28 IV
Bieg Kosynierów we Wrześni
10 km (atest) - 37:47 brutto, 37:45 netto
Wszystko ułożyło się wspaniale!
Po pierwsze cudowna organizacja. Brzmi to jak banał, ale w Wielkopolsce zawody na dychę i ich organizatorzy cieszą się zasłużoną renomą. Tutaj świetna organizacja to standard, więc niełatwo się wybić. We Wrześni jednak udało się tego dokonać. Wszystko było perfekcyjne.
Przed startem tradycyjna rozgrzewka. Najpierw potruchtałem z
mimikiem, potem rozdzieliliśmy się i porobiłem swoje ulubione wymachy z BBL. Już wtedy wiedziałem, że jest w porządku. Jak dobrze wchodzą ćwiczenia koordynacyjne, to lekko się potem biegnie. Kilka 50-metrowych przebieżek i na start.
Od początku nie miałem żadnych problemów. Na szerokiej ulicy dość szybko wyklarowała się sensowna grupa. Co prawda kilka razy musiałem uważać na gości, którzy zabiegali mi drogę na zakrętach, ale cały ten bieg utwierdził mnie w przekonaniu, że jak ma się dobry dzień, to żaden szczegół nie jest w stanie przeszkodzić.
Tempo skontrolowałem na 2. kilometrze. Zgodnie z przewidywaniem było zdecydowanie zbyt szybkie, ale to kwestia startu z górki. W ogóle się tym nie przejmowałem, starałem się po prostu biec luźno.
Na początku nie przejmowałem się też wiatrem i nie starałem się chować. Zabawna sytuacja miała miejsce na jednej z długich prostych. Biegliśmy gęsiego, ja prowadziłem. Po którymś powiewie postanowiłem się schować, więc zbiegłem na lewo żeby lekko zwolnić (bez szarpania) i poczekać aż ktoś da mi zmianę. Ja schodzę w lewo, gościu za mną też w lewo. Ja w prawo, on też w prawo. Śmiesznie, ale to nie koniec. Z tyłu słyszę "co tak k..wa tańczysz? jak nie chcesz to nie idź!"

To poszedłem i większość wężyka została...
Na drugiej pętli zdecydowanie się przerzedziło. Ktoś szedł do przodu, ktoś odpadał. Ja byłem w innym świecie i absolutnie nie patrzyłem na nikogo. Czasem za kimś się pociągnąłem. Ogólnie norma. Gdzieś tam chyba na szóstym kilometrze wyprzedził mnie mimik. Biegł bardzo lekko i szybko zrobił z 5 metrów przewagi. Nawet mi przez myśl nie przeszło, żeby szarpnąć i mówiąc szczerze, to po prostu ucieszyłem się, że tak dobrze mu idzie. Najlepiej się biegnie na pozytywnych emocjach!
Na wietrznej prostej zbiliśmy się jednak w trzyosobową grupę i przetrwaliśmy najtrudniejszy chyba fragment. Spontanicznie wyszło tak, że każdy trochę poprowadził i na 8. kilometrze mieliśmy (jeśli dobrze spojrzałem na stoper) równo 30:24, czyli czas na 38 minut. Zniknął 15-sekundowy zapas, ale była to mała cena za ciut trudniejszy moment. Na 9. kilometrze wiedziałem już, że zejdziemy poniżej 38. Odwróciłem się do chłopaków i ze szczerą radością im to oznajmiłem, po czym zaczęliśmy finisz. Ostatnie 800 metrów z górki, więc wystarczyło puścić nogi i leeecieć. Udało mi się jeszcze na ostatniej prostej złapać gościa przede mną. Patrzę na stoper - 37:44.50! Super!
Dopiero po kilkunastu minutach, gdy zeszła euforia, poczułem, że przebiegłem dychę

Trochę rozciągania, grochówka, piwko. Mimik poczęstował mnie słynnymi muffinami Ani. Wypas!
Nie wiem co dodać. Mam dziś swoje biegowe święto
