14. października 2012
13 Poznań Maraton
Długo oczekiwałem na ten maraton, tak jak wcześniej pisałem, chociażby z tego względu, że z wielkim sentymentem jechałem do Poznania.
Teraz mogę już stwierdzić, że warto było tu przyjechać i powalczyć. Zakładałem ból i bolało i to mocno, ale satysfakcja na mecie była niesamowita, ale zacznijmy od początku ...
W niedzielę pobudka o 6:00, dojazd na teren targów ok. godz. 7:00. Spotkanie z rodzicami, trochę rozmowy i oddanie im córki pod opiekę. Zanim się zorientowałem było już po ósmej. Szybki zwrot w kierunku szatni, zrzucenie ciuchów i już jestem gotowy do biegu, jeszcze tylko rozgrzewka, a później będę oczekiwał na rozpoczęcie biegu.
Po wyjściu z szatni pozostałem w bluzie, bo było trochę zimno, ale na bieg postanowiłem ubrać krótkie, obcisłe spodenki oraz mój szczęśliwy pomarańczowy T-shirt.
Zanim zacząłem sie rozgrzewać truchtałem sobie w okolicach start i ... w pewnym momencie nadepnąłem na nierówność w chodniku, po czym wykręciła mi sie stopa. Lekka konsternacja i strach, że narobiłem sobie dziadostwa, jednak po lekkim poruszaniu okazało sie, że to fałszywy alarm i wszystko ok. Odetchnąłem z ulgą.
Po rozciągnięciu stanąłem przy zającach na 3:45 z obawą czy dam radę. Obawa wynikała z tego, że w czasie przebieżek (lekkich) tętno skakało do wartości 175 (!!!). Pomyślałem sobie, że dużego zapasu w tętnie nie mam. Mimo to, pozostałem przy decyzji, że lecę na 3:45.
W momencie wystrzału startera lekkie wzruszenie i niesamowita radość ze start. Ruszyliśmy. Co ciekawe praktycznie od samego początku nie było za dużo wyprzedzania, miałem wrażenie, że biegacze byli zdyscyplinowani i poprawnie poustawiali się w strefach.
Pierwsze 10 km lekki, swobodny bieg z dobrym tętnem, bez zmęczenia, ale ... lekko za szbko. Biegłem ok. 50 m przed zającami. Bałem się, że będzie ciężko pod koniec. Motywowałem się tym, że miałem dobre tętno. Wynik na 10 kilometrze prawie zgodnie z planem. Na 11 km spotykam mój klub kibica: córka, rodzice i kuzynostwo, dodaje mi to skrzydeł. Podobna sytuacja na 13 kilometrze: kumpel z rodzinką, mocno krzyczą i dodają sił. Kolejne kilometry utrzymuję tempo i cały czas myślę co będzie po 30-tce. Cały czas dobrze mi się biegnie, w szczególności ze względu na pewną panią, która cały czas kibicowała jednemu z biegaczy (nomen omen, był to, zdaje się kolega Kulawego Psa z forum. Kulawy biegł razem z nim w ... jeansach i flanelowej koszuli - jeśli to faktycznie był on:).
Do 20 kilometra ok i dalej swobodnie, tętno wzrosło, ale w normie. Po 20 kilometrze lekko rozbolało mnie w okolicach serca (to samo miałem na Cracovii), lekko zwolniłem, przeszło i dalej z głową podniesioną do przodu.
Do 30 kilometra dobiegłem raczej swobodnie, wstępnie myślałem, że już tutaj zaczną sie problemy, ale ... najgorsze miało dopiero nadejść.
Psychicznie już się nastawiałem: "Pamiętaj, teraz już tylko 10 km, dasz radę. Dyszka to lekki trening, to pikuś". Celowo w mojej motywacji omijam ostatnie dwa kilometry. Zawsze tak mam

.
Do 33 km utrzymuję jeszcze tempo, ale czuję, że nogi zaczynają boleć. W szczególności uda oraz lewa łydka. Powoli zaczynam czuć się jak Pinokio, nogi jak z drewna. 34-ty kilometr jeszcze daję radę, tłumaczę sobie, że ściany nie będzie, że właśnie ja kruszę

35-ty jest wolniejszy, od wszystkich poprzednich, ale biegnę, daję radę. Podbiegi dają się we znaki, ogromny ból czuję w nogach. Aby sie zmotywować, mówię sobie sprawdzone moje stare myśli: jeszcze jeden, a potem zobaczymy, ale dasz radę. Ktoś z tłumu krzyczy do idącego biegacza: "Boli, po to tu jesteś, ma boleć". Ja ten ból czuję bardzo dokładnie. Kolejne kilometry udaje mi się przełamać, tempo szybsze, w okolicach: 5:30. Wiem, że mam zapas z początku biegu, ale zające oddaliły się ode mnie na 34-tym. Od 35-tego kilometra mam wrażenie, że biegniemy cały czas pod lekką górkę. Na 40-tym kilometrze ból coraz większy, cieszy mnie każdy kibic na trasie, wszyscy dopingują. Nie mam siły, ale biegnę nie zatrzymuję się i nie maszeruję, jeszcze. Patrzę na zagarek, kurcze, 3:45 jest dalej w zasięgu, nawet jak pobiegnę po 6:00. Muszę zawalczyć. Dam radę. Po znaczniku z 40-tym kilometrem widzę punkt odżywczy i ... podbieg. Na punkcie odżywczym nie jem już banana, ale wybieram najbardziej zapełnione kubki z wodą

. W marszu popijam dwa i biorę trzeci. Dalej lekko maszeruję, wypijam i powoli zaczynam biec. 41 kilometr wyjdzie po 6:11, ale już niedaleko. Dam radę. Wiem, że czeka mnie jeszcze Most Dworcowy, czyli kolejny ... podbieg. Jak już go widzę to ... cieszę się, że wbiegamy na niego w połowie. Patrzę na zegarek, jest szansa na złamanie 3:45, ale nie wziąłem pod uwagę, że kilometraż na Garminie jest większy. Widzę już targi, jest dobrze, jeszcze dwa zakręty i koniec. Dużo kibiców motywuje, ostatni zakręt, widzę już metę, nie to nie meta, tylko dwie napompowane bramy, a za nimi ... meta. Na zegarze 3:47:xx, patrzę na zegarek 3:45:28, po zatrzymaniu!!! Jest życiówka i to jaka!!! Łzy mi sie wkradają do oczu, córka woła: Tata, Tata. Jestem niesamowicie wzruszony, tak bardzo chce mi się płakać. Radość jest ogromna.
Medal wisi na szyi, dostaję folię termiczną i szukam czegoś do picia. Jest super.
Nogi są niesamowicie sztywne i niesamowicie bolą. Wiem, że muszę ściągnąć chipa ze sznurowadeł, próbuję kucnąć i ... nie daję rady. Po kilku próbach udaje sie oddać chipa. Po wyjściu ze strefy medalowej buziaki dla córy i rodzinki, a następnie szatnia i REWELACYJNY masaż.
Najważniejsze jest to, że poprawiłem życiówkę o około 27 min!!! Plan zrealizowałem w 100%.
Caly bieg, organizacja, kibice wszystko na TAK. To była super impreza i sentymentalny Poznań

.
Jedyny minus to dzisiejszy ból: uda, łydki i stopy, ale ból ten przypomina o świetnej imprezie
Teraz odpoczynek:)
P.S. Tak na koniec. Przed biegiem zastanawiałem się czy biec z muzyką czy bez. Biegłem bez i biegło się świetnie
