No dobra kochani, gdy emocje już nieco opadły opiszę Wam, jak to ta SOLA wygląda.
Jest to km (2635m up) pętlą po lasach, polach i pagórkach wokół Zurychu podzielona na 14 odcinków.
Niektóre odcinki zarezerwowane są tylko dla kobiet lub seniorów albo mają różne warianty dla obu płci. Startuje 900 sztafet o najróżniejszym poziomie sportowym, podzielone na dwie grupy - szybcy i wolni. Najlepsi pokonują trasę w okolicach 7h, nam zajęło to 10h (a okazuję się, że jesteśmy sklasyfikowani w trzeciej setce - czyli szybszej połowie, mimo że zgłosiliśmy się jako "wolni"), ale wszyscy finiszują o zbliżonej porze dzięki wspólnemu restartowi w dwóch miejscach. Start o 7.30/8, restart 1 o 12.30/13, restart 2 16.35/16.45. Zamiast pałeczki sztafetowej jest chip na gumce zakładany na nadgarstek. Na restartach bierze się nowy chip (bo często poprzedni jeszcze nie dobiegł). Bazy kolejnych etapów są w budynkach uniwersyteckich albo klubach sportowych, więc strefy zmian często na stadionie, wygodne szatnie, przysznice itd. Na podstawie numeru startowego są darmowe przejazdy komunikacją miejską i pierwsze zadanie polega na odnalezieniu miejsca startu o odpowiedniej porze - na stronie biegu jest aplikacja pomagająca zrobić symulację dla drużyny i wyliczyć przypuszczalne pory zmian. Komunikacja miejska jest wzmocniona w tym dniu, sporo autobusów, pociagów i tramwajów jest dodanych. Bagaż oddaje się do ciężarówki przed startem i jest do odbioru przy mecie. Wewnątrz ciężarówki są boksy z zakresami numerów (30 numerów na boks) i dzięki temu bardzo szybko odnajduje się swoją torbę. Punkty z napojami są na mecie etapów, a na dłuższych odcinkach również na trasie. W tym roku picie dostawaliśmy w pamiątkowym bidonie. Kapitam zespołu dostaje poszczególne wyniki na odcinkach na telefon a wyniki zbiorcze są wywieszane już podczas spaghetii pary na uniwersyteckim kampusie po zakończeniu biegu. Party jest płatne, ale za dyszkę jest makaron z 4 sosami do wyboru z dokładkami aż się pęknie, sałatka, a potem w kawiarni piętro niżej kawa/herbata i pyszne babeczki z truskawkami. Na trasie były robione zdjęcia, połowa była online już w niedzielę, reszta dziś rano. Były też zdjęcia grupowe/tłumowe z robota latającego nad kampusem w Irchel.
Ja przyjechałam do Zurychu w piątek wieczór, postanowiłam przenocować u znajomego, który niedawno przeprowadził się o dwa przystanki tramwaju od kampusu Irchel - mojego startu i ogólnie serca imprezy. Po przyjeździe zaliczyłam od razu koncert (naprawdę fajnie grali chłopaki) i chwilkę nocnych Polaków rozmów, ale o północy grzecznie już byłam w łóżku. W sobotę przebudzenie o 7ej jak co dzień, ale odwróciłam się na drugi bok i pospałam do 9ej. Około 10ej wymarsz, śniadanie i spacerek do Irchel. Prawie nie pada (potem okaże się, że rano lało), ale wieje ostro, ciepły polar i kurtkę zapięte mam pod szyję. Siedzę chwilę na powietrzu, ale potem chowam się do kafeterii, bo ziiimno. Czytam książkę aż przyszedł czas się szykować. Decyduję się jednak biec na krótko, szczęśliwie udaje się upchać do plecaka wszystkie te ciepłe ciuchy. W południe lecę po chip i oddać plecak. Ostatnio rozmowa telefoniczna z panią kapitan drużyny, która przypomina mi, żeby się dobrze rozgrzać. Żegnamy się i ruszam niezwłocznie truchtać wokół jeziorek. Wiać w zasadzie przestało, ale łapie mnie kolka.

I garmin się zawiesza na prędkości 2min/km. No nic truchtam, głęboko oddycham, robię skręty, skłony itd. aż czas się ustawiać na starcie. Zdjęcie z latającego robota, odliczanie, strzał i lecimy. Na początek jest naprawdę wąsko, zaczynam bardzo spokojnie, ale i tak trochę wyprzedzam. Lecimy rzeczywiście prawie od razu pod górę, nie jest lekko, ale nie jest tragicznie. Kończy się krótki kawałek asfaltu, mijamy ostatnie domki i zaczynają się zakręty w lesie. Liczyłam wcześniej na mapce, że po piątym chyba koniec mordęgi. Ale nie byliśmy chyba jeszcze przy drugim, gdy zaczęło mi się biec ciężej i cieżęj, duszno, w ustach ogromna suchość. Nogi się kręcą coraz wolniej. Robi się na moment bardzo stromo, więc idę - bo szybciej. Do końca podbiegu będzie już marszobieg. Na początku mam swoją niedawną grupę tylko 5m przed sobą, ale z czasem oddalą się bardziej, choć z niektórymi osobami będę się co rusz mijać. Gdzieś chyba na drugim kilometrze zapiszczało, że bateria w footpodzie słaba i znów często się wieszał na 2min/km, ale już się nie przejęłam. Nareszcie szczyt, rozpędzam się ile się da, ale nogi sztywne i co rusz kuje w brzuchu lub pod żebrami. Mało kogo doganiam, raczej mi uciekają. Wypatruje kolejnych tabliczek z kilometrami i odliczam. Zbieg się kończy i teraz do mety ma być tylko do góry. Większość ludzi w moim otoczeniu od razu idzie, ja chcę zacisnąć zęby i biec, ale raz też jeszcze podejdę. Słychać już wrzawę na stadionie na mecie etapu, widać biegaczy następnego etapu znikających w lesie, ale my wciąż krążymy wąskim korytarzem. Jest tabliczka z poleceniem przyszykowania chipa, za chwilę dwóch panów je skanuje (szybciej niż za zapowiadane 200m), potem mam być znów 200m do strefy zmian, ale nasz blok jest tuż za zakrętem. Dzięki koszulkom zespołowym szybko lokalizuję widzianego pierwszy raz na oczy zmiennika, życzę mu powodzenia i uffff, koniec męczarni. Wstyd mi z taki występ i mierny wkład dla zespołu. Bidonik z piciem, prysznic, przebranie w ciepłe ciuchy i jadę na metę etapu pani kapitan, będę akurat na czas, żeby i pana kapitana oczekującego na zmianę poznać (znów - niech żyją koszulki. Choć w sumie po numerze też bym poznała). Potem jedziemy do niego na metę, a stamtąd większą grupą do Irchel podziwiać finisz naszej długonogiej gazeli. Przemknęła niesamowicie, było co oklaskiwać. Stopniowo odnaleźliśmy się całą drużyną - dowiedziałam się z kim dziś ramię w ramie walczyłam, taka brygada, że mucha nie siada (planowali dotrzeć do mnie na finisz, ale z powodu restartu nie zdążyli). Wspólnie zajadamy się makaronem i babeczkami, potem jedziemy jeszcze do centrum, podziwiamy widok z tarasu politechniki i zmierzamy na piwko, którego już nie wypiłam, bo przyszłoby mi wracać niedogodnym pociągiem.
Biegłam na tyle wolno, że załapałam się aż na dwa zdjęcia:
