6 lipca Maraton Gór Stołowych
Ten bieg to dla mnie już prawie dwuletnia historia...
Pierwszy raz zapragnęłam zmierzyć się z biegiem w Górach Stołowych już w zeszłym roku. Zapisałam się , uiściłam opłatę , rozpoczęłam przygotowania i...niestety zostałam znokautowana w pod koniec czerwca przez wirusy. Czułam się słabo i absolutnie nie nadawałam się do niczego, a już na pewno nie do biegania...
Kolega przywiózł mi tylko należną koszulkę.
Nie miałam nawet odwagi jej nosić. Jakoś tak kiepsko. Miałam w głowie poczucie,że byłoby to oszustwo. Założyłam ją raz, na Maraton w Barcelonie ( uznałam,że tam i tak nikt nie rozpozna logo i nie będzie zadawał pytań

) Zrobiłam wtedy życiówkę. Koszulka przyniosła szczęście.
W tym roku bez wahania znowu wpisałam się na stosowną listę. Zarezerwowaliśmy ze spartańskim koleżeństwem noclegi w Pasterce, aby było blisko. Przygotowywałam się. Biegałam maratony - czasem nawet "treningowo, byle dobiec, byle się sprawdzić czy dam radę długo. Chciałam się wzmocnić.
Większość treningów od Cracovia Maraton była już w okolicznych górkach. Nie miałam poczucia specjalnej mocy ale bardzo czekałam, na chociaż najmniejszy sygnał,że dam radę.
Po biegu Sokoła w Zakopanem byłam już bliska rezygnacji. Kiedy podczas biegu Marcin Świerc powiedział mi o zmianie trasy ( umierając na 14 km usłyszałam o perspektywie 46 km) pomyślałam,że to chyba jednak nie dla mnie. Bałam się,że nie dam sobie rady, narobię tylko sobie i innym kłopotów.
Jednak nie w moim stylu się wycofać...
Jechałam z palpitacją serca. Nie mogłam się zdecydować w czym pobiec. Wzięłam kilka koszulek, kilka par spodenek, skarpetki w kilku długościach, plecak z bukłakiem, pas z bidonami i ...szum w głowie.
Zaraz po przyjeździe do Pasterki udzieliło mi się przedbiegowe podniecenie. spędziłam przemiły wieczór w towarzystwie moich kolegów i koleżanaek Spartan.
I wszystko byłoby miło tylko,że...około 22.00 dowiedziałam się, że istnieje również na tym biegu takie coś jak limity czasowe ( poczułam się jak przysłowiowa blondynka)
Instynkt samozachowawczy podpowiadał mi,że powinnam uciekać, albo chociaż NIE STARTOWAĆ !!!!!
A jednak.
Wciągnęłąm poczwórną porcję owsianki. Napełniłam pod okiem mądrzejszych bukłak izotonikiem, wybrałam odzienie i powlekłam się na start robiąc dobrą minę do złej gry...
Tuż przed startem czułam mdłości ze strachu... szaleństwo
Ruszyliśmy i...strach uleciał a jego miejsce zajął dobry humor, chęć sprostania zadaniu i ciekawość... jak to będzie

:uuusmiech:
CEL: DOBIEC I ZMIEŚCIĆ SIĘ W LIMICIE CZASU CZYLI ...46 KM W 8,5 H
Początek był miarowy i dość wolny. Wszyscy biegacze z mojej środkowo-końcowej stawki zwalniali na podbiegach. Oszczędzali siły. Uznałam,że pewnie wiedzą co robią i dostosowałam się do tempa i rytmu.
Góry Stołowe natychmiast mnie zachwyciły i podbiły serce. To niezwykłe i malownicze miejsce. Czułam się jak gdybym znalazła się w scenerii dofilmu albo bajki. Góry, las, porozrzucane głazy. Uformowane omszałe bramy, schodki, wąskie przejścia... Niesamowite miejsce
Już wszystko mi się dookoła podobało. Tempo jak dla mnie było idealne. Przy węższych przejściach formowały się kolejki i nie było mowy o bieganiu ani o wyścigach... Jeżeli ktoś ma ochotę " robić czas" to musi wystartować w początkowej stawce. Potem , nie ma szans się ścigać przez kilka kilometrów.
Zachwycona dotarłam do pierwszego punktu odżywczego.
A tu...
Menu mnie powaliło
arbuzy, banany, pomarańcze, dwa rodzaje izotoników ( zresztą pysznych niezwykle) w kubkach i wedle potrzeb także do bukłaka, rodzynki, orzechy, wafle z kakaowym nadzieniem, żelki w cukrze i sama juz nie pamiętam co jeszcze... Acha uśmiechnięte twarze wolontariuszy i współbiegaczy.
Do tego okazało się że mam ponad godzinę zapasu na pierwszej bramce czasowej czyli 8 km
Kolejny odcinek to 10 km i czas dla niego 2 h
Było wprost cudownie. Biegliśmy ze znajomymi i podziwialiśmy to co dookoła. Zresztą nie mogliśmy sobie również odmówić przyjemności robienia zdjęć.
Kolejna bramka czasowa 18 km i punkt odżywczy. Czas 2,5 h czyli mamy (1,5 h w zapasie). Kolejny odcinek 10 km i czas przewidziany 1 h :uuusmiech:
Czułam absolutny luz psychiczny, zadowolenie, szczęście i miałam poczucie,że to właśnie teraz przeżywam jedne z najpiękniejszych chwil w życiu. Mam siłę, dookoła piękne widoki, dobre towarzystwo wokół, zapas czasowy...istna sielanka.
A jednak jak to się zwykło mawiać...dobrymi chęciami to piekło jest wybrukowane albo jak kto woli nie chwal dnia przed zachodem słońca, albo pewnie jeszcze kilka powiedzeń by się nadało
( o dzieleniu skóry na niedźwiedziu...itd)
Podczas zbiegu gdzieś około 20 km zaczęłam czuć dyskomfort w prawej nodze. Więzadło boczne kolana dawało znać,że jest i to nie koniecznie zadowolone,że musi uczestniczyć w tej zabawie z tak dużą ilością skał i kamieni.
Próbowałam drobić, zbiegać drobnymi krokami ale te zabiegi nie wiele przyniosły rezultatu. To co traciłam na zbiegach nadrabiałam na podbiegach, bo wtedy kolano grzecznie słuchało i moc w mięśniach była.
Na trzeciej i ostatniej za razem bramce czasowej stawiliśmy się z koleżeństwem z pół godzinnym zapasem .
27 km 4,5 h
Trochę dziwnie się czułam, bo miałam dużo siły i przeczucie,że to nie wystarczy.
Po krótkim odpoczynku, toalecie i uzupełnieniu płynów ruszyliśmy dalej.
Wtedy też zaczęły się " schody" czyli podbiegi na których dawałam ile fabryka pozwoli żeby potem było z czego tracić na zbiegach. Z moją nogą było coraz gorzej. Kolega czekał na mnie po zbiegach..odpoczywając sobie a potem doginaliśmy pod górę.
Prawdziwy problem pojawił się około 30 km. Trzeba było przejść w dół ze Strzelińca. Makabra. Nawet nie mogę powiedzieć,że to co robiłam to było schodzenie, spełzałam raczej po kamieniach w dół a do oczu cisnęły się łzy...
Na dole czekał kolega. Minę też miał nie tęgą. Bolała go głowa i czuł ogólne osłabienie...
Dotarliśmy do 39 km
Kolega po konsultacji służby medycznej GOPR zdecydował się przerwać bieg.
Miał słabą saturację ( czyli słabe wysycenie krwi tlenem) i dlatego źle się czuł.
Ja ruszyłam dalej przed siebie. Ostatnie 7 km. Aż 7 km
Początkowo był podbieg na którym nadrobiłam nieco strat. Potem ostatni punkt wodny. Już się na nim nie zatrzymywałam. Miałam zapas w bukłaku i myśl w głowie,że jest krucho z czasem.
Dołączyłam do grupki biegaczy ale nie pogadaliśmy zbyt długo. Dało się odczuć zmęczenie i napięcie. Każdy chciał chociaż dobrnąż do mety ...
Ostatni zbieg to była absolutna katorga. łzy płynęły mi po policzkach a każdy krok powodował ból. Liczyłam kroki i co kilka sekund sprawdzałam GPSa..jak długo jeszcze muszę wytrzymać...
To były zdecydowanie najgorsze kilometry. bałam się,że stane i ... zostanę.
ASFALT
DROGA
To było moje wybawienie. Wiedziałam od tego miejsca,że nie ma juz możliwości żebym nie dotarła o czasie do mety.
Ostatni kilometr ...CUDNY mimo ze masakrycznie męczący i wyczerpujący

600 schodów na szczyt Strzelińca
Wszyscy schodzący już w dół biegacze dopingowali i zagrzewali do ostatniej walki. Każdy z nich wcześniej przechodził tą samą gehennę. Niezależnie od czasu który osiągali. Końcówka daje do wiwatu . Sprawdza ostateczną determinację.
Nie ważne czy przybiegnie się po 4, 5,6 7 czy 8 godzinach ...i tak wyciska ostatni oddech i ostatnie siły
META
CEL OSIĄGNIĘTY
46 KM CZAS 8 H 03'
To niesamowite uczucie. SATYSFAKCJA. Dałam radę. Ukończyłam. Przebiegłam pierwszy raz w życiu 46 km.
To zapamiętam na całe życie. taki mój pierwszy raz...
Na mecie przyjaciele, znajomi, uśmiechy, radość, zdjęcia, smsy... SZCZĘŚCIE
Zeszłam na dół wspierając się pożyczonymi kijkami...
Jeżeli ktoś ma wątpliwości czy warto biec Maraton Gór Stołowych w 8h
WARTO, absolutnie warto.
Niezależnie od osiągniętego wniku zmieniając asfalt na góry i zwiększając kilometrarz przesuwasz granicę niemożliwego...
Niechcący stałam się też biegaczem ultra ( podobno wszystko ponad 42 km to już

ultra) teraz apetyt dalej rośnie.
Nie mogę już sobie na treningu odpuścić na 10 cz 20 km skoro mogę więcej, skoro mogę dalej.
Nie mogę wymiękać na 500 m w górę skoro mogę 2500 m
I JUZ WIEM Z CAŁĄ PEWNOŚCIĄ,ŻE ASFALT MNIE NIE SATYSFAKCJONUJE
Ps. MGS przebiegłam w butach minimalistycznych, na "palcach" Inov8 trailrock
