szuracz - szuramCię asfalCie...
Moderator: infernal
-
- Stary Wyga
- Posty: 203
- Rejestracja: 01 gru 2011, 19:28
- Życiówka na 10k: 51:52
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: KIELCE - woj. świętokrzyskie
- Kontakt:
Śnieżne szuranie.
Klamka zapadła, przygotowuje się do Warszawskiej Połówki. Wczoraj, według planu, krótkie 6km, spokojne wybieganie. Zebrałem się kilkanaście minut po godzinie 20.00. Na termometrze wyjątkowo jak na ostatnie dni zimno sześć stopni poniżej zera.
Przechodząc obok okna wydało mi się dziwnie jasno na osiedlu. Trzy piętra w dół pokonane windą i już widziałem dlaczego. Super świetne opady śniegu. Takie bajkowe duże płatki spokojnie opadające na ziemię robiły fajny klimat. I w takich oto okolicznościach przyrody tak jak pisałem zrobione delikatnie ponad 6 km.
Początek jak na mnie szybki, w kierunku zalewu, delikatnie z górki, dwa razy na czerwonym:) i dopiero wymuszona pauza na Warszawskiej. Tu już nie ryzykowałem przebiegania na czerwonym bo ślisko bardzo i samochodów też nie mało. Do tej pory w okolicach 5:20/km, później wspomniane już światła, chwila na pstryknięcie fotki i delikatnie nakładając (aby zrobić to 6km) powrót do domu. Powrót oczywiście pod górę, chodnik zaśnieżony, pod spodem lód. Bardzo ciężko było utrzymać równowagę i prędkość. Następne szuranie w czwartek.
Podsumowując:
6,13 km – 38:02 (wg Endomondo) – bez autopauzy
5 km w 30:20
Klamka zapadła, przygotowuje się do Warszawskiej Połówki. Wczoraj, według planu, krótkie 6km, spokojne wybieganie. Zebrałem się kilkanaście minut po godzinie 20.00. Na termometrze wyjątkowo jak na ostatnie dni zimno sześć stopni poniżej zera.
Przechodząc obok okna wydało mi się dziwnie jasno na osiedlu. Trzy piętra w dół pokonane windą i już widziałem dlaczego. Super świetne opady śniegu. Takie bajkowe duże płatki spokojnie opadające na ziemię robiły fajny klimat. I w takich oto okolicznościach przyrody tak jak pisałem zrobione delikatnie ponad 6 km.
Początek jak na mnie szybki, w kierunku zalewu, delikatnie z górki, dwa razy na czerwonym:) i dopiero wymuszona pauza na Warszawskiej. Tu już nie ryzykowałem przebiegania na czerwonym bo ślisko bardzo i samochodów też nie mało. Do tej pory w okolicach 5:20/km, później wspomniane już światła, chwila na pstryknięcie fotki i delikatnie nakładając (aby zrobić to 6km) powrót do domu. Powrót oczywiście pod górę, chodnik zaśnieżony, pod spodem lód. Bardzo ciężko było utrzymać równowagę i prędkość. Następne szuranie w czwartek.
Podsumowując:
6,13 km – 38:02 (wg Endomondo) – bez autopauzy
5 km w 30:20
zapraszam na bloga (zwykłego): www.szuranie.pl
BLOG na forum bieganie.pl:: TUTAJ
zapraszam do komentowania: TUTAJ
szuranie.pl na Facebooku: TUTAJ
BLOG na forum bieganie.pl:: TUTAJ
zapraszam do komentowania: TUTAJ
szuranie.pl na Facebooku: TUTAJ
-
- Stary Wyga
- Posty: 203
- Rejestracja: 01 gru 2011, 19:28
- Życiówka na 10k: 51:52
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: KIELCE - woj. świętokrzyskie
- Kontakt:
Grypa:szuranie 1:0
Niestety przegrałem, duża gorączka i mega katar wygrała. Dzisiejsze szuranie odpuszczam.
Niestety przegrałem, duża gorączka i mega katar wygrała. Dzisiejsze szuranie odpuszczam.
zapraszam na bloga (zwykłego): www.szuranie.pl
BLOG na forum bieganie.pl:: TUTAJ
zapraszam do komentowania: TUTAJ
szuranie.pl na Facebooku: TUTAJ
BLOG na forum bieganie.pl:: TUTAJ
zapraszam do komentowania: TUTAJ
szuranie.pl na Facebooku: TUTAJ
-
- Stary Wyga
- Posty: 203
- Rejestracja: 01 gru 2011, 19:28
- Życiówka na 10k: 51:52
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: KIELCE - woj. świętokrzyskie
- Kontakt:
Drażniło mnie bardzo to, że choróbsko które mnie dopadło nie pozwalało czuć się na tyle dobrze, aby wyjść i poszurać choć odrobinę. Nie mam pojęcia, co to za dziadostwo, ale trzyma mnie już prawie drugi tydzień. Raz mocniej, raz słabiej, w piątek tak, że ledwo trzymałem się na nogach, w sobotę już było lepiej, w niedziele na tyle dobrze (bez gorączki), że padła szybka decyzja. Wychodzę.
Miałem 1,5 godziny wolnego przed początkiem licytacji koszulek na jednej ze scen Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Przebrałem się w domu. Termo i zwykłe biegowe spodnie (po raz pierwszy tak podwójnie, ale na termometrze -6), góra normalnie termo bez rękawa, na to termo z rękawem, krótka koszulka leciutka i kangurka z kołnierzem. Czapka oczywiście i po raz pierwszy postanowiłem zasłonić twarz (usta, noc) czymś. Oczywiście jak jest potrzeba to nie można znaleźć fajnych RMFowych kominów, które były by idealne – no ale gdzieś się zapodziały w domu – trudno. Wygrzebałem jakąś niby bandamkę w trupie czachy:) Byłem zazwyczaj przeciwnikiem zasłaniania twarzy, bo wydawało mi się, że mokra chustka przy ustach i nosie, dodatkowo zamarzająca – jest okropna, i czucie czegoś takiego na twarzy jest mocno nie fajne. Ale tak jak pisałem wcześniej, chorobowo słabo i bałem się o to, że zimne powietrze spowoduje, że będzie gorzej.
Początek był ciężki, brakowało mi powietrza, nie wiem czy przez chustkę, czy przez to, że organizm jednak dwutygodniowym przeziębieniem był po prostu osłabiony. Oddychało się ciężko było duszno. Przetrzymałem jednak pierwszy kilometr i później już przestałem zwracać na chustę uwagę. Oddychało się fajnie. Na tyle fajnie, że w gardle nic nie drapało, a zimne powietrze w żaden sposób nie przeszkadzało oddychać ustami bądź nosem. Po zakończeniu biegania już w pomieszczeniu, chustkę zdjąłem i wtedy dopiero zauważyłem jaki miała wpływ na ciepło wdychanego powietrza. Mimo, że w środku to powietrze wydawało mi się mega zimne, na tyle, że aż trudno się je wdychało. Koniec końców – sprawa się udała, i już wiem, że jak bardzo mrozi – to chusta musi być. Samo szuranie, krótkie i bez problemowe. Pięknie ośnieżone kieleckie ścieżki, las na Stadionie, ludzie na biegówkach, kilku biegaczy, przy stoku mnóstwo narciarzy, śnieg w nieubitych miejscach sporo ponad kostki. Pogoda I DE AL NA ! W sumie prawie 7 km, w tempie niskim, ale nie o tempo mi chodziło tylko wybieganie swojego i powrót do właściwego rytmu oraz wygonienie wreszcie tego nieszczęsnego przeziębienia. Dzisiaj cały czas czuje, że jeszcze jakieś dziadostwo w środku siedzi.
Miałem 1,5 godziny wolnego przed początkiem licytacji koszulek na jednej ze scen Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Przebrałem się w domu. Termo i zwykłe biegowe spodnie (po raz pierwszy tak podwójnie, ale na termometrze -6), góra normalnie termo bez rękawa, na to termo z rękawem, krótka koszulka leciutka i kangurka z kołnierzem. Czapka oczywiście i po raz pierwszy postanowiłem zasłonić twarz (usta, noc) czymś. Oczywiście jak jest potrzeba to nie można znaleźć fajnych RMFowych kominów, które były by idealne – no ale gdzieś się zapodziały w domu – trudno. Wygrzebałem jakąś niby bandamkę w trupie czachy:) Byłem zazwyczaj przeciwnikiem zasłaniania twarzy, bo wydawało mi się, że mokra chustka przy ustach i nosie, dodatkowo zamarzająca – jest okropna, i czucie czegoś takiego na twarzy jest mocno nie fajne. Ale tak jak pisałem wcześniej, chorobowo słabo i bałem się o to, że zimne powietrze spowoduje, że będzie gorzej.
Początek był ciężki, brakowało mi powietrza, nie wiem czy przez chustkę, czy przez to, że organizm jednak dwutygodniowym przeziębieniem był po prostu osłabiony. Oddychało się ciężko było duszno. Przetrzymałem jednak pierwszy kilometr i później już przestałem zwracać na chustę uwagę. Oddychało się fajnie. Na tyle fajnie, że w gardle nic nie drapało, a zimne powietrze w żaden sposób nie przeszkadzało oddychać ustami bądź nosem. Po zakończeniu biegania już w pomieszczeniu, chustkę zdjąłem i wtedy dopiero zauważyłem jaki miała wpływ na ciepło wdychanego powietrza. Mimo, że w środku to powietrze wydawało mi się mega zimne, na tyle, że aż trudno się je wdychało. Koniec końców – sprawa się udała, i już wiem, że jak bardzo mrozi – to chusta musi być. Samo szuranie, krótkie i bez problemowe. Pięknie ośnieżone kieleckie ścieżki, las na Stadionie, ludzie na biegówkach, kilku biegaczy, przy stoku mnóstwo narciarzy, śnieg w nieubitych miejscach sporo ponad kostki. Pogoda I DE AL NA ! W sumie prawie 7 km, w tempie niskim, ale nie o tempo mi chodziło tylko wybieganie swojego i powrót do właściwego rytmu oraz wygonienie wreszcie tego nieszczęsnego przeziębienia. Dzisiaj cały czas czuje, że jeszcze jakieś dziadostwo w środku siedzi.
zapraszam na bloga (zwykłego): www.szuranie.pl
BLOG na forum bieganie.pl:: TUTAJ
zapraszam do komentowania: TUTAJ
szuranie.pl na Facebooku: TUTAJ
BLOG na forum bieganie.pl:: TUTAJ
zapraszam do komentowania: TUTAJ
szuranie.pl na Facebooku: TUTAJ
-
- Stary Wyga
- Posty: 203
- Rejestracja: 01 gru 2011, 19:28
- Życiówka na 10k: 51:52
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: KIELCE - woj. świętokrzyskie
- Kontakt:
W związku z dużą ilością nadgodzin, udało się wypracować w fabryce porozumienie pozwalające odbieranie „nadpracowań” w formie późniejszego przyjścia do pracy dwa razy w tygodniu. Dla mnie wzorowe rozwiązanie, które przełoży się mam nadzieję na lepsze przygotowanie do założonych celów.
Dzisiaj totalnie nie według planu (on wskazywał delikatne 6km), u mnie wyszło trochę więcej – prawie 10km, lub ponad 9 – jak kto woli:) Szuranie ze stadionu Korony w kierunku stoku narciarskiego na Pierścienicy (tam gdzie kiedyś była skocznia narciarska). Początkowo miało być lasem, jednak śniegu było tak dużo, że nie dawałem rady i musiałem przebiec na ubitą drogę. Tym sporym podbiegiem dotarłem do raju dla narciarzy.
Mimo dosyć wczesnej pory miłośnicy białego szaleństwa już byli widoczni na stoku. Szyba fota i dalej w drogę. Początkowo plan był taki, aby skręcić dalej w prawo, przed szlabanem przy pomniku i dalej stromym asfaltowym zbiegiem tak jak w niedzielę skończyć na stadionie. To by dało w sumie trochę ponad 6km. Ale było taaak pięknie, śnieg jeszcze prawie nie przetarty, tylko widoczne ślady zwierząt i jednego biegacza, którego plecy oglądałem od jakiegoś czasu.
„Nikt im tam iść nie kazał. Poszli bo tak chcieli.
Bo takie przykazanie wziął po Ojcach Wnuk”
Krok za krokiem, w śniegu sporo ponad kostki, podążałem zupełnie nie w kierunku mojej mety. W pewnym momencie za bardzo nie wiedziałem gdzie jestem, jednak ogólne „wydaje mi się, że” było prawidłowe. Odbiłem w prawo, dotarłem do torów, z daleka widoczna Karczówka, przez Pakosz, obok Kadzielni – pieroński podbieg – i meta. W sumie 9,36 km w czasie 1:06:16
Dzisiaj totalnie nie według planu (on wskazywał delikatne 6km), u mnie wyszło trochę więcej – prawie 10km, lub ponad 9 – jak kto woli:) Szuranie ze stadionu Korony w kierunku stoku narciarskiego na Pierścienicy (tam gdzie kiedyś była skocznia narciarska). Początkowo miało być lasem, jednak śniegu było tak dużo, że nie dawałem rady i musiałem przebiec na ubitą drogę. Tym sporym podbiegiem dotarłem do raju dla narciarzy.
Mimo dosyć wczesnej pory miłośnicy białego szaleństwa już byli widoczni na stoku. Szyba fota i dalej w drogę. Początkowo plan był taki, aby skręcić dalej w prawo, przed szlabanem przy pomniku i dalej stromym asfaltowym zbiegiem tak jak w niedzielę skończyć na stadionie. To by dało w sumie trochę ponad 6km. Ale było taaak pięknie, śnieg jeszcze prawie nie przetarty, tylko widoczne ślady zwierząt i jednego biegacza, którego plecy oglądałem od jakiegoś czasu.
„Nikt im tam iść nie kazał. Poszli bo tak chcieli.
Bo takie przykazanie wziął po Ojcach Wnuk”
Krok za krokiem, w śniegu sporo ponad kostki, podążałem zupełnie nie w kierunku mojej mety. W pewnym momencie za bardzo nie wiedziałem gdzie jestem, jednak ogólne „wydaje mi się, że” było prawidłowe. Odbiłem w prawo, dotarłem do torów, z daleka widoczna Karczówka, przez Pakosz, obok Kadzielni – pieroński podbieg – i meta. W sumie 9,36 km w czasie 1:06:16
zapraszam na bloga (zwykłego): www.szuranie.pl
BLOG na forum bieganie.pl:: TUTAJ
zapraszam do komentowania: TUTAJ
szuranie.pl na Facebooku: TUTAJ
BLOG na forum bieganie.pl:: TUTAJ
zapraszam do komentowania: TUTAJ
szuranie.pl na Facebooku: TUTAJ
-
- Stary Wyga
- Posty: 203
- Rejestracja: 01 gru 2011, 19:28
- Życiówka na 10k: 51:52
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: KIELCE - woj. świętokrzyskie
- Kontakt:
Zakazana Stacja Białogon.
W Kielcach zima trzyma w najlepsze, z jednej strony to może być trudny okres dla biegaczy/szuraczy, jednak gwarantuję, że trudny jest tylko w momencie decyzji – wyjść czy nie wyjść. Nie wierzę bowiem, że znajdzie się choć jedna osoba, która zdecyduje się poszuranie w zimowych warunkach i nie będzie później z tego zadowolona. Oczywiście przy spełnieniu podstawowych zasad w kwestii ubioru, co akurat zbyt trudne nie jest. No bo czy takich rzeczy jak na fotografiach poniżej można nie lubić? I czy będąc samemu w takich miejscach, mając dookoła przejmującą ciszę, w uszach ulubioną muzykę (jeśli lubimy biegać ze słuchawkami) można żałować, że wyszło się z domu zgubić kilkadziesiąt kalorii? NIE. I nie ma innej odpowiedzi.
Tak to właśnie wyglądało podczas czwartkowego szurania. Według planu miało być trochę krócej (jak zwykle ostatnio) wyszło dłużej. Zamysł początkowy był aby pobiec trasą pierwszej Kieleckiej Dyszki, jednak…zgubiłem drogę. Po dobiegnięciu do stacji kolejowej Białogon, skręcając w lewo (tak mi się wydawało, że biegliśmy na jesieni) jednak to chyba nie była ta ścieżka, było zimno i momentalnie marzłem, dlatego zdecydowałem się na znaną trasę, przez Pakosz, przy torach do mety.
Uwielbiam szuranie także z tego powodu, że można dotrzeć do takich miejsc o których nawet mi się nie śniło, że istnieją. Jestem Kielczaninem od 33 już lat, bardzo często swego czasu bywałem na „stacji Białogon”, mieliśmy tam z mamą najlepszych przyjaciół i moją „przyłataną siostrę”. Spędzałem tam prawie połowę dzieciństwa. Od tej strony stacji jednak nie znałem, co więcej nie miałem pojęcia, że „dalej w lesie” kryją się jakieś stare opuszczone domy. Nigdy nam nie wolno było zapuszczać się tak daleko:) A teraz, 25 lat później dotarłem do tej stacji od zakazanej kiedyś strony. Fajne uczucie.
Podsumowując według Endomondo wyszło 10,59 km w czasie 1:08:07.
Warunki w lesie ciężkie, duży kopny śnieg, na ubitym bardzo ślisko.
Szuram zawsze w słuchawkach w czwartek hitem było: Heroes del silencio – POLECAM!
http://youtu.be/DMMj1FrRFH4
W Kielcach zima trzyma w najlepsze, z jednej strony to może być trudny okres dla biegaczy/szuraczy, jednak gwarantuję, że trudny jest tylko w momencie decyzji – wyjść czy nie wyjść. Nie wierzę bowiem, że znajdzie się choć jedna osoba, która zdecyduje się poszuranie w zimowych warunkach i nie będzie później z tego zadowolona. Oczywiście przy spełnieniu podstawowych zasad w kwestii ubioru, co akurat zbyt trudne nie jest. No bo czy takich rzeczy jak na fotografiach poniżej można nie lubić? I czy będąc samemu w takich miejscach, mając dookoła przejmującą ciszę, w uszach ulubioną muzykę (jeśli lubimy biegać ze słuchawkami) można żałować, że wyszło się z domu zgubić kilkadziesiąt kalorii? NIE. I nie ma innej odpowiedzi.
Tak to właśnie wyglądało podczas czwartkowego szurania. Według planu miało być trochę krócej (jak zwykle ostatnio) wyszło dłużej. Zamysł początkowy był aby pobiec trasą pierwszej Kieleckiej Dyszki, jednak…zgubiłem drogę. Po dobiegnięciu do stacji kolejowej Białogon, skręcając w lewo (tak mi się wydawało, że biegliśmy na jesieni) jednak to chyba nie była ta ścieżka, było zimno i momentalnie marzłem, dlatego zdecydowałem się na znaną trasę, przez Pakosz, przy torach do mety.
Uwielbiam szuranie także z tego powodu, że można dotrzeć do takich miejsc o których nawet mi się nie śniło, że istnieją. Jestem Kielczaninem od 33 już lat, bardzo często swego czasu bywałem na „stacji Białogon”, mieliśmy tam z mamą najlepszych przyjaciół i moją „przyłataną siostrę”. Spędzałem tam prawie połowę dzieciństwa. Od tej strony stacji jednak nie znałem, co więcej nie miałem pojęcia, że „dalej w lesie” kryją się jakieś stare opuszczone domy. Nigdy nam nie wolno było zapuszczać się tak daleko:) A teraz, 25 lat później dotarłem do tej stacji od zakazanej kiedyś strony. Fajne uczucie.
Podsumowując według Endomondo wyszło 10,59 km w czasie 1:08:07.
Warunki w lesie ciężkie, duży kopny śnieg, na ubitym bardzo ślisko.
Szuram zawsze w słuchawkach w czwartek hitem było: Heroes del silencio – POLECAM!
http://youtu.be/DMMj1FrRFH4
zapraszam na bloga (zwykłego): www.szuranie.pl
BLOG na forum bieganie.pl:: TUTAJ
zapraszam do komentowania: TUTAJ
szuranie.pl na Facebooku: TUTAJ
BLOG na forum bieganie.pl:: TUTAJ
zapraszam do komentowania: TUTAJ
szuranie.pl na Facebooku: TUTAJ
-
- Stary Wyga
- Posty: 203
- Rejestracja: 01 gru 2011, 19:28
- Życiówka na 10k: 51:52
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: KIELCE - woj. świętokrzyskie
- Kontakt:
To był bardzo udany i bardzo aktywny weekend. Dwa wybiegania, jedno krótsze, ale intensywne, drugie dłuższe choć miało być jeszcze dłuższe:)
Sobota w towarzystwie, czyli krótko i troszkę wolniej niż mogło by być samemu. Postanowiłem wykorzystać to na zrobienie kilku szybszych przebieżek. Po mojemu szybsze znaczą takie, które dochodzą do 3:50-4:00 na km. To moje tak na oko 90% mocy, szczególnie na takim podłożu jakie mamy. Zupełnie nie potrafię sobie takiej prędkości wyobrazić na dłuższym fragmencie, a przecież są ludzie którzy utrzymują takie, a nawet dużo wyższe tempo przez 42 km… KOSMOS! No i takimi krótkimi zrywami, mocnym podbiegiem pod górę obok Kadzielni upłynęło ponad 6 km. Auto zaparkowałem przy samym basenie, dlatego po skończonym biegu prosto na pływalnię. Tam sauna, pływanie, sauna i sauna. Cudownie.
Niedziela to według mojego planu dłuższe wybiegania. Wskazówki pokazywały 12 km, jednak w sobotę wieczorem rozrysowałem sobie piękną trasę od Zalesia, przez Karczówkę (dookoła wzgórza) i powrót do mety – w sumie 15 km. I taki plan był realizowany do około 5 km. Gdzieś kurcza fel źle skręciłem, pokićkałem ścieżki i wylądowałem w czarnej dziurze:) A dokładnie w środku lasu, mapa niby pokazywała tam ścieżkę, a nawet ulicę z nazwą – jednak zupełnie nie przypominało to niczego. Szybki rzut oka na googlowe mapy utwierdził mnie w przekonaniu, ze dosyć mocno zboczyłem z zaplanowanej trasy i pobiegłem totalnie nie w tę stronę. Trudno – wracam.
Tak wygląda ulica Machnowicka w Kielcach. Która to kategoria odśnieżania?
I przez wielkie śniegi po których przede mną biegały chyba tylko zwierzęta – baaaardzo dużo zwierząt, doczłapałem do Pietraszek, dalej obok stadionu Polonii Białogon, koło nowego kościoła i asfaltem do mety. Asfaltem, a nie polami tak jak w tamtą stronę, gdyż po polach i jedynej ścieżce postanowił pojeździć sobie jakiś miłośnik quadów czy innych pojazdów 4×4. Dzięki temu po ścieżce ciężko jest iść, nie mówiąc już o szuraniu.
W sumie wyszło ponad 12,66 km w czasie 1:22:46. Mniej niż zakładałem, ale w planie się zmieściłem. Godzinkę później znowu basen i trzy 15 minutowe wizyty w saunie. Wieczorem kilka sesji z Runstastikiem, pompki, brzuchy i przysiady. Te aplikacje to oddzielny świetny temat, kiedyś o tym napisze bo naprawdę warto!
zapraszam też do polubienia szuranie.pl na Facebooku - jesteśmy tutaj: http://www.facebook.com/pages/szuraniep ... 1540178051
Sobota w towarzystwie, czyli krótko i troszkę wolniej niż mogło by być samemu. Postanowiłem wykorzystać to na zrobienie kilku szybszych przebieżek. Po mojemu szybsze znaczą takie, które dochodzą do 3:50-4:00 na km. To moje tak na oko 90% mocy, szczególnie na takim podłożu jakie mamy. Zupełnie nie potrafię sobie takiej prędkości wyobrazić na dłuższym fragmencie, a przecież są ludzie którzy utrzymują takie, a nawet dużo wyższe tempo przez 42 km… KOSMOS! No i takimi krótkimi zrywami, mocnym podbiegiem pod górę obok Kadzielni upłynęło ponad 6 km. Auto zaparkowałem przy samym basenie, dlatego po skończonym biegu prosto na pływalnię. Tam sauna, pływanie, sauna i sauna. Cudownie.
Niedziela to według mojego planu dłuższe wybiegania. Wskazówki pokazywały 12 km, jednak w sobotę wieczorem rozrysowałem sobie piękną trasę od Zalesia, przez Karczówkę (dookoła wzgórza) i powrót do mety – w sumie 15 km. I taki plan był realizowany do około 5 km. Gdzieś kurcza fel źle skręciłem, pokićkałem ścieżki i wylądowałem w czarnej dziurze:) A dokładnie w środku lasu, mapa niby pokazywała tam ścieżkę, a nawet ulicę z nazwą – jednak zupełnie nie przypominało to niczego. Szybki rzut oka na googlowe mapy utwierdził mnie w przekonaniu, ze dosyć mocno zboczyłem z zaplanowanej trasy i pobiegłem totalnie nie w tę stronę. Trudno – wracam.
Tak wygląda ulica Machnowicka w Kielcach. Która to kategoria odśnieżania?
I przez wielkie śniegi po których przede mną biegały chyba tylko zwierzęta – baaaardzo dużo zwierząt, doczłapałem do Pietraszek, dalej obok stadionu Polonii Białogon, koło nowego kościoła i asfaltem do mety. Asfaltem, a nie polami tak jak w tamtą stronę, gdyż po polach i jedynej ścieżce postanowił pojeździć sobie jakiś miłośnik quadów czy innych pojazdów 4×4. Dzięki temu po ścieżce ciężko jest iść, nie mówiąc już o szuraniu.
W sumie wyszło ponad 12,66 km w czasie 1:22:46. Mniej niż zakładałem, ale w planie się zmieściłem. Godzinkę później znowu basen i trzy 15 minutowe wizyty w saunie. Wieczorem kilka sesji z Runstastikiem, pompki, brzuchy i przysiady. Te aplikacje to oddzielny świetny temat, kiedyś o tym napisze bo naprawdę warto!
zapraszam też do polubienia szuranie.pl na Facebooku - jesteśmy tutaj: http://www.facebook.com/pages/szuraniep ... 1540178051
zapraszam na bloga (zwykłego): www.szuranie.pl
BLOG na forum bieganie.pl:: TUTAJ
zapraszam do komentowania: TUTAJ
szuranie.pl na Facebooku: TUTAJ
BLOG na forum bieganie.pl:: TUTAJ
zapraszam do komentowania: TUTAJ
szuranie.pl na Facebooku: TUTAJ
-
- Stary Wyga
- Posty: 203
- Rejestracja: 01 gru 2011, 19:28
- Życiówka na 10k: 51:52
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: KIELCE - woj. świętokrzyskie
- Kontakt:
O krosie bo Białogonie i kretyńskim kierowcy autobusu nr 28
Tydzień się opieprzałem. Noo 6 dni. Przyznaję się bez bicia, że ilość śniegu oraz sposób odśnieżania chodników skutecznie odwiodły mnie od szurania po sięgającej kostek brei. Tym bardziej, że moje szurańcze obuwie zaliczane jest raczej do lekkich letnich, niż zimowych. W niedzielę, wyruszyłem jednak na podbój Białogońskich tras.
Wyszedłem trochę za późno, bo grubo po 14.00. Planowałem wrócić ulicą, a że nie posiadam niestety żadnych świecących elektrycznie cudeniek, dlatego musiałem zaplanować szybko trasę tak, aby na mecie być jeszcze przez zapadnięciem zmroku. Trasa początkowo biegła znanymi mi już ścieżkami, Janów, Dobromyśl, dawny zbiornik wodny w Białogonie, następnie w lewo przed stadionem Polonii Białogon. Tam właśnie tydzień temu pomyliłem trasę i dotarłem w czarną…dziurę. Tym razem skręciłem odpowiednio w prawo za lasem. Droga fatalna, zryta przez jakieś kombajny czy inne usrojstwa ciągnące wielgachne bale ściętego chyba niedawno drzewa. Ogólnie dramat wielki, zastanawiałem się nawet już czy nie zawrócić, bo noga co trochę uciekała i bałem się, że nie skończy się to dobrze.
Jakoś jednak przetrwałem, siła biegowa zrobiona przy tym znakomicie. Sporo 50 – 80 metrowych podbiegów. Ogólnie – trudno, ale fajnie:) Może to już masochizm, ale przecież cały czas asfalty to była by, jak to mówią moje dzieci, nuuuda:)
Powrót tak jak planowałem właśnie asfaltem, i tu muszę przyznać, że kierowcy w 90% zachowują się super. Podobnie jak przy jeździe rowerem, nie biegnę po krawężniku, czy tuż przy nim. Staram się utrzymać kilkanaście/dziesiąt centymetrów odległości, aby wymóc właśnie na kierowcy przynajmniej zwolnienie i wyminięcie mnie większym łukiem. Tak tak było i tym razem do pewnego momentu. Przebiegając przez wiadukt (brak chodników i pobocza) mając odgarnięty śnieg po lewej stronie zauważyłem autobus MZK jadący z naprzeciwka. Na milion procent nie jechał przepisowe 50kmh. Było dużo dużo więcej, mimo, że zbliżał się coraz bardziej nie myślał zwolnić. Minął mnie dosłownie o centymetry (nie miałem gdzie uciec, bo to wiadukt) przejeżdżając prawie po moich palcach. Nie zwolnił nawet na sekundę i nie wykonał najmniejszego ruchu kierownicą. NIC. KRETYN I DEBIL. Nie zapamiętałem niestety bocznego numeru. Dodam tylko, że było widno, padał śnieg jednak było wszystko widać dokładnie. Dodatkowo mam bardzo jaskrawą niebieską bluzę. Musiałem być widoczny.
Tyle się mówi o tym, że piesi są najczęstszymi ofiarami wypadków, że są nieostrożni, często pijani, źle oznaczeni itd. Tymczasem wydawało by się fachowiec, zawodowiec wielkim autobusem mógł zakończyć mój żywot. Ale oczywiście to wielkie panisko w wielkim wozie jest panem szosy. DEBIL I PROSTAK! Tyle w tym temacie.
Dalej delikatnie poddenerwowany poszurałem w kierunku mety. Padający coraz gęstszy śnieg na pewno tego nie ułatwiał, ale się udało. W sumie 10,57 km w 1:07:00
w trakcie przedzierania się przez zawalone leśne ścieżki królował dziś Creed! http://www.youtube.com/watch?v=99j0zLuNhi8
Tydzień się opieprzałem. Noo 6 dni. Przyznaję się bez bicia, że ilość śniegu oraz sposób odśnieżania chodników skutecznie odwiodły mnie od szurania po sięgającej kostek brei. Tym bardziej, że moje szurańcze obuwie zaliczane jest raczej do lekkich letnich, niż zimowych. W niedzielę, wyruszyłem jednak na podbój Białogońskich tras.
Wyszedłem trochę za późno, bo grubo po 14.00. Planowałem wrócić ulicą, a że nie posiadam niestety żadnych świecących elektrycznie cudeniek, dlatego musiałem zaplanować szybko trasę tak, aby na mecie być jeszcze przez zapadnięciem zmroku. Trasa początkowo biegła znanymi mi już ścieżkami, Janów, Dobromyśl, dawny zbiornik wodny w Białogonie, następnie w lewo przed stadionem Polonii Białogon. Tam właśnie tydzień temu pomyliłem trasę i dotarłem w czarną…dziurę. Tym razem skręciłem odpowiednio w prawo za lasem. Droga fatalna, zryta przez jakieś kombajny czy inne usrojstwa ciągnące wielgachne bale ściętego chyba niedawno drzewa. Ogólnie dramat wielki, zastanawiałem się nawet już czy nie zawrócić, bo noga co trochę uciekała i bałem się, że nie skończy się to dobrze.
Jakoś jednak przetrwałem, siła biegowa zrobiona przy tym znakomicie. Sporo 50 – 80 metrowych podbiegów. Ogólnie – trudno, ale fajnie:) Może to już masochizm, ale przecież cały czas asfalty to była by, jak to mówią moje dzieci, nuuuda:)
Powrót tak jak planowałem właśnie asfaltem, i tu muszę przyznać, że kierowcy w 90% zachowują się super. Podobnie jak przy jeździe rowerem, nie biegnę po krawężniku, czy tuż przy nim. Staram się utrzymać kilkanaście/dziesiąt centymetrów odległości, aby wymóc właśnie na kierowcy przynajmniej zwolnienie i wyminięcie mnie większym łukiem. Tak tak było i tym razem do pewnego momentu. Przebiegając przez wiadukt (brak chodników i pobocza) mając odgarnięty śnieg po lewej stronie zauważyłem autobus MZK jadący z naprzeciwka. Na milion procent nie jechał przepisowe 50kmh. Było dużo dużo więcej, mimo, że zbliżał się coraz bardziej nie myślał zwolnić. Minął mnie dosłownie o centymetry (nie miałem gdzie uciec, bo to wiadukt) przejeżdżając prawie po moich palcach. Nie zwolnił nawet na sekundę i nie wykonał najmniejszego ruchu kierownicą. NIC. KRETYN I DEBIL. Nie zapamiętałem niestety bocznego numeru. Dodam tylko, że było widno, padał śnieg jednak było wszystko widać dokładnie. Dodatkowo mam bardzo jaskrawą niebieską bluzę. Musiałem być widoczny.
Tyle się mówi o tym, że piesi są najczęstszymi ofiarami wypadków, że są nieostrożni, często pijani, źle oznaczeni itd. Tymczasem wydawało by się fachowiec, zawodowiec wielkim autobusem mógł zakończyć mój żywot. Ale oczywiście to wielkie panisko w wielkim wozie jest panem szosy. DEBIL I PROSTAK! Tyle w tym temacie.
Dalej delikatnie poddenerwowany poszurałem w kierunku mety. Padający coraz gęstszy śnieg na pewno tego nie ułatwiał, ale się udało. W sumie 10,57 km w 1:07:00
w trakcie przedzierania się przez zawalone leśne ścieżki królował dziś Creed! http://www.youtube.com/watch?v=99j0zLuNhi8
zapraszam na bloga (zwykłego): www.szuranie.pl
BLOG na forum bieganie.pl:: TUTAJ
zapraszam do komentowania: TUTAJ
szuranie.pl na Facebooku: TUTAJ
BLOG na forum bieganie.pl:: TUTAJ
zapraszam do komentowania: TUTAJ
szuranie.pl na Facebooku: TUTAJ
-
- Stary Wyga
- Posty: 203
- Rejestracja: 01 gru 2011, 19:28
- Życiówka na 10k: 51:52
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: KIELCE - woj. świętokrzyskie
- Kontakt:
Nowy miesiąc i nowe wyzwania. To po pierwsze, a po drugie i ważniejsze początek lutego oznacza, że już niecałe dwa miesiące do mojej godziny ZERO. Czyli do końca Misji Połówka. Ostatni weekend biegowo można zaliczyć do udanych, choć nie były to jakieś rewelacyjne wybiegania. No, chyba, że liczyć jeden godzinny rekord…
Sobota – krótko, w towarzystwie. Poszuraliśmy z zamierzonym zamysłem drogą tzw. utwardzoną. Albowiem/ponieważ pogoda delikatnie mówiąc nie napawała. Do czegokolwiek. Padający deszcz, temperatura około +1. Na polach masakra błotna, w lesie błotno/śnieżna. Wybraliśmy asfalt, drogą wzdłuż obwodnicy Kielc do…żółtego znaku i do mety. Wyszło 6.55 km moga spokojnego biegu. Zadowolenie było duże, bo bezpośrednio po szuraniu na dłuuugą saunę i basen, a później powędrowałem pooglądać wysoki światowy (podobno – nie znam się) poziom gry w siatkówkę. Czyli mecz Effector – Skra Bełchatów. Nasi przegrali:(.
Wracając do samego niedzielnego szurania, mimo, że tamtą drogą jeździłem milion razy, to jednak dużo więcej się widzi, poszurowując sobie z wolna asfalt butem lewym i prawym na przemian. Urzekła mnie cudowna hurtownia…
Nie mam pojęcia zielonego co w środku w ilościach hurtowych jest przetrzymywane. Patrząc po wielkości samej hurtowni, hurtowo trzymać by tam można np. zapałki, wykałaczki czy inne malutkie kuleczki do łożysk, kulkowych skąd inąd.
Niedziela (3.02.2013). Trasa podobna, jednak idąca trochę dalej. Doszurałem aż do Szczukowic, pętla za torami i do mety. Biegło się znakomicie, choć oczywiście już po fakcie – jak zwykle zresztą dochodzę do wniosków, że można było jeszcze troszkę pocisnąć szybciej. Mimo tego, pierwsze 5 km w czasie 27:45. Rekord mój to nie jest, ale i tam jak na mnie MEGA szybko. 10 km w czasie 58:47, też to nie rekord – ale drugi wynik w mojej krótkiej historii. Najlepiej było w Biegu Mikołajkowym (tutaj o nim piszę). Rekord, według Endomondowych oznaczeń padł w biegu godzinnym. Tutaj zrobiłem 10 km i 220 metrów. W między czasie jeden kilometr pobiegłem poniżej 5 minut! Cieszy wynik, tym bardziej, że absolutnie nie nastawiałem się na jakiekolwiek bicie rekordów. Miał to być i był raczej, w miarę spokojny „bezciśnieniowy” bieg niedzielny. Skąd zatem te wyniki? Myślę, że być może stąd, że ostatni miesiąc – ponad – szurałem w trudnych warunkach, śnieg po kostki, mróz itd. A teraz – asfalcik, równiutko, pogoda w miarę w porządku. Nic tylko szurać! W sumie wyszło: 10.59 km w 1:02:50. Przy czym czas końcowy może być zawsze delikatnie przekłamany, bo szuram ostatnio korzystając z trzech (!) aplikacji (zbieram materiał do napisania recenzji). I zanim wszystko powyłączam, trochę mija:)Po szuraniu oczywiście (jak to w weekend) długa sauna i basen.
Z zaobserwowanych około szuraniowo tematów cieszą postępy przy obwodnicy i martwi wielki smród i syf zrobiony przez okolicznych tubylców wszędzie gdzie tylko można. Topniejący śnieg odsłonił dziesiątki dzikich wysypisk śmieci. Ludzie, którzy to robią to jednak śmiecie!!!
Sobota – krótko, w towarzystwie. Poszuraliśmy z zamierzonym zamysłem drogą tzw. utwardzoną. Albowiem/ponieważ pogoda delikatnie mówiąc nie napawała. Do czegokolwiek. Padający deszcz, temperatura około +1. Na polach masakra błotna, w lesie błotno/śnieżna. Wybraliśmy asfalt, drogą wzdłuż obwodnicy Kielc do…żółtego znaku i do mety. Wyszło 6.55 km moga spokojnego biegu. Zadowolenie było duże, bo bezpośrednio po szuraniu na dłuuugą saunę i basen, a później powędrowałem pooglądać wysoki światowy (podobno – nie znam się) poziom gry w siatkówkę. Czyli mecz Effector – Skra Bełchatów. Nasi przegrali:(.
Wracając do samego niedzielnego szurania, mimo, że tamtą drogą jeździłem milion razy, to jednak dużo więcej się widzi, poszurowując sobie z wolna asfalt butem lewym i prawym na przemian. Urzekła mnie cudowna hurtownia…
Nie mam pojęcia zielonego co w środku w ilościach hurtowych jest przetrzymywane. Patrząc po wielkości samej hurtowni, hurtowo trzymać by tam można np. zapałki, wykałaczki czy inne malutkie kuleczki do łożysk, kulkowych skąd inąd.
Niedziela (3.02.2013). Trasa podobna, jednak idąca trochę dalej. Doszurałem aż do Szczukowic, pętla za torami i do mety. Biegło się znakomicie, choć oczywiście już po fakcie – jak zwykle zresztą dochodzę do wniosków, że można było jeszcze troszkę pocisnąć szybciej. Mimo tego, pierwsze 5 km w czasie 27:45. Rekord mój to nie jest, ale i tam jak na mnie MEGA szybko. 10 km w czasie 58:47, też to nie rekord – ale drugi wynik w mojej krótkiej historii. Najlepiej było w Biegu Mikołajkowym (tutaj o nim piszę). Rekord, według Endomondowych oznaczeń padł w biegu godzinnym. Tutaj zrobiłem 10 km i 220 metrów. W między czasie jeden kilometr pobiegłem poniżej 5 minut! Cieszy wynik, tym bardziej, że absolutnie nie nastawiałem się na jakiekolwiek bicie rekordów. Miał to być i był raczej, w miarę spokojny „bezciśnieniowy” bieg niedzielny. Skąd zatem te wyniki? Myślę, że być może stąd, że ostatni miesiąc – ponad – szurałem w trudnych warunkach, śnieg po kostki, mróz itd. A teraz – asfalcik, równiutko, pogoda w miarę w porządku. Nic tylko szurać! W sumie wyszło: 10.59 km w 1:02:50. Przy czym czas końcowy może być zawsze delikatnie przekłamany, bo szuram ostatnio korzystając z trzech (!) aplikacji (zbieram materiał do napisania recenzji). I zanim wszystko powyłączam, trochę mija:)Po szuraniu oczywiście (jak to w weekend) długa sauna i basen.
Z zaobserwowanych około szuraniowo tematów cieszą postępy przy obwodnicy i martwi wielki smród i syf zrobiony przez okolicznych tubylców wszędzie gdzie tylko można. Topniejący śnieg odsłonił dziesiątki dzikich wysypisk śmieci. Ludzie, którzy to robią to jednak śmiecie!!!
zapraszam na bloga (zwykłego): www.szuranie.pl
BLOG na forum bieganie.pl:: TUTAJ
zapraszam do komentowania: TUTAJ
szuranie.pl na Facebooku: TUTAJ
BLOG na forum bieganie.pl:: TUTAJ
zapraszam do komentowania: TUTAJ
szuranie.pl na Facebooku: TUTAJ
-
- Stary Wyga
- Posty: 203
- Rejestracja: 01 gru 2011, 19:28
- Życiówka na 10k: 51:52
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: KIELCE - woj. świętokrzyskie
- Kontakt:
Z nawigacji PAŁA!
Staje się to już normalne, typowe dla mnie i takie…naturalne:) Znowu się zgubiłem, znowu próbowałem trafić w ścieżkę Kieleckiej Dychy i wylądowałem w…Dyminach.
Wtorek, tuż przed 9.00. Pogoda nie zachęcała, ale jak to mówią i piszą znawcy tematu – systematyczność – jest najważniejsza. Wyruszyłem spod stadionu w kierunku Hali Legionów, dalej długim podbiegiem (zawsze daje mi porządnie w kość) obok jednostki/strzelnicy do pomnika. W dół w kierunku Białogonu. I tam zawsze zaczyna się problem:) obejrzałem wcześniej mapę, i wywnioskowałem, że nie trzeba dobiegać do stacji kolejowej, tylko wcześniej skręcić w lewo. Tak zrobiłem, później przez chwilę wydawało mi się nawet, że trasę kojarzę (przecież Kielecka Dycha prowadziła właśnie gdzieś tutaj:). Kojarzenie trasy skończyło się jakiś kilometr dalej. Miałem też wrażenie, że przez ostatnie 1000 metrów zmieniłem strefę klimatyczną. Ten sam las potrafi wyglądać tak:
By za chwilę wyglądać tak:
No i zgubiłem się całkowicie. Tzn. jeszcze wtedy byłem przekonany, że biegnę w dobrą stronę, wiedziałem już co prawda, że to nie trasa Kieleckiej Dychy, ale tak czy owak, dobiegnę sobie do torów na Biesag i wrócę na metę. Trochę się to wszystko jednak przeciągało, trasa zmieniła się w mooocno górzystą, w pewnej chwili nie było mowy już o biegu czy nawet szuraniu, była mocna wspinaczka, mocno ośnieżonym szlakiem lub korytem małego strumyka. Dodatkowo zaczął padać zmarznięty deszcz ze śniegiem i zrobiło się mało przyjemnie. Nie miałem pojęcia gdzie jestem. Ślady na śniegu się urwały, od czasu do czasu były tylko tropy zwierząt i ja w tym wszystkim:) Nie za bardzo wiedziałem już w którą stronę szurać, aby dotrzeć do jakiejś cywilizacji. Na szczęście obecna technika pozwala na cuda, po odpaleniu Google Maps, wszystko było jasne. Jestem w czarnej …tej no…:) Doszurałem do ulicy Posłowickiej, czyli byłem za Dyminami! Ostatni rzut oka na mapę i poleciałem w kierunku „życia”. Droga super, co jakiś czas pięknie pachnące, ścięte wielkie pnie drzewa, delikatny śnieżek, nie za ślisko. Cudownie.
Mijając trzy starsze panie byłem już pewny, że uda mi się dotrzeć do mety, a moją historia nie zostanie wykorzystana przez Discovery w kolejnym odcinku programu „Sekundy od śmierci” . Wybiegłem z lasu w okolicach schroniska w Dyminach, i prosto do mety. Wybiegając z lasu po raz pierwszy uświadomiłem sobie, że chyba jednak dam radę ukończyć ten PółMaraton. Do tej pory (choć może nadal tak jest) wydawało mi się to jakimś totalnym kosmosem. Wczoraj, bo takim ciężkim terenie przebiegłem ponad 10 km, i mogłem biec dalej. Zmęczenie było, ale nie takie, które by zwalało z nóg. Czułem się dobrze. W sumie zrobione 14.22 km w czasie 1:31:46 (według Runtastic – bo Endomondo wyłączyłem przez przypadek w połowie i nie chce mi się dodawać:), czas oczywiście nie oddaje niczego w tym wybieganiu ponieważ w 80 procentach trasa tak jaki pisałem w mega trudnych leśnych/górskich warunkach. Nie udało się iść wieczorem na saunę niestety, w domu naprawiałem nógi lodem. Dzisiaj rano, nie najgorzej. Stawy skokowe bolą standardowo, kolana super. Większych bóli nie odczuwam:)
Staje się to już normalne, typowe dla mnie i takie…naturalne:) Znowu się zgubiłem, znowu próbowałem trafić w ścieżkę Kieleckiej Dychy i wylądowałem w…Dyminach.
Wtorek, tuż przed 9.00. Pogoda nie zachęcała, ale jak to mówią i piszą znawcy tematu – systematyczność – jest najważniejsza. Wyruszyłem spod stadionu w kierunku Hali Legionów, dalej długim podbiegiem (zawsze daje mi porządnie w kość) obok jednostki/strzelnicy do pomnika. W dół w kierunku Białogonu. I tam zawsze zaczyna się problem:) obejrzałem wcześniej mapę, i wywnioskowałem, że nie trzeba dobiegać do stacji kolejowej, tylko wcześniej skręcić w lewo. Tak zrobiłem, później przez chwilę wydawało mi się nawet, że trasę kojarzę (przecież Kielecka Dycha prowadziła właśnie gdzieś tutaj:). Kojarzenie trasy skończyło się jakiś kilometr dalej. Miałem też wrażenie, że przez ostatnie 1000 metrów zmieniłem strefę klimatyczną. Ten sam las potrafi wyglądać tak:
By za chwilę wyglądać tak:
No i zgubiłem się całkowicie. Tzn. jeszcze wtedy byłem przekonany, że biegnę w dobrą stronę, wiedziałem już co prawda, że to nie trasa Kieleckiej Dychy, ale tak czy owak, dobiegnę sobie do torów na Biesag i wrócę na metę. Trochę się to wszystko jednak przeciągało, trasa zmieniła się w mooocno górzystą, w pewnej chwili nie było mowy już o biegu czy nawet szuraniu, była mocna wspinaczka, mocno ośnieżonym szlakiem lub korytem małego strumyka. Dodatkowo zaczął padać zmarznięty deszcz ze śniegiem i zrobiło się mało przyjemnie. Nie miałem pojęcia gdzie jestem. Ślady na śniegu się urwały, od czasu do czasu były tylko tropy zwierząt i ja w tym wszystkim:) Nie za bardzo wiedziałem już w którą stronę szurać, aby dotrzeć do jakiejś cywilizacji. Na szczęście obecna technika pozwala na cuda, po odpaleniu Google Maps, wszystko było jasne. Jestem w czarnej …tej no…:) Doszurałem do ulicy Posłowickiej, czyli byłem za Dyminami! Ostatni rzut oka na mapę i poleciałem w kierunku „życia”. Droga super, co jakiś czas pięknie pachnące, ścięte wielkie pnie drzewa, delikatny śnieżek, nie za ślisko. Cudownie.
Mijając trzy starsze panie byłem już pewny, że uda mi się dotrzeć do mety, a moją historia nie zostanie wykorzystana przez Discovery w kolejnym odcinku programu „Sekundy od śmierci” . Wybiegłem z lasu w okolicach schroniska w Dyminach, i prosto do mety. Wybiegając z lasu po raz pierwszy uświadomiłem sobie, że chyba jednak dam radę ukończyć ten PółMaraton. Do tej pory (choć może nadal tak jest) wydawało mi się to jakimś totalnym kosmosem. Wczoraj, bo takim ciężkim terenie przebiegłem ponad 10 km, i mogłem biec dalej. Zmęczenie było, ale nie takie, które by zwalało z nóg. Czułem się dobrze. W sumie zrobione 14.22 km w czasie 1:31:46 (według Runtastic – bo Endomondo wyłączyłem przez przypadek w połowie i nie chce mi się dodawać:), czas oczywiście nie oddaje niczego w tym wybieganiu ponieważ w 80 procentach trasa tak jaki pisałem w mega trudnych leśnych/górskich warunkach. Nie udało się iść wieczorem na saunę niestety, w domu naprawiałem nógi lodem. Dzisiaj rano, nie najgorzej. Stawy skokowe bolą standardowo, kolana super. Większych bóli nie odczuwam:)
zapraszam na bloga (zwykłego): www.szuranie.pl
BLOG na forum bieganie.pl:: TUTAJ
zapraszam do komentowania: TUTAJ
szuranie.pl na Facebooku: TUTAJ
BLOG na forum bieganie.pl:: TUTAJ
zapraszam do komentowania: TUTAJ
szuranie.pl na Facebooku: TUTAJ
-
- Stary Wyga
- Posty: 203
- Rejestracja: 01 gru 2011, 19:28
- Życiówka na 10k: 51:52
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: KIELCE - woj. świętokrzyskie
- Kontakt:
Master of Navigation! vol...któraś tam:)
Czy informacja o tym, że znowu się zgubiłem jest jeszcze zaskoczeniem? Chyba nie. Choć dzisiaj było wyjątkowo ciekawie. No i przy tak zwanej okazji, machnąłem rekord…prawie 17km.
Wczoraj wieczorem rozrysowałem sobie wszystko pięknie na komputerowej mapie. W Endomondo zapisałem nawet trasę, naiwnie myśląc, że opcja „Follow a route” będzie służyła właśnie do śledzenia tejże narysowanej i kierowania mnie znanymi odgłosami – „teraz skręć w prawo, 600 metrów prosto”. Gówno prawda! Wcale tak nie jest, to nie działa. Oszukali mnie!
O tym, że wcale nic mnie nie będzie prowadziło wiedziałem już po pierwszym zakręcie, który na szczęście znałem:) Poszurałem Krakowską w stronę Krakowa, w Białogonie odbiłem w lewo z zamysłem takim, że przeszuram całe pasmo lasami, trafię na mega dróżkę, którą to odnalazłem przypadkowo we wtorek i dalej spokojnie do Dymin. Wracając na metę chciałem jeszcze walnąć kółeczko przez Biesag i miało wyjść około 20km. Ale nie wyszło…
Śniegu w lesie było tak niemiłosiernie dużo, a jeszcze więcej go leciało cały czas z nieba, że nie było możliwości zorientować się czy tu już jest ścieżka, czy jeszcze jej nie ma. Google Maps – świetny wynalazek, jednak to co tam zaznaczone, może i jest, ale w piękny letni poranek. A nie w zawalone białym puchem czwartkowe przedpołudnie.
tam jest ścieżka - uwierzcie:)
Dodatkowo googlowe mapy mają ogromną bateriożerność, która spowodowała śmierć mojego telefonu na około 9km. Jaaasny ch…j pomyślałem wtedy i zacząłem, przypominając sobie umiejętności wyniesione z harcerstwa, oglądać pnie drzew szukając mchu aby odnaleźć północ:) Wiedziałem, że tam musi być mój dom. Na północy w sensie.
fajna kapliczka. Widziałem ją dwa razy:)
Ale oczywiście nie pierona. Śniegiem zawalone wszystko po kolana. Minąłem ładną kapliczkę, zrobiłem zdjęcie, była na skrzyżowaniu czterech, a może i pięciu ścieżek.
Poszurałem w wydawało by się słuszną stronę, zaczęło się robić nieźle, las się skończył z jednej strony, czyli podobnie jak we wtorek. Droga szeroka – podobnie jak we wtorek.
tu już myślałem, że jestem w domu...
Dumny ze swoich umiejętności nawigacyjnych leciałem dalej, aż do momentu gdy droga się nie skończyła. Nie tak jak we wtorek… Znowu zaczął się las, w pewnej chwili zauważyłem na śniegu ślady. Pomyślałem, że skoro niedawno ktoś tędy szedł/biegł to znaczy, że i ja nie szuram w złą stronę. No i tak jakiś czas za śladami sobie podążałem. Zauważyłem wielką dziurę z błotem rozwalonym na środku ścieżki – podobna do tej w którą wpadłem 30 minut temu pomyślałem… Po mocnych „rozkminkach”, 100 metrów dalej przymierzyłem moją nogę do śladów po których biegłem… Identyczne! Za kilometr dobiegłem do znajomej kapliczki… Byłem delikatnie mówiąc w dupie!
5 ścieżek, dwie odpadają (jedną stąd odszurałem, drugą przyszurałem) zostały trzy. Wybrałem tę najgorszą wydawało by się. Po jakimś czasie pojawił się szlak niebieski, zaczęło być szerzej i widniej. Aż moim oczom ukazał się wyciąg narciarski. Jesteśmy w domu!!! Delikatny zbieg pod samym wyciągiem i powrót do mety przez Szczepaniaka i dalej obok cmentarza. Nie było mnie godzinę i trzy kwadranse, zmierzyłem trasę w Endomondo, dodałem ją ręcznie – wyszło 16,79 km. Czyli nieźle. Jest rekord!
Pomijając fakt krążenia w kółko to dzisiejsze szuranie było chyba najlepszym jak do tej pory. Mimo mega trudnych warunków – bardzo mocno padający śnieg, wiatr i dużo puchu pod nogami biegło mi się cudownie. W lesie super. Tylko ta nawigacja… Ale będę się uczył:)
czyż nie jest tutaj pięknie?!
Czy informacja o tym, że znowu się zgubiłem jest jeszcze zaskoczeniem? Chyba nie. Choć dzisiaj było wyjątkowo ciekawie. No i przy tak zwanej okazji, machnąłem rekord…prawie 17km.
Wczoraj wieczorem rozrysowałem sobie wszystko pięknie na komputerowej mapie. W Endomondo zapisałem nawet trasę, naiwnie myśląc, że opcja „Follow a route” będzie służyła właśnie do śledzenia tejże narysowanej i kierowania mnie znanymi odgłosami – „teraz skręć w prawo, 600 metrów prosto”. Gówno prawda! Wcale tak nie jest, to nie działa. Oszukali mnie!
O tym, że wcale nic mnie nie będzie prowadziło wiedziałem już po pierwszym zakręcie, który na szczęście znałem:) Poszurałem Krakowską w stronę Krakowa, w Białogonie odbiłem w lewo z zamysłem takim, że przeszuram całe pasmo lasami, trafię na mega dróżkę, którą to odnalazłem przypadkowo we wtorek i dalej spokojnie do Dymin. Wracając na metę chciałem jeszcze walnąć kółeczko przez Biesag i miało wyjść około 20km. Ale nie wyszło…
Śniegu w lesie było tak niemiłosiernie dużo, a jeszcze więcej go leciało cały czas z nieba, że nie było możliwości zorientować się czy tu już jest ścieżka, czy jeszcze jej nie ma. Google Maps – świetny wynalazek, jednak to co tam zaznaczone, może i jest, ale w piękny letni poranek. A nie w zawalone białym puchem czwartkowe przedpołudnie.
tam jest ścieżka - uwierzcie:)
Dodatkowo googlowe mapy mają ogromną bateriożerność, która spowodowała śmierć mojego telefonu na około 9km. Jaaasny ch…j pomyślałem wtedy i zacząłem, przypominając sobie umiejętności wyniesione z harcerstwa, oglądać pnie drzew szukając mchu aby odnaleźć północ:) Wiedziałem, że tam musi być mój dom. Na północy w sensie.
fajna kapliczka. Widziałem ją dwa razy:)
Ale oczywiście nie pierona. Śniegiem zawalone wszystko po kolana. Minąłem ładną kapliczkę, zrobiłem zdjęcie, była na skrzyżowaniu czterech, a może i pięciu ścieżek.
Poszurałem w wydawało by się słuszną stronę, zaczęło się robić nieźle, las się skończył z jednej strony, czyli podobnie jak we wtorek. Droga szeroka – podobnie jak we wtorek.
tu już myślałem, że jestem w domu...
Dumny ze swoich umiejętności nawigacyjnych leciałem dalej, aż do momentu gdy droga się nie skończyła. Nie tak jak we wtorek… Znowu zaczął się las, w pewnej chwili zauważyłem na śniegu ślady. Pomyślałem, że skoro niedawno ktoś tędy szedł/biegł to znaczy, że i ja nie szuram w złą stronę. No i tak jakiś czas za śladami sobie podążałem. Zauważyłem wielką dziurę z błotem rozwalonym na środku ścieżki – podobna do tej w którą wpadłem 30 minut temu pomyślałem… Po mocnych „rozkminkach”, 100 metrów dalej przymierzyłem moją nogę do śladów po których biegłem… Identyczne! Za kilometr dobiegłem do znajomej kapliczki… Byłem delikatnie mówiąc w dupie!
5 ścieżek, dwie odpadają (jedną stąd odszurałem, drugą przyszurałem) zostały trzy. Wybrałem tę najgorszą wydawało by się. Po jakimś czasie pojawił się szlak niebieski, zaczęło być szerzej i widniej. Aż moim oczom ukazał się wyciąg narciarski. Jesteśmy w domu!!! Delikatny zbieg pod samym wyciągiem i powrót do mety przez Szczepaniaka i dalej obok cmentarza. Nie było mnie godzinę i trzy kwadranse, zmierzyłem trasę w Endomondo, dodałem ją ręcznie – wyszło 16,79 km. Czyli nieźle. Jest rekord!
Pomijając fakt krążenia w kółko to dzisiejsze szuranie było chyba najlepszym jak do tej pory. Mimo mega trudnych warunków – bardzo mocno padający śnieg, wiatr i dużo puchu pod nogami biegło mi się cudownie. W lesie super. Tylko ta nawigacja… Ale będę się uczył:)
czyż nie jest tutaj pięknie?!
zapraszam na bloga (zwykłego): www.szuranie.pl
BLOG na forum bieganie.pl:: TUTAJ
zapraszam do komentowania: TUTAJ
szuranie.pl na Facebooku: TUTAJ
BLOG na forum bieganie.pl:: TUTAJ
zapraszam do komentowania: TUTAJ
szuranie.pl na Facebooku: TUTAJ
-
- Stary Wyga
- Posty: 203
- Rejestracja: 01 gru 2011, 19:28
- Życiówka na 10k: 51:52
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: KIELCE - woj. świętokrzyskie
- Kontakt:
O nie bieganiu i sklerozie cholernej…
Dzisiaj krótko, choć jak to w weekend szuranie miało być długie. Długie nie było z bardzo prostej przyczyny. Z powodu mojej sklerozy:) W tygodniu biegam w pracy, czyli startuje i ląduje z klubu. Zaadoptowałem na swoje potrzeby część szatni gości i tam też trzymam „graty i ciuchy” do szurania. W piątek zabierałem wszystko do domu. Nooo nie wszystko właśnie…
Zapomniałem opróżnić jednego kaloryfera, na którym suszyły się moje ciuchy tzw. termiczne. Normalnie przy takiej pogodzie korzystam z termicznego bezrękawnika i dodatkowo koszulki, też termicznej, z długim rękawem. Wszystko przykrywam ultra cienką koszulką techniczną od Kalenji i na wierzch dopiero leciutką kangurkę. Tak wytrzymuje do temperatury około -10. A dobrze też się czuje przy +3. Jest leciutko, a zarazem na tyle dużo warstw, że ciepło, a w razie przegrzania (co zdarza się zdecydowanie częściej) wszystko idzie na zewnątrz, a ja jestem suchy.
Zorientowałem się w braku sprzętu już w momencie połowicznego przebrania. Szybka decyzja… albo rezygnuje z biegania (jednak bardzo szkoda mi było odpuścić niedzielę, szczególnie, że zaplanowałem sobie fajną pętlę do Piekoszowa, w sumie około 18 km), albo…. No własnie. Pożyczyłem od teścia zwykły bawełniany Tshirt, przykryłem to kangurką (bardzo cienką) i na wierzch ortalion (bardzo średni do biegania). Mimo tylko trzech warstw, czułem się, jak Pi lub Sigma. Zdecydowanie mało komfortowo, jednak obawiałem się, że zdejmując kangurkę, lub ortalion będzie mi za zimno (temperatura -3). Poleciałem tak.
Od początku było jasne, że będzie źle. Dobiegłem do 4 km i niestety postanowiłem zawrócić. Koszulka bawełniana (I warstwa) zrobiła się mega mokra (duuużo wypacam podczas szurania), i zimna. W plecy było mi zwyczajnie zimno. Bardzo zimno. Czułem na tyle duży dyskomfort, że odpuściłem dalszą wyprawę. W tempie mega wolnym wróciłem na metę robiąc w sumie niecałe 7 km.
Teraz wiem, czym i po co są te termiczne ciuchy. Naprawdę to działa. Nie ma absolutnie żadnego porównania do korzystania z bawełny. Dwa światy! Szkoda, że zmarnowałem niedzielę, ale może przysłuży mi się dłuższy odpoczynek po czwartkowych krosowych 17km, które jeszcze chyba czuję w nogach. Wtorek też odpuszczam z powodów rodzinnych. Czwartek już normalnie szuram.
W niedzielę było ładnie, o tak:
Dzisiaj krótko, choć jak to w weekend szuranie miało być długie. Długie nie było z bardzo prostej przyczyny. Z powodu mojej sklerozy:) W tygodniu biegam w pracy, czyli startuje i ląduje z klubu. Zaadoptowałem na swoje potrzeby część szatni gości i tam też trzymam „graty i ciuchy” do szurania. W piątek zabierałem wszystko do domu. Nooo nie wszystko właśnie…
Zapomniałem opróżnić jednego kaloryfera, na którym suszyły się moje ciuchy tzw. termiczne. Normalnie przy takiej pogodzie korzystam z termicznego bezrękawnika i dodatkowo koszulki, też termicznej, z długim rękawem. Wszystko przykrywam ultra cienką koszulką techniczną od Kalenji i na wierzch dopiero leciutką kangurkę. Tak wytrzymuje do temperatury około -10. A dobrze też się czuje przy +3. Jest leciutko, a zarazem na tyle dużo warstw, że ciepło, a w razie przegrzania (co zdarza się zdecydowanie częściej) wszystko idzie na zewnątrz, a ja jestem suchy.
Zorientowałem się w braku sprzętu już w momencie połowicznego przebrania. Szybka decyzja… albo rezygnuje z biegania (jednak bardzo szkoda mi było odpuścić niedzielę, szczególnie, że zaplanowałem sobie fajną pętlę do Piekoszowa, w sumie około 18 km), albo…. No własnie. Pożyczyłem od teścia zwykły bawełniany Tshirt, przykryłem to kangurką (bardzo cienką) i na wierzch ortalion (bardzo średni do biegania). Mimo tylko trzech warstw, czułem się, jak Pi lub Sigma. Zdecydowanie mało komfortowo, jednak obawiałem się, że zdejmując kangurkę, lub ortalion będzie mi za zimno (temperatura -3). Poleciałem tak.
Od początku było jasne, że będzie źle. Dobiegłem do 4 km i niestety postanowiłem zawrócić. Koszulka bawełniana (I warstwa) zrobiła się mega mokra (duuużo wypacam podczas szurania), i zimna. W plecy było mi zwyczajnie zimno. Bardzo zimno. Czułem na tyle duży dyskomfort, że odpuściłem dalszą wyprawę. W tempie mega wolnym wróciłem na metę robiąc w sumie niecałe 7 km.
Teraz wiem, czym i po co są te termiczne ciuchy. Naprawdę to działa. Nie ma absolutnie żadnego porównania do korzystania z bawełny. Dwa światy! Szkoda, że zmarnowałem niedzielę, ale może przysłuży mi się dłuższy odpoczynek po czwartkowych krosowych 17km, które jeszcze chyba czuję w nogach. Wtorek też odpuszczam z powodów rodzinnych. Czwartek już normalnie szuram.
W niedzielę było ładnie, o tak:
zapraszam na bloga (zwykłego): www.szuranie.pl
BLOG na forum bieganie.pl:: TUTAJ
zapraszam do komentowania: TUTAJ
szuranie.pl na Facebooku: TUTAJ
BLOG na forum bieganie.pl:: TUTAJ
zapraszam do komentowania: TUTAJ
szuranie.pl na Facebooku: TUTAJ
-
- Stary Wyga
- Posty: 203
- Rejestracja: 01 gru 2011, 19:28
- Życiówka na 10k: 51:52
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: KIELCE - woj. świętokrzyskie
- Kontakt:
Mój pierwszy raz - Dyszka po Łazienkach.
Wstyd się przyznać, ale mimo moich 33 lat nigdy wcześniej (tak mi się przynajmniej wydaje) nie byłem w Łazienkach. I dzisiaj oto się udało. Jak już dotarłem to przeszurałem je na lewo i prawo, w tę i z powrotem.
Spędzam dwa dni na Stadionie Narodowym, poznaję go, bo już niebawem ta wiedza mi się przyda jak mało komu:) Ale tu nie o tym…
Korzystając z pobytu w Warszawie, nie mogłem odmówić sobie poszurania po stolicy. Mieszkam, korzystając z lokalu mojego brata, na Sadybie. Po krótkim rozeznaniu uznałem, że tu słabo jest na szuranie, że chcę Wisły, a przynajmniej innych ciekawych miejsc, których w Warszawie nie brakuje. Wybrałem Łazienki, dojechałem autem zostawiając je gdzieś w pobliżu radiowej Trójki, dla mnie zakochanego w radiu po uszy, miejsca mega magicznego. Tak to co prawda już „nie ta Trójka”, ale zawsze to Trójka. Wygląda o tak:
Tak jak pisałem wcześniej, jakoś tak się złożyło, że mimo tego iż w mieście tym bywałem już „milion” razy, to zazwyczaj jest to temat służbowy, szybki i bez „zwiedzania”. Dlatego też ten najbardziej znany chyba park w Polsce odwiedziłem pierwszy raz w wieku 33 lat. Czy mnie zauroczył? Szczerze…nie bardzo. Może dlatego, że pora roku nie za bardzo właściwa na zachwyty nad przyrodą czy innymi cudami architektury. Co rzuciło mi się w oczy najbardziej, to biegacze. Są wszędzie! Tu widać ogromną różnicę między moimi Kielcami, a Warszawą. U nas o tej porze dnia, można spotkać jedną, dwie, może trzy osoby. Tu biegają może nie tłumy, ale na pewno ogromne ilości osób. Widać wśród nich i niezłych „hardkorów” lecących alejkami pewnie koło 3,5 -4min/km, i takich zwykłych szuraczy jak my:)
Plan, z uwagi na fakt, iż 5 dni miałem odpuszczone przewidywał lekkie 5-6 km. Jednak szkoda mi było tego miejsca, chciałem jeszcze tu zobaczyć, i jeszcze to obejrzeć, i tu wbiec. I tam poszurać. Wyszło w sumie niewiele ponad 10km. Znalazłem podbieg pod Agrykolę (chyba to on), widziałem pawie:), i chyba wszystkie inne ważne rzeczy w Łazienkach. Mam nadzieję, że tak było. A wyglądało to tak:
Podsumowując, było to bardzo fajne wybieganie. Po raz kolejny okazało się, że bieganie może mieć inne fajne zalety. Inne oprócz zwykłej poprawy kondycji, zdrowia czy zrzucania wagi. Można zobaczyć dużo, a jak pokazał dzisiejszy dzień nawet jeszcze więcej niż się zaplanowało.
PS. na koniec co prawda nie o bieganiu, a o czymś co odróżnia Warszawę od Kielc. Nie mówię, że tutaj nie ma tego na trawnikach, pewnie jest i to sporo. Ale ktoś wpadł na pomysł i go realizuje. Z czasem może się udać. W Kielcach też były takie próby, efekt: wszystko pokradzione, poniszczone, a kupy jak były tak są wszędzie. Tutaj proszę, da się:
a tutaj Endo: http://www.endomondo.com/workouts/159649788/1046460
Wstyd się przyznać, ale mimo moich 33 lat nigdy wcześniej (tak mi się przynajmniej wydaje) nie byłem w Łazienkach. I dzisiaj oto się udało. Jak już dotarłem to przeszurałem je na lewo i prawo, w tę i z powrotem.
Spędzam dwa dni na Stadionie Narodowym, poznaję go, bo już niebawem ta wiedza mi się przyda jak mało komu:) Ale tu nie o tym…
Korzystając z pobytu w Warszawie, nie mogłem odmówić sobie poszurania po stolicy. Mieszkam, korzystając z lokalu mojego brata, na Sadybie. Po krótkim rozeznaniu uznałem, że tu słabo jest na szuranie, że chcę Wisły, a przynajmniej innych ciekawych miejsc, których w Warszawie nie brakuje. Wybrałem Łazienki, dojechałem autem zostawiając je gdzieś w pobliżu radiowej Trójki, dla mnie zakochanego w radiu po uszy, miejsca mega magicznego. Tak to co prawda już „nie ta Trójka”, ale zawsze to Trójka. Wygląda o tak:
Tak jak pisałem wcześniej, jakoś tak się złożyło, że mimo tego iż w mieście tym bywałem już „milion” razy, to zazwyczaj jest to temat służbowy, szybki i bez „zwiedzania”. Dlatego też ten najbardziej znany chyba park w Polsce odwiedziłem pierwszy raz w wieku 33 lat. Czy mnie zauroczył? Szczerze…nie bardzo. Może dlatego, że pora roku nie za bardzo właściwa na zachwyty nad przyrodą czy innymi cudami architektury. Co rzuciło mi się w oczy najbardziej, to biegacze. Są wszędzie! Tu widać ogromną różnicę między moimi Kielcami, a Warszawą. U nas o tej porze dnia, można spotkać jedną, dwie, może trzy osoby. Tu biegają może nie tłumy, ale na pewno ogromne ilości osób. Widać wśród nich i niezłych „hardkorów” lecących alejkami pewnie koło 3,5 -4min/km, i takich zwykłych szuraczy jak my:)
Plan, z uwagi na fakt, iż 5 dni miałem odpuszczone przewidywał lekkie 5-6 km. Jednak szkoda mi było tego miejsca, chciałem jeszcze tu zobaczyć, i jeszcze to obejrzeć, i tu wbiec. I tam poszurać. Wyszło w sumie niewiele ponad 10km. Znalazłem podbieg pod Agrykolę (chyba to on), widziałem pawie:), i chyba wszystkie inne ważne rzeczy w Łazienkach. Mam nadzieję, że tak było. A wyglądało to tak:
Podsumowując, było to bardzo fajne wybieganie. Po raz kolejny okazało się, że bieganie może mieć inne fajne zalety. Inne oprócz zwykłej poprawy kondycji, zdrowia czy zrzucania wagi. Można zobaczyć dużo, a jak pokazał dzisiejszy dzień nawet jeszcze więcej niż się zaplanowało.
PS. na koniec co prawda nie o bieganiu, a o czymś co odróżnia Warszawę od Kielc. Nie mówię, że tutaj nie ma tego na trawnikach, pewnie jest i to sporo. Ale ktoś wpadł na pomysł i go realizuje. Z czasem może się udać. W Kielcach też były takie próby, efekt: wszystko pokradzione, poniszczone, a kupy jak były tak są wszędzie. Tutaj proszę, da się:
a tutaj Endo: http://www.endomondo.com/workouts/159649788/1046460
zapraszam na bloga (zwykłego): www.szuranie.pl
BLOG na forum bieganie.pl:: TUTAJ
zapraszam do komentowania: TUTAJ
szuranie.pl na Facebooku: TUTAJ
BLOG na forum bieganie.pl:: TUTAJ
zapraszam do komentowania: TUTAJ
szuranie.pl na Facebooku: TUTAJ
-
- Stary Wyga
- Posty: 203
- Rejestracja: 01 gru 2011, 19:28
- Życiówka na 10k: 51:52
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: KIELCE - woj. świętokrzyskie
- Kontakt:
Mniej niż tydzień pozostał do końca mojej „Misji Połówka” czyli przygotowań do startu w Półmaratonie Warszawskim. 24 marca godzina ZERO. Start. Misja Połówka niestety rozwalona została całkowicie wszelkimi gównami, wirusami i innymi bakteriami latającymi w powietrzu. W momencie kiedy powinienem osiągać maksymalną formę jestem w delikatnej dupce… Przeziębienie ciągnące się za mną od dwóch tygodni skutecznie oddala ode mnie marzenia o zrealizowaniu celów przedstawionych na początku Misji Połówka - http://www.szuranie.pl/misja-polowka-zaczynamy/. Jakoś nie widzę siebie biegnącego po 5.30 przez 21 km… Dochodzę jednak do wniosku, że nie czas będzie w tym wszystkim najważniejszy, a zabawa i „wspólne tworzenie historii”. W biegu ma wystartować 13.000 osób! KOSMOS. Dlatego, pieprzyć cele:), ma być fun i dobra zabawa! I tak mam nadzieję, że będzie. Póki co, w piątek wreszcie oddałem się w ręce klubowych fachowców od przygotowania fizycznego i zdrowotnego. Zacząłem trzy dniową kurację antybiotykową, w poniedziałek nawadnianie przy pomocy kroplówki i podobno mam być zdrowy jak dąb. Oby! Po sobotnim meczu (wygranym!!!), na którym oczywiście byłem prawie 12 godzin, rozłożyło mnie już mega totalnie. Temperatura ponad 39 stopni, ból wielki wszystkiego. Kości, rąk, nóg - nawet rzęsy mnie bolały:)
Choróbsko skutecznie zniszczyło mi plan przygotowań, dwa tygodnie grypy i przebiegnięte tylko niewiele ponad 20 km… W pół miesiąca! Wyszedłem dwa razy jak wróciła wiosna, dzień po dniu. Raz z moim kolegą Bamboshem przeżyłem świetne wieczorne bieganie. Tutaj muszę zdjąć czapkę i ukłonić się w pas, bo Piotr zwany Bamboshem jest jedną z tych osób, które jako ostatnie podejrzewałbym o to, że zacznie szurać. A tym czasem, facet waży 67 kilo i zapieprza jak mały samochodzik. Wali kilosy, aż miło! Super. Liczę, że kiedyś jeszcze zabierze balast w mojej postaci na wieczorne wybieganie:) Oprócz dwóch wspomnianych wyjść, nie mogłem sobie odmówić także poszurania po plaży przy okazji wizyty w Gdańsku. Przy okazji uzbierałem sporo muszelek dla moich dziewczyn. To chyba mnie załatwiło na amen. Dobieg do plaży to około 2 km, zdążyłem się delikatnie rozgrzać, na plaży skłony:) po muszelki, kilkanaście minut bez ruchu, zaczęło być zimno. I wtedy dopadło mnie choróbsko – tak myślę. A wiaaaaało okrutnie. Było kilka minut po 7.00 rano, na termometrze -6. Ale pięknie! Nie biegałem nigdy po plaży w samotności. Super!
Choróbsko skutecznie zniszczyło mi plan przygotowań, dwa tygodnie grypy i przebiegnięte tylko niewiele ponad 20 km… W pół miesiąca! Wyszedłem dwa razy jak wróciła wiosna, dzień po dniu. Raz z moim kolegą Bamboshem przeżyłem świetne wieczorne bieganie. Tutaj muszę zdjąć czapkę i ukłonić się w pas, bo Piotr zwany Bamboshem jest jedną z tych osób, które jako ostatnie podejrzewałbym o to, że zacznie szurać. A tym czasem, facet waży 67 kilo i zapieprza jak mały samochodzik. Wali kilosy, aż miło! Super. Liczę, że kiedyś jeszcze zabierze balast w mojej postaci na wieczorne wybieganie:) Oprócz dwóch wspomnianych wyjść, nie mogłem sobie odmówić także poszurania po plaży przy okazji wizyty w Gdańsku. Przy okazji uzbierałem sporo muszelek dla moich dziewczyn. To chyba mnie załatwiło na amen. Dobieg do plaży to około 2 km, zdążyłem się delikatnie rozgrzać, na plaży skłony:) po muszelki, kilkanaście minut bez ruchu, zaczęło być zimno. I wtedy dopadło mnie choróbsko – tak myślę. A wiaaaaało okrutnie. Było kilka minut po 7.00 rano, na termometrze -6. Ale pięknie! Nie biegałem nigdy po plaży w samotności. Super!
zapraszam na bloga (zwykłego): www.szuranie.pl
BLOG na forum bieganie.pl:: TUTAJ
zapraszam do komentowania: TUTAJ
szuranie.pl na Facebooku: TUTAJ
BLOG na forum bieganie.pl:: TUTAJ
zapraszam do komentowania: TUTAJ
szuranie.pl na Facebooku: TUTAJ
-
- Stary Wyga
- Posty: 203
- Rejestracja: 01 gru 2011, 19:28
- Życiówka na 10k: 51:52
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: KIELCE - woj. świętokrzyskie
- Kontakt:
Trzy dni pozostały do startu w PMW. Tak jak pisałem wcześniej okres bezpośrednio przed startem nie powinien wyglądać tak jak wygląda u mnie. Siły wyższe, a może i własna głupota spowodowały, że przeziębienie, gorączka, łóżko, w końcu antybiotyki itd uniemożliwiły właściwe przygotowanie do startu. Gdzieś tam z tyłu głowy pojawiała się myśl, czy aby nie zrezygnować, jednak tak bardzo chcę to ukończyć, że ta opcja tak szybko jak się pojawiła tak szybko zniknęła z głowy.
Wielkie, mocarstwowe momentami plany o złamaniu dwóch godzin najwyższa pora porzucić na dobre. Dopisałem się oczywiście do „autobusu jadącego na 2:00″ o TUTAJ, no bo jakby mogło być inaczej. Co więcej nie wysiadam z niego do momentu gdy autobus okaże się na tyle mocny, że nie będę w stanie utrzymać ich tempa. Liczę się z tym i jestem więcej niż przekonany, że tak będzie. No chyba, że siły jakieś kosmiczne zstąpią na mnie i uda się utrzymać to co planowane jest w linkowanym wyżej poście. Miałem podobną sytuację już na Biegu Mikołajkowym, gdzie marzyłem o złamaniu godziny na 10km. Było to dużo bliżej w moich wyobrażeniach niż 21 km, jednak treningi i czasy na nich osiągane nie wskazywały na to. Bieg jednak był zupełnie inną historią niż treningi. Tempo jak na mnie kosmiczne:) Na treningach okolice 6:00/km, na biegu pierwsze 3 km niewiele ponad 5:00, reszta odrobinę wolniej, jednak żaden km powyżej 6:00! Czas końcowy 57:45. Było to w grudniu, zimę – nie licząc ostatnich dwóch/trzech tygodniu przepracowałem nieźle. Zgubiłem 7 kilogramów (choć do zgubienia pozostało jeszcze sporo). Czy to wszystko, plus bez wątpienia super atmosfera i endorfiny unoszące się w powietrzu pozwolą nogom nieść się bez opamiętania? Oby tak było – choć jestem myślącym człowiekiem (czasami) i wiem, że będzie trudno.
Nie mam w sobie jakiejś wielkiej spinki na ten wynik, bo po pierwsze – nie zacząłem biegać aby bić rekordy i komukolwiek, cokolwiek udowadniać. Tym bardziej, że wynik 2:00 w półmaratonie nie jest czymś co moim znajomym (biegającym) imponuje. Wręcz przeciwnie:) To był raczej mój cel. Po drugie zamierzam się w niedzielę dobrze bawić, przebiec całość bez wielkich kryzysów i nawet jak ukończę w 2:40 to też będę zadowolony. Na pewno dam stówkę zaangażowania, nie będzie robienia lipki:)
Do stolicy wybieram się już w piątek, gdzie popracuje trochę:) na Stadionie Narodowym przy okazji meczu z Ukrainą, w sobotę odbiorę pakiet startowy i w spokoju poczekam na niedzielę. Może zahaczę w między czasie o Kielce? Jeszcze nie wiem.
Sam bieg zamierzam rozpocząć spokojnie, poszukam zajęcy na 2:00, wsiądę do tego autobusu i…zobaczymy co będzie dalej. Oby tylko nie padało! Bo to, że będzie poniżej zera akurat absolutnie mi nie przeszkadza, wręcz przeciwnie. Najlepiej szura mi się w okolicach -3/0 stopni. A wszystko wskazuje, że tak będzie.
Obserwując forum bieganie.pl widać, że grupa na 2:00 będzie jedną z lepiej zorganizowanych. No i pewnie najliczniejszą, bo dwie godziny to taka bariera gdzie totalne leszcze odpadają, a dla tych już coś tam człapiących jest ona wyzwaniem.
Trzymajcie kciuki, będą potrzebne. Na Endomondo będzie można śledzić całość w moim profilu – gdzie jestem, jak biegnę itd. Na Facebooku w miarę na bieżąco postaram się informować o tym co się dzieje. Aaaa no i jeśli ktoś ma ochotę – to zapraszam na trasę/metę do dopingowania! Mój numer – 5663.
PS. Zapisałem się na 10km podczas Orlen Maratonu w Warszawie. Szuranie.pl będzie reprezentował także Paweł. Pakiet startowy super jak na cenę 39 zł. Ktoś się chce dołączyć? Wpisujemy klub i drużyna szuranie.pl
Wielkie, mocarstwowe momentami plany o złamaniu dwóch godzin najwyższa pora porzucić na dobre. Dopisałem się oczywiście do „autobusu jadącego na 2:00″ o TUTAJ, no bo jakby mogło być inaczej. Co więcej nie wysiadam z niego do momentu gdy autobus okaże się na tyle mocny, że nie będę w stanie utrzymać ich tempa. Liczę się z tym i jestem więcej niż przekonany, że tak będzie. No chyba, że siły jakieś kosmiczne zstąpią na mnie i uda się utrzymać to co planowane jest w linkowanym wyżej poście. Miałem podobną sytuację już na Biegu Mikołajkowym, gdzie marzyłem o złamaniu godziny na 10km. Było to dużo bliżej w moich wyobrażeniach niż 21 km, jednak treningi i czasy na nich osiągane nie wskazywały na to. Bieg jednak był zupełnie inną historią niż treningi. Tempo jak na mnie kosmiczne:) Na treningach okolice 6:00/km, na biegu pierwsze 3 km niewiele ponad 5:00, reszta odrobinę wolniej, jednak żaden km powyżej 6:00! Czas końcowy 57:45. Było to w grudniu, zimę – nie licząc ostatnich dwóch/trzech tygodniu przepracowałem nieźle. Zgubiłem 7 kilogramów (choć do zgubienia pozostało jeszcze sporo). Czy to wszystko, plus bez wątpienia super atmosfera i endorfiny unoszące się w powietrzu pozwolą nogom nieść się bez opamiętania? Oby tak było – choć jestem myślącym człowiekiem (czasami) i wiem, że będzie trudno.
Nie mam w sobie jakiejś wielkiej spinki na ten wynik, bo po pierwsze – nie zacząłem biegać aby bić rekordy i komukolwiek, cokolwiek udowadniać. Tym bardziej, że wynik 2:00 w półmaratonie nie jest czymś co moim znajomym (biegającym) imponuje. Wręcz przeciwnie:) To był raczej mój cel. Po drugie zamierzam się w niedzielę dobrze bawić, przebiec całość bez wielkich kryzysów i nawet jak ukończę w 2:40 to też będę zadowolony. Na pewno dam stówkę zaangażowania, nie będzie robienia lipki:)
Do stolicy wybieram się już w piątek, gdzie popracuje trochę:) na Stadionie Narodowym przy okazji meczu z Ukrainą, w sobotę odbiorę pakiet startowy i w spokoju poczekam na niedzielę. Może zahaczę w między czasie o Kielce? Jeszcze nie wiem.
Sam bieg zamierzam rozpocząć spokojnie, poszukam zajęcy na 2:00, wsiądę do tego autobusu i…zobaczymy co będzie dalej. Oby tylko nie padało! Bo to, że będzie poniżej zera akurat absolutnie mi nie przeszkadza, wręcz przeciwnie. Najlepiej szura mi się w okolicach -3/0 stopni. A wszystko wskazuje, że tak będzie.
Obserwując forum bieganie.pl widać, że grupa na 2:00 będzie jedną z lepiej zorganizowanych. No i pewnie najliczniejszą, bo dwie godziny to taka bariera gdzie totalne leszcze odpadają, a dla tych już coś tam człapiących jest ona wyzwaniem.
Trzymajcie kciuki, będą potrzebne. Na Endomondo będzie można śledzić całość w moim profilu – gdzie jestem, jak biegnę itd. Na Facebooku w miarę na bieżąco postaram się informować o tym co się dzieje. Aaaa no i jeśli ktoś ma ochotę – to zapraszam na trasę/metę do dopingowania! Mój numer – 5663.
PS. Zapisałem się na 10km podczas Orlen Maratonu w Warszawie. Szuranie.pl będzie reprezentował także Paweł. Pakiet startowy super jak na cenę 39 zł. Ktoś się chce dołączyć? Wpisujemy klub i drużyna szuranie.pl
zapraszam na bloga (zwykłego): www.szuranie.pl
BLOG na forum bieganie.pl:: TUTAJ
zapraszam do komentowania: TUTAJ
szuranie.pl na Facebooku: TUTAJ
BLOG na forum bieganie.pl:: TUTAJ
zapraszam do komentowania: TUTAJ
szuranie.pl na Facebooku: TUTAJ
-
- Stary Wyga
- Posty: 203
- Rejestracja: 01 gru 2011, 19:28
- Życiówka na 10k: 51:52
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: KIELCE - woj. świętokrzyskie
- Kontakt:
MISJA UKOŃCZONA!!!
Kilka miesięcy temu rozpocząłem Misję Połówka. Taka robocza nazwa wymyślonego na szybko i bez odpowiedniego przemyślenia ukończenia Półmaratonu Warszawskiego. Planowałem przebiec i…przebiegłem! A działo się tyle, że nawet nie wiem od czego zacząć. No bo to, że się udało widać już po tytule. A jak było? Jednym słowem WSPANIALE, a o szczegółach poniżej.
W Warszawie pojawiłem się już w piątek, popracowałem trochę przy jakże wspaniałym meczu Polska – Ukraina. Było minęło – nie ma co wracać:) Z San Marino będzie lepiej, ostatni mecz z nimi (też prowadziłem) wygraliśmy 10:0 – może będzie podobnie. Oby! W sobotę odebrałem pakiet startowy w Pałacu Kultury i już tam można było czuć coś wyjątkowego co unosiło się nad głowami ludzi trzymających w rękach czarne reklamówki z białymi paskami. Miłość do biegania!
Odbiór pakietów i sprawdzenie chipów odbył się bez żadnych problemów. Bez kolejek i niespodzianek. Zapomniałem zabrać ze sobą dokumentów i obawiałem się, że czeka mnie wycieczka na Sadybę – jednak Pani uwierzyła na słowo, że Jańczyk to Jańczyk czyli ja:) Uff…
Sobotni wieczór to makaronowa kolacja + kino. Było miło. Wieczorem przygotowałem wszystkie ciuchy, przypiąłem numer i spać około 23.00. Usnąć łatwo nie było, nie ma co ukrywać – denerwowałem się ogromnie. Mówiąc w bardziej młodzieżowym języku spękany byłem mocno:) Czego się bałem? Nie wiem, nie widza o tym jak to wygląda najbardziej mnie przerażała. Nigdy wcześniej nie przebiegłem „ciągiem” ponad 20 km. Nigdy nie byłem na tak dużej imprezie biegowej. No i od trzech tygodni zmagałem się z chorobą, antybiotyki i totalny brak ruchu pewności siebie mi nie dodawał. Bałem się i już!
Budzik zadzwonił o godzinie 7.00. Przysnąłem jeszcze 25 minut i ociężale zwlokłem się z łóżka. Łatwo nie było. Za oknem też nie było niczego co mogło by nastrój poprawić. Zachmurzone niebo, padający śnieg i temperatura…-8 stopni. Nie zachęcało! W związku z tym, że nie znam Warszawy, a jechałem sam i obawiałem się problemów z zaparkowaniem auta, a co za tym idzie ze zbyt dużą odległością od samochodu do startu. Nie chciałem zmarznąć poprostu. Wymyśliłem sobie, że pojadę dużo wcześniej i przeczekam w aucie do startu. Tak też zrobiłem, z domu wyszedłem o 8.00. W ostatniej chwili przypomniałem sobie o chipie, który ostatecznie wylądował przywiązany sznurówkami do buta. Ubrałem się ciepło, koszulka termiczna z długim rękawem, na to techniczny t-shirt i cienka bluza z długim rękawem. Buff na szyję i drugi na głowę, na to czapka w barwach Korony:) Kilkanaście minut później zameldowałem się w pobliżu Mostu Poniatowskiego, miejscówkę znalazłem świetną – kilka minut później już nie osiągalną dla pragnących znaleźć miejsce parkingowe. Do strefy startu około 300 metrów.
Pozostało 1,5 godziny… Szybko jednak upłynęło, a jeszcze szybciej napływał kolorowy tłum ludzi zmierzających w stronę startu. 20 minut przed 10.00 postanowiłem opuścić ciepłe autko i poszurałem powolutku w stronę startu. Wdrapałem się na most i szoook! Ile ludzi!!! Masakra!!! !@#$%! Wszyscy kolorowi, muzyczka gra, super! Jest moc – super atmosfera. A to dopiero przecież początek…
W tym momencie tak naprawdę chyba przestałem się denerwować, chyba tak działają na mnie ludzie skazani na to samo:) Podświadomie dostajemy sygnał, że skoro oni mogą – to co ja sobie nie poradzę? Pewnie, że dam radę! Tak myśląc wędrowałem spokojnie w okolicę mojej strefy, czyli baloników na dwie godziny. Przywitałem się grzecznie z Marcinem – zającem na 2:00, z którym miałem wcześniej przyjemność zamienić kilka słów na forum bieganie.pl i grzecznie stanąłem z tyłu podskakując bez sensu od czasu do czasu:) Po co? Nie wiem, ale dużo osób tak robiło:) W pewniej chwili podszedł do mnie Bartosz, czyli kapolo. Poznaliśmy się też na forum, nigdy nie widzieliśmy się na żywo. Baaardzo miłe spotkanie! Cyk i pamiątkowa fotka wygląda tak:
Przy okazji gratulacje dla niego za super udany powrót po ciężkiej kontuzji. Czas 1:54 budzi szacunek! Brawo!
Start! Usłyszałem z głośników, tłum ludzi powolutku zaczął się przesuwać do przodu. Poszczególne grupy ruszały według zakładanych czasów i ogólnie całość przebiegała chyba w miarę sprawnie. Po około 13 minutach przekroczyłem linię startu. Odpaliłem zegarek i w drogę!
Trzymałem się zajęcy na 2:00. Przynajmniej miałem taki plan. Wiedziałem, że muszę biec około 5:40/km aby ten plan realizować. Oprócz pierwszego kilometra (5:58), na którym było poprostu mocno ciasno i nie dało się biec szybciej, plan realizowałem. Super bieg przez Stare Miasto, baaardzo dużo ludzi, dobre tempo, słoneczko – super. Czułem się świetnie, nogi pięknie niosły. Nie szalałem, nie wyprzedzałem, szurałem do przodu. Na około 7 km zobaczyłem, że któremuś z zajęcy urwały się baloniki. Poleciały do góry i wtedy troszkę zgłupiałem. Niesiony euforią przez te kilka kilometrów, szczerze nawet nie wiedziałem, czy to urwały się balony na 2:00, czy jakieś inne… Do tej pory nie wiem:) Wybiło mnie to jednak trochę z rytmu, bo straciłem punkt odniesienia, którego w miarę się pilnowałem. Zdziwiłem się jednak mocno jakieś 2-3 kilometry dalej, kiedy to już na Wisłostradzie wyprzedziły mnie…baloniki na 2:00. Nie mam pojęcia jak to się stało. Pierwsze 9 kilometrów biegłem przed moim zającem? Na to wygląda. Jak to możliwe, nie mam pojęcia:) Nie ważne. Muszę wspomnieć jeszcze o tym co działo się przy trasie, setki kibiców, dzieciaki wyciągające łapki aby przybić „piątkę”, starsi ludzie bijący brawo, przebrany łoś na rowerze, zespoły muzyczne (TO BYŁO MEGA). Jeden grający mocno rockową muzę na tyle przyciągnął moją uwagę, że miałem ochotę stanąć na trochę i posłuchać. Zajebisty szacunek za to, że im się chciało w takie zimno umilać nam szuranie. Świetna sprawa. Oprócz tego oczywiście zabawa, zabawa i jeszcze raz zabawa. Było nawet konfetti puszczane przez Adidasa. W sumie nie wiem po co? Ale super uatrakcyjniło to nasze męczarnie:)
Jeśli chodzi o sam bieg, to do 12 kilometra było zgodnie z założeniami. 5 i 10 km w bardzo dobrym jak na mnie tempie. Po wybiegnięciu na Wisłostradę i po pierwszym moim „wodopoju” zacząłem opadać z sił. Czułem, że biegnę wolniej niż wcześniej. Jednak nie powodowało u mnie to jakiś nienaturalnych nerwowych odruchów. Wręcz przeciwnie, bawiło mnie nadal to, że biegnę wśród tylu kolorowych ludzi. A było naprawdę mocno barwnie. Minął mnie żołnierz w pełnym umundurowaniu, a przez jakiś czas biegłem za… Batmanem i Supermenem, a raczej Batmanką i Supermenką, bo to były urocze biegaczki. Z tyłu wyglądały tak:
16 kilometr to podbieg pod ulice Belwederską. Tłumaczyłem sobie wcześniej, że warszawskie podbiegi mi nie straszne, w końcu jestem chłop z Gór Świętokrzyskich i takie górki to mam codziennie, jednak fakt, iż był to 16 kilometr dał o sobie znać. Przyznaję się bez bicia, że przeszedłem do marszu. Trochę odpocząłem i dalej w drogę, ponownie do centrum. W okolicach 18 kilometra, po minięciu „ronda z palmą” dopadł mnie ogromny kryzys. Spotkałem się z czymś takim pierwszy raz w życiu. Odcięło prąd, zwyczajnie nie miałem siły na nic. Okropnie dziwne uczucie, nogi czuje, że spokojnie jeszcze dadzą radę – żadnych skurczy itp, płuca – podobnie, dają radę. Jednak nie mam mocy. Nic. Ogromny ścisk, jakby z głodu w żołądku i silnik nie chce jechać dalej… Wiedziałem co prawda, że coś takiego może się przydarzyć, kupiłem nawet żel energetyczny, aby w razie co napełnić się kaloriami. Jednak ostatecznie nie zabrałem go ze sobą, obawiałem się, że nie korzystając nigdy z takich rzeczy, bardziej mi to może zaszkodzić niż pomóc. A poza tym, nie miałbym go gdzie schować. Nie mam żadnych kieszeni…
To był najgorszy moment, za chwilę zacząłem już widzieć Stadion Narodowy, wiedziałem, że już niedaleko, jednak te ostatnie 3 kilometry były wielkim wyzwaniem. Mocno dołował także widok szczęśliwców, którzy już ukończyli bieg i dumnie paradowali z medalami na szyi podczas gdy ja mam jeszcze taki kawał do mety… To były kilometry, które dały mi dużo do myślenia. Zacząłem się zastanawiać w jaki sposób możliwe jest ukończenie maratonu? Jak to ludzie robią, że biegną 42 kilometry, pomijając już jakieś kosmiczne wyniki osiągane przez nich. Sam fakt, przebiegnięcia 42 kilometrów jest dla mnie kosmosem. Choć jeszcze rok temu, 10 kilometrów było dla mnie magią nie do pomyślenia nawet w marzeniach… Straciłem sporo na ostatnich kilometrach, poniżej grafika jak to dokładnie wyglądało. Widać, że do 12-13 było super. Później umarło:)
No trudno – bywa. Miesiąc temu byłbym załamany takim wynikiem, bo wiem, że stać mnie było na więcej. Teraz jednak, po 3 tygodniach chorowania, bo antybiotykach i wybieganych tylko 20 kilometrów w marcu (nie licząc niedzieli) stwierdzam, że było dobrze. Udało się dobiec do mety, nie byłem ostatni. Udowodniłem sobie przede wszystkim, że chcieć to móc! A chcieć to MOC!
Końcówka to już szaleńcze:) poszukiwanie mety, zbieg z Mostu Poniatowskiego, obok stadionu i na jego tyłach meta. Wyrzuciłem słuchawki z uszu aby słyszeć co się dzieje. Świetna reakcja ludzi, którzy dopingowali krzycząc moje imię (było napisane na numerze startowym), dodawała skrzydeł.
META! Tym razem się cieszyłem, ręce w geście zwycięstwa powędrowały w górę! Uczucie nie do opisania!!!
Za magiczną linią odebrałem upragniony medal, wypiłem „duszkiem” całego pałerrejda:), spróbowałem makaronu – był okropny i zimny. W kolejce po herbatę nie czekałem. Ciuchy które miałem na sobie zaczęły mi zamarzać. Decyzja – czym prędzej do auta, a to od startu było blisko, ale od mety jednak kawałek. 10 minutowy spacer podczas którego zmarzłem ogromnie wykorzystałem na dopingowanie tych, którzy jeszcze walczyli z dystansem i samym sobą. Tak, teraz to pewnie mój widok z medalem ich denerwował…
Na koniec jeszcze jedna ciekawostka. Po raz pierwszy w życiu biegłem z pulsometrem. Od soboty korzystam z cudownego dziecka firmy Garmin, pod tytułem Forerunner 910XT. Ogólnie technologia mocno kosmiczna. Liczy, mierzy wszystko, włącznie z odległością w basenie:)
Podejrzewam, że wykorzystam tylko kilka procent jego możliwości, ale ów Garmin właśnie pozwolił mi zobaczyć jak to z tym moim bieganiem jest. Okazuje się, że nie jest zbyt dobrze:) Według wzoru moje maksymalne tętno to 187 bmp. Półmaraton przebiegłem ze średnim tętnem 186… Czyli według wszystkich prawideł „zajechałem” się maksymalnie. Co aktualnie muszę przyznać, ze czuję:) i pewnie czeka mnie przerwa od biegania. Ale było warto! Na pewno zapamiętam to do końca życia i już nie mogę doczekać się następnych wyzwań. Za miesiąc 10km w ramach Orlen Maraton, a później, w połowie maja może kolejna „połóweczka”. Tym razem w Katowicach…
Kilka miesięcy temu rozpocząłem Misję Połówka. Taka robocza nazwa wymyślonego na szybko i bez odpowiedniego przemyślenia ukończenia Półmaratonu Warszawskiego. Planowałem przebiec i…przebiegłem! A działo się tyle, że nawet nie wiem od czego zacząć. No bo to, że się udało widać już po tytule. A jak było? Jednym słowem WSPANIALE, a o szczegółach poniżej.
W Warszawie pojawiłem się już w piątek, popracowałem trochę przy jakże wspaniałym meczu Polska – Ukraina. Było minęło – nie ma co wracać:) Z San Marino będzie lepiej, ostatni mecz z nimi (też prowadziłem) wygraliśmy 10:0 – może będzie podobnie. Oby! W sobotę odebrałem pakiet startowy w Pałacu Kultury i już tam można było czuć coś wyjątkowego co unosiło się nad głowami ludzi trzymających w rękach czarne reklamówki z białymi paskami. Miłość do biegania!
Odbiór pakietów i sprawdzenie chipów odbył się bez żadnych problemów. Bez kolejek i niespodzianek. Zapomniałem zabrać ze sobą dokumentów i obawiałem się, że czeka mnie wycieczka na Sadybę – jednak Pani uwierzyła na słowo, że Jańczyk to Jańczyk czyli ja:) Uff…
Sobotni wieczór to makaronowa kolacja + kino. Było miło. Wieczorem przygotowałem wszystkie ciuchy, przypiąłem numer i spać około 23.00. Usnąć łatwo nie było, nie ma co ukrywać – denerwowałem się ogromnie. Mówiąc w bardziej młodzieżowym języku spękany byłem mocno:) Czego się bałem? Nie wiem, nie widza o tym jak to wygląda najbardziej mnie przerażała. Nigdy wcześniej nie przebiegłem „ciągiem” ponad 20 km. Nigdy nie byłem na tak dużej imprezie biegowej. No i od trzech tygodni zmagałem się z chorobą, antybiotyki i totalny brak ruchu pewności siebie mi nie dodawał. Bałem się i już!
Budzik zadzwonił o godzinie 7.00. Przysnąłem jeszcze 25 minut i ociężale zwlokłem się z łóżka. Łatwo nie było. Za oknem też nie było niczego co mogło by nastrój poprawić. Zachmurzone niebo, padający śnieg i temperatura…-8 stopni. Nie zachęcało! W związku z tym, że nie znam Warszawy, a jechałem sam i obawiałem się problemów z zaparkowaniem auta, a co za tym idzie ze zbyt dużą odległością od samochodu do startu. Nie chciałem zmarznąć poprostu. Wymyśliłem sobie, że pojadę dużo wcześniej i przeczekam w aucie do startu. Tak też zrobiłem, z domu wyszedłem o 8.00. W ostatniej chwili przypomniałem sobie o chipie, który ostatecznie wylądował przywiązany sznurówkami do buta. Ubrałem się ciepło, koszulka termiczna z długim rękawem, na to techniczny t-shirt i cienka bluza z długim rękawem. Buff na szyję i drugi na głowę, na to czapka w barwach Korony:) Kilkanaście minut później zameldowałem się w pobliżu Mostu Poniatowskiego, miejscówkę znalazłem świetną – kilka minut później już nie osiągalną dla pragnących znaleźć miejsce parkingowe. Do strefy startu około 300 metrów.
Pozostało 1,5 godziny… Szybko jednak upłynęło, a jeszcze szybciej napływał kolorowy tłum ludzi zmierzających w stronę startu. 20 minut przed 10.00 postanowiłem opuścić ciepłe autko i poszurałem powolutku w stronę startu. Wdrapałem się na most i szoook! Ile ludzi!!! Masakra!!! !@#$%! Wszyscy kolorowi, muzyczka gra, super! Jest moc – super atmosfera. A to dopiero przecież początek…
W tym momencie tak naprawdę chyba przestałem się denerwować, chyba tak działają na mnie ludzie skazani na to samo:) Podświadomie dostajemy sygnał, że skoro oni mogą – to co ja sobie nie poradzę? Pewnie, że dam radę! Tak myśląc wędrowałem spokojnie w okolicę mojej strefy, czyli baloników na dwie godziny. Przywitałem się grzecznie z Marcinem – zającem na 2:00, z którym miałem wcześniej przyjemność zamienić kilka słów na forum bieganie.pl i grzecznie stanąłem z tyłu podskakując bez sensu od czasu do czasu:) Po co? Nie wiem, ale dużo osób tak robiło:) W pewniej chwili podszedł do mnie Bartosz, czyli kapolo. Poznaliśmy się też na forum, nigdy nie widzieliśmy się na żywo. Baaardzo miłe spotkanie! Cyk i pamiątkowa fotka wygląda tak:
Przy okazji gratulacje dla niego za super udany powrót po ciężkiej kontuzji. Czas 1:54 budzi szacunek! Brawo!
Start! Usłyszałem z głośników, tłum ludzi powolutku zaczął się przesuwać do przodu. Poszczególne grupy ruszały według zakładanych czasów i ogólnie całość przebiegała chyba w miarę sprawnie. Po około 13 minutach przekroczyłem linię startu. Odpaliłem zegarek i w drogę!
Trzymałem się zajęcy na 2:00. Przynajmniej miałem taki plan. Wiedziałem, że muszę biec około 5:40/km aby ten plan realizować. Oprócz pierwszego kilometra (5:58), na którym było poprostu mocno ciasno i nie dało się biec szybciej, plan realizowałem. Super bieg przez Stare Miasto, baaardzo dużo ludzi, dobre tempo, słoneczko – super. Czułem się świetnie, nogi pięknie niosły. Nie szalałem, nie wyprzedzałem, szurałem do przodu. Na około 7 km zobaczyłem, że któremuś z zajęcy urwały się baloniki. Poleciały do góry i wtedy troszkę zgłupiałem. Niesiony euforią przez te kilka kilometrów, szczerze nawet nie wiedziałem, czy to urwały się balony na 2:00, czy jakieś inne… Do tej pory nie wiem:) Wybiło mnie to jednak trochę z rytmu, bo straciłem punkt odniesienia, którego w miarę się pilnowałem. Zdziwiłem się jednak mocno jakieś 2-3 kilometry dalej, kiedy to już na Wisłostradzie wyprzedziły mnie…baloniki na 2:00. Nie mam pojęcia jak to się stało. Pierwsze 9 kilometrów biegłem przed moim zającem? Na to wygląda. Jak to możliwe, nie mam pojęcia:) Nie ważne. Muszę wspomnieć jeszcze o tym co działo się przy trasie, setki kibiców, dzieciaki wyciągające łapki aby przybić „piątkę”, starsi ludzie bijący brawo, przebrany łoś na rowerze, zespoły muzyczne (TO BYŁO MEGA). Jeden grający mocno rockową muzę na tyle przyciągnął moją uwagę, że miałem ochotę stanąć na trochę i posłuchać. Zajebisty szacunek za to, że im się chciało w takie zimno umilać nam szuranie. Świetna sprawa. Oprócz tego oczywiście zabawa, zabawa i jeszcze raz zabawa. Było nawet konfetti puszczane przez Adidasa. W sumie nie wiem po co? Ale super uatrakcyjniło to nasze męczarnie:)
Jeśli chodzi o sam bieg, to do 12 kilometra było zgodnie z założeniami. 5 i 10 km w bardzo dobrym jak na mnie tempie. Po wybiegnięciu na Wisłostradę i po pierwszym moim „wodopoju” zacząłem opadać z sił. Czułem, że biegnę wolniej niż wcześniej. Jednak nie powodowało u mnie to jakiś nienaturalnych nerwowych odruchów. Wręcz przeciwnie, bawiło mnie nadal to, że biegnę wśród tylu kolorowych ludzi. A było naprawdę mocno barwnie. Minął mnie żołnierz w pełnym umundurowaniu, a przez jakiś czas biegłem za… Batmanem i Supermenem, a raczej Batmanką i Supermenką, bo to były urocze biegaczki. Z tyłu wyglądały tak:
16 kilometr to podbieg pod ulice Belwederską. Tłumaczyłem sobie wcześniej, że warszawskie podbiegi mi nie straszne, w końcu jestem chłop z Gór Świętokrzyskich i takie górki to mam codziennie, jednak fakt, iż był to 16 kilometr dał o sobie znać. Przyznaję się bez bicia, że przeszedłem do marszu. Trochę odpocząłem i dalej w drogę, ponownie do centrum. W okolicach 18 kilometra, po minięciu „ronda z palmą” dopadł mnie ogromny kryzys. Spotkałem się z czymś takim pierwszy raz w życiu. Odcięło prąd, zwyczajnie nie miałem siły na nic. Okropnie dziwne uczucie, nogi czuje, że spokojnie jeszcze dadzą radę – żadnych skurczy itp, płuca – podobnie, dają radę. Jednak nie mam mocy. Nic. Ogromny ścisk, jakby z głodu w żołądku i silnik nie chce jechać dalej… Wiedziałem co prawda, że coś takiego może się przydarzyć, kupiłem nawet żel energetyczny, aby w razie co napełnić się kaloriami. Jednak ostatecznie nie zabrałem go ze sobą, obawiałem się, że nie korzystając nigdy z takich rzeczy, bardziej mi to może zaszkodzić niż pomóc. A poza tym, nie miałbym go gdzie schować. Nie mam żadnych kieszeni…
To był najgorszy moment, za chwilę zacząłem już widzieć Stadion Narodowy, wiedziałem, że już niedaleko, jednak te ostatnie 3 kilometry były wielkim wyzwaniem. Mocno dołował także widok szczęśliwców, którzy już ukończyli bieg i dumnie paradowali z medalami na szyi podczas gdy ja mam jeszcze taki kawał do mety… To były kilometry, które dały mi dużo do myślenia. Zacząłem się zastanawiać w jaki sposób możliwe jest ukończenie maratonu? Jak to ludzie robią, że biegną 42 kilometry, pomijając już jakieś kosmiczne wyniki osiągane przez nich. Sam fakt, przebiegnięcia 42 kilometrów jest dla mnie kosmosem. Choć jeszcze rok temu, 10 kilometrów było dla mnie magią nie do pomyślenia nawet w marzeniach… Straciłem sporo na ostatnich kilometrach, poniżej grafika jak to dokładnie wyglądało. Widać, że do 12-13 było super. Później umarło:)
No trudno – bywa. Miesiąc temu byłbym załamany takim wynikiem, bo wiem, że stać mnie było na więcej. Teraz jednak, po 3 tygodniach chorowania, bo antybiotykach i wybieganych tylko 20 kilometrów w marcu (nie licząc niedzieli) stwierdzam, że było dobrze. Udało się dobiec do mety, nie byłem ostatni. Udowodniłem sobie przede wszystkim, że chcieć to móc! A chcieć to MOC!
Końcówka to już szaleńcze:) poszukiwanie mety, zbieg z Mostu Poniatowskiego, obok stadionu i na jego tyłach meta. Wyrzuciłem słuchawki z uszu aby słyszeć co się dzieje. Świetna reakcja ludzi, którzy dopingowali krzycząc moje imię (było napisane na numerze startowym), dodawała skrzydeł.
META! Tym razem się cieszyłem, ręce w geście zwycięstwa powędrowały w górę! Uczucie nie do opisania!!!
Za magiczną linią odebrałem upragniony medal, wypiłem „duszkiem” całego pałerrejda:), spróbowałem makaronu – był okropny i zimny. W kolejce po herbatę nie czekałem. Ciuchy które miałem na sobie zaczęły mi zamarzać. Decyzja – czym prędzej do auta, a to od startu było blisko, ale od mety jednak kawałek. 10 minutowy spacer podczas którego zmarzłem ogromnie wykorzystałem na dopingowanie tych, którzy jeszcze walczyli z dystansem i samym sobą. Tak, teraz to pewnie mój widok z medalem ich denerwował…
Na koniec jeszcze jedna ciekawostka. Po raz pierwszy w życiu biegłem z pulsometrem. Od soboty korzystam z cudownego dziecka firmy Garmin, pod tytułem Forerunner 910XT. Ogólnie technologia mocno kosmiczna. Liczy, mierzy wszystko, włącznie z odległością w basenie:)
Podejrzewam, że wykorzystam tylko kilka procent jego możliwości, ale ów Garmin właśnie pozwolił mi zobaczyć jak to z tym moim bieganiem jest. Okazuje się, że nie jest zbyt dobrze:) Według wzoru moje maksymalne tętno to 187 bmp. Półmaraton przebiegłem ze średnim tętnem 186… Czyli według wszystkich prawideł „zajechałem” się maksymalnie. Co aktualnie muszę przyznać, ze czuję:) i pewnie czeka mnie przerwa od biegania. Ale było warto! Na pewno zapamiętam to do końca życia i już nie mogę doczekać się następnych wyzwań. Za miesiąc 10km w ramach Orlen Maraton, a później, w połowie maja może kolejna „połóweczka”. Tym razem w Katowicach…
zapraszam na bloga (zwykłego): www.szuranie.pl
BLOG na forum bieganie.pl:: TUTAJ
zapraszam do komentowania: TUTAJ
szuranie.pl na Facebooku: TUTAJ
BLOG na forum bieganie.pl:: TUTAJ
zapraszam do komentowania: TUTAJ
szuranie.pl na Facebooku: TUTAJ