na 5km, okeeeej...). Poszłyśmy coś zjeść, poczekać na tatę. Potem zostaliśmy na losowanie, ale szczęście się do nas nie uśmiechnęło. Coś tam pokrzyczeliśmy kiedy znajomy odbierał nagrodę za pierwsze miejsce na 5km i zaczęliśmy się zbierać do domu, bo czekała nas jeszcze długa podróż autobusem. I nagle usłyszałam swoje imię i nazwisko z ust spikera. Ta-daaah, dostałam jeszcze medal za 3cie miejsce w mojej kategorii wiekowej. ;D ...chociaż w mojej kategorii startowały chyba tylko trzy osoby, hehe. Ale krążek jest. :D
Nie miałam zamiaru bić rekordów na tej trasie, marzyłam tylko o tym, żeby dobiec. Ale nie spodziewałam się, że 5km będę biegła przez godzinę. Właściwie to nie 5, a 6km, przez to, że zbłądziliśmy. Niemały stres i zmęczenie po drodze dało o sobie znać, ale zgonu nie było. Tylko dzisiaj przez zakwasy nie mogłam się z łóżka oderwać. Ani rano, ani po południu.