MISJA UKOŃCZONA!!!
Kilka miesięcy temu rozpocząłem Misję Połówka. Taka robocza nazwa wymyślonego na szybko i bez odpowiedniego przemyślenia ukończenia Półmaratonu Warszawskiego. Planowałem przebiec i…przebiegłem! A działo się tyle, że nawet nie wiem od czego zacząć. No bo to, że się udało widać już po tytule. A jak było? Jednym słowem WSPANIALE, a o szczegółach poniżej.
W Warszawie pojawiłem się już w piątek, popracowałem trochę przy jakże wspaniałym meczu Polska – Ukraina. Było minęło – nie ma co wracać:) Z San Marino będzie lepiej, ostatni mecz z nimi (też prowadziłem) wygraliśmy 10:0 – może będzie podobnie. Oby! W sobotę odebrałem pakiet startowy w Pałacu Kultury i już tam można było czuć coś wyjątkowego co unosiło się nad głowami ludzi trzymających w rękach czarne reklamówki z białymi paskami. Miłość do biegania!
Odbiór pakietów i sprawdzenie chipów odbył się bez żadnych problemów. Bez kolejek i niespodzianek. Zapomniałem zabrać ze sobą dokumentów i obawiałem się, że czeka mnie wycieczka na Sadybę – jednak Pani uwierzyła na słowo, że Jańczyk to Jańczyk czyli ja:) Uff…
Sobotni wieczór to makaronowa kolacja + kino. Było miło. Wieczorem przygotowałem wszystkie ciuchy, przypiąłem numer i spać około 23.00. Usnąć łatwo nie było, nie ma co ukrywać – denerwowałem się ogromnie. Mówiąc w bardziej młodzieżowym języku spękany byłem mocno:) Czego się bałem? Nie wiem, nie widza o tym jak to wygląda najbardziej mnie przerażała. Nigdy wcześniej nie przebiegłem „ciągiem” ponad 20 km. Nigdy nie byłem na tak dużej imprezie biegowej. No i od trzech tygodni zmagałem się z chorobą, antybiotyki i totalny brak ruchu pewności siebie mi nie dodawał. Bałem się i już!
Budzik zadzwonił o godzinie 7.00. Przysnąłem jeszcze 25 minut i ociężale zwlokłem się z łóżka. Łatwo nie było. Za oknem też nie było niczego co mogło by nastrój poprawić. Zachmurzone niebo, padający śnieg i temperatura…-8 stopni. Nie zachęcało! W związku z tym, że nie znam Warszawy, a jechałem sam i obawiałem się problemów z zaparkowaniem auta, a co za tym idzie ze zbyt dużą odległością od samochodu do startu. Nie chciałem zmarznąć poprostu. Wymyśliłem sobie, że pojadę dużo wcześniej i przeczekam w aucie do startu. Tak też zrobiłem, z domu wyszedłem o 8.00. W ostatniej chwili przypomniałem sobie o chipie, który ostatecznie wylądował przywiązany sznurówkami do buta. Ubrałem się ciepło, koszulka termiczna z długim rękawem, na to techniczny t-shirt i cienka bluza z długim rękawem. Buff na szyję i drugi na głowę, na to czapka w barwach Korony:) Kilkanaście minut później zameldowałem się w pobliżu Mostu Poniatowskiego, miejscówkę znalazłem świetną – kilka minut później już nie osiągalną dla pragnących znaleźć miejsce parkingowe. Do strefy startu około 300 metrów.
Pozostało 1,5 godziny… Szybko jednak upłynęło, a jeszcze szybciej napływał kolorowy tłum ludzi zmierzających w stronę startu. 20 minut przed 10.00 postanowiłem opuścić ciepłe autko i poszurałem powolutku w stronę startu. Wdrapałem się na most i szoook! Ile ludzi!!! Masakra!!! !@#$%! Wszyscy kolorowi, muzyczka gra, super! Jest moc – super atmosfera. A to dopiero przecież początek…
W tym momencie tak naprawdę chyba przestałem się denerwować, chyba tak działają na mnie ludzie skazani na to samo:) Podświadomie dostajemy sygnał, że skoro oni mogą – to co ja sobie nie poradzę? Pewnie, że dam radę! Tak myśląc wędrowałem spokojnie w okolicę mojej strefy, czyli baloników na dwie godziny. Przywitałem się grzecznie z Marcinem – zającem na 2:00, z którym miałem wcześniej przyjemność zamienić kilka słów na forum bieganie.pl i grzecznie stanąłem z tyłu podskakując bez sensu od czasu do czasu:) Po co? Nie wiem, ale dużo osób tak robiło:) W pewniej chwili podszedł do mnie Bartosz, czyli kapolo. Poznaliśmy się też na forum, nigdy nie widzieliśmy się na żywo. Baaardzo miłe spotkanie! Cyk i pamiątkowa fotka wygląda tak:
Przy okazji gratulacje dla niego za super udany powrót po ciężkiej kontuzji. Czas 1:54 budzi szacunek! Brawo!
Start! Usłyszałem z głośników, tłum ludzi powolutku zaczął się przesuwać do przodu. Poszczególne grupy ruszały według zakładanych czasów i ogólnie całość przebiegała chyba w miarę sprawnie. Po około 13 minutach przekroczyłem linię startu. Odpaliłem zegarek i w drogę!
Trzymałem się zajęcy na 2:00. Przynajmniej miałem taki plan. Wiedziałem, że muszę biec około 5:40/km aby ten plan realizować. Oprócz pierwszego kilometra (5:58), na którym było poprostu mocno ciasno i nie dało się biec szybciej, plan realizowałem. Super bieg przez Stare Miasto, baaardzo dużo ludzi, dobre tempo, słoneczko – super. Czułem się świetnie, nogi pięknie niosły. Nie szalałem, nie wyprzedzałem, szurałem do przodu. Na około 7 km zobaczyłem, że któremuś z zajęcy urwały się baloniki. Poleciały do góry i wtedy troszkę zgłupiałem. Niesiony euforią przez te kilka kilometrów, szczerze nawet nie wiedziałem, czy to urwały się balony na 2:00, czy jakieś inne… Do tej pory nie wiem:) Wybiło mnie to jednak trochę z rytmu, bo straciłem punkt odniesienia, którego w miarę się pilnowałem. Zdziwiłem się jednak mocno jakieś 2-3 kilometry dalej, kiedy to już na Wisłostradzie wyprzedziły mnie…baloniki na 2:00. Nie mam pojęcia jak to się stało. Pierwsze 9 kilometrów biegłem przed moim zającem? Na to wygląda. Jak to możliwe, nie mam pojęcia:) Nie ważne. Muszę wspomnieć jeszcze o tym co działo się przy trasie, setki kibiców, dzieciaki wyciągające łapki aby przybić „piątkę”, starsi ludzie bijący brawo, przebrany łoś na rowerze, zespoły muzyczne (TO BYŁO MEGA). Jeden grający mocno rockową muzę na tyle przyciągnął moją uwagę, że miałem ochotę stanąć na trochę i posłuchać. Zajebisty szacunek za to, że im się chciało w takie zimno umilać nam szuranie. Świetna sprawa. Oprócz tego oczywiście zabawa, zabawa i jeszcze raz zabawa. Było nawet konfetti puszczane przez Adidasa. W sumie nie wiem po co? Ale super uatrakcyjniło to nasze męczarnie:)
Jeśli chodzi o sam bieg, to do 12 kilometra było zgodnie z założeniami. 5 i 10 km w bardzo dobrym jak na mnie tempie. Po wybiegnięciu na Wisłostradę i po pierwszym moim „wodopoju” zacząłem opadać z sił. Czułem, że biegnę wolniej niż wcześniej. Jednak nie powodowało u mnie to jakiś nienaturalnych nerwowych odruchów. Wręcz przeciwnie, bawiło mnie nadal to, że biegnę wśród tylu kolorowych ludzi. A było naprawdę mocno barwnie. Minął mnie żołnierz w pełnym umundurowaniu, a przez jakiś czas biegłem za… Batmanem i Supermenem, a raczej Batmanką i Supermenką, bo to były urocze biegaczki. Z tyłu wyglądały tak:
16 kilometr to podbieg pod ulice Belwederską. Tłumaczyłem sobie wcześniej, że warszawskie podbiegi mi nie straszne, w końcu jestem chłop z Gór Świętokrzyskich i takie górki to mam codziennie, jednak fakt, iż był to 16 kilometr dał o sobie znać. Przyznaję się bez bicia, że przeszedłem do marszu. Trochę odpocząłem i dalej w drogę, ponownie do centrum. W okolicach 18 kilometra, po minięciu „ronda z palmą” dopadł mnie ogromny kryzys. Spotkałem się z czymś takim pierwszy raz w życiu. Odcięło prąd, zwyczajnie nie miałem siły na nic. Okropnie dziwne uczucie, nogi czuje, że spokojnie jeszcze dadzą radę – żadnych skurczy itp, płuca – podobnie, dają radę. Jednak nie mam mocy. Nic. Ogromny ścisk, jakby z głodu w żołądku i silnik nie chce jechać dalej… Wiedziałem co prawda, że coś takiego może się przydarzyć, kupiłem nawet żel energetyczny, aby w razie co napełnić się kaloriami. Jednak ostatecznie nie zabrałem go ze sobą, obawiałem się, że nie korzystając nigdy z takich rzeczy, bardziej mi to może zaszkodzić niż pomóc. A poza tym, nie miałbym go gdzie schować. Nie mam żadnych kieszeni…
To był najgorszy moment, za chwilę zacząłem już widzieć Stadion Narodowy, wiedziałem, że już niedaleko, jednak te ostatnie 3 kilometry były wielkim wyzwaniem. Mocno dołował także widok szczęśliwców, którzy już ukończyli bieg i dumnie paradowali z medalami na szyi podczas gdy ja mam jeszcze taki kawał do mety… To były kilometry, które dały mi dużo do myślenia. Zacząłem się zastanawiać w jaki sposób możliwe jest ukończenie maratonu? Jak to ludzie robią, że biegną 42 kilometry, pomijając już jakieś kosmiczne wyniki osiągane przez nich. Sam fakt, przebiegnięcia 42 kilometrów jest dla mnie kosmosem. Choć jeszcze rok temu, 10 kilometrów było dla mnie magią nie do pomyślenia nawet w marzeniach… Straciłem sporo na ostatnich kilometrach, poniżej grafika jak to dokładnie wyglądało. Widać, że do 12-13 było super. Później umarło:)
No trudno – bywa. Miesiąc temu byłbym załamany takim wynikiem, bo wiem, że stać mnie było na więcej. Teraz jednak, po 3 tygodniach chorowania, bo antybiotykach i wybieganych tylko 20 kilometrów w marcu (nie licząc niedzieli) stwierdzam, że było dobrze. Udało się dobiec do mety, nie byłem ostatni. Udowodniłem sobie przede wszystkim, że chcieć to móc! A chcieć to MOC!
Końcówka to już szaleńcze:) poszukiwanie mety, zbieg z Mostu Poniatowskiego, obok stadionu i na jego tyłach meta. Wyrzuciłem słuchawki z uszu aby słyszeć co się dzieje. Świetna reakcja ludzi, którzy dopingowali krzycząc moje imię (było napisane na numerze startowym), dodawała skrzydeł.
META! Tym razem się cieszyłem, ręce w geście zwycięstwa powędrowały w górę! Uczucie nie do opisania!!!
Za magiczną linią odebrałem upragniony medal, wypiłem „duszkiem” całego pałerrejda:), spróbowałem makaronu – był okropny i zimny. W kolejce po herbatę nie czekałem. Ciuchy które miałem na sobie zaczęły mi zamarzać. Decyzja – czym prędzej do auta, a to od startu było blisko, ale od mety jednak kawałek. 10 minutowy spacer podczas którego zmarzłem ogromnie wykorzystałem na dopingowanie tych, którzy jeszcze walczyli z dystansem i samym sobą. Tak, teraz to pewnie mój widok z medalem ich denerwował…
Na koniec jeszcze jedna ciekawostka. Po raz pierwszy w życiu biegłem z pulsometrem. Od soboty korzystam z cudownego dziecka firmy Garmin, pod tytułem Forerunner 910XT. Ogólnie technologia mocno kosmiczna. Liczy, mierzy wszystko, włącznie z odległością w basenie:)
Podejrzewam, że wykorzystam tylko kilka procent jego możliwości, ale ów Garmin właśnie pozwolił mi zobaczyć jak to z tym moim bieganiem jest. Okazuje się, że nie jest zbyt dobrze:) Według wzoru moje maksymalne tętno to 187 bmp. Półmaraton przebiegłem ze średnim tętnem 186… Czyli według wszystkich prawideł „zajechałem” się maksymalnie. Co aktualnie muszę przyznać, ze czuję:) i pewnie czeka mnie przerwa od biegania. Ale było warto! Na pewno zapamiętam to do końca życia i już nie mogę doczekać się następnych wyzwań. Za miesiąc 10km w ramach Orlen Maraton, a później, w połowie maja może kolejna „połóweczka”. Tym razem w Katowicach…
![Obrazek](http://www.szuranie.pl/wp-content/uploads/2013/03/IMG_0622.jpg)