Sobota 13/10/2012
Les defis du jubile; Defi no 3 Saint-Maurice - Evionnaz; 17km 850m+/850m-
czas - yyy zapomniałam spojrzeć na zegarek na końcu, pomiędzy 2h30-2h40; buty NB WT110
Edit: pojawily sie oficjalne wyniki: czas calkowity 2h38 (bieg+postoje)
miedzyczasy: Verrosaz: 1h01' (7km, 450m+)
Mex: 1h06' (5.5km, 400m+/150m-)
Evionnaz: 31' (4.5km, 700m-)
Hmm, od czego by tu zacząć?
Z jednej strony miałam ochotę pobiec w tej imprezie już w zeszłym roku, z drugiej strony 850m+ trochę budziło strach.
Co to za impreza? To oryginalny sposób w jaki najstarsze na zachodzie nieprzerwanie działające opactwo przygotowuje się do jubileusze swego 1500 lecia w roku 2015. W okolicy wytyczono 68km pętle ścieżek biblijnych, które oferują podróż po regionie i podróż duchową dla tych, którzy mają na to ochotę. Na trasie jest 7 punktów kontrolnych i każdy indywidualnie podejmuje wyzwanie, do którego z nich chce dotrzeć w tym roku. W roku przyszłym można kontynuować z tego miejsca, by dokończyć pętle. Czas jest mierzony (są limity na dotarcie do każdego punktu i na możliwość kontynuowania), ale nie ma klasyfikacji wg czasów tylko wg pokonanego dystansu. Nie ma w zasadzie DNF, na każdym punkcie można zdecydować, że to meta lub biegnie się dalej. Żywienie na trasie jest pół-samodzielne, na punktach jest picie i drobne przekąski, ale na całą długą trasę to na pewno za mało.
Moim wyzwaniem było dotarcie do miejscowości Evionnaz. W przeddzień uważnie studiowałam trasę - był dostępny przebieg na Google Earth i tekstowy przewodnik "krok po kroku", drukowałam dokładne mapy okolicy na wypadek zagubienia. Zakupiłam jakieś tam żele itp. Martwiły mnie nie przetestowane wcześniej kijki i dręczyła wątpliwość, czy nie powinnam była zapisać się na start o 7 rano zamiast o 9ej.
Spałam nieźle, pobudka przed siódmą, za oknem ciemno, jednak cieszę się, że nie startuję o tej porze. Owsianka na śniadanie, pakowanie rzeczy i mąż wiezie mnie na start. Byłam w zasadzie gotowa jechać pociągiem, a on się zaoferował, że jednak będzie ze mną - bardzo mi to pomogło.

Na miejscu szybki odbiór numeru startowego...i od razu medalu. Jest mocno rześko, planowałam biec w koszulce z długim rękawem, na która na podróż założyłam bluzę, ale wcale nie mam teraz ochoty tej bluzy ściągać. Ale pewnie szybko się zgrzeję na podejściu. I jak tu przypiąć numer, kombinuję tysiąc razy. Wreszcie zaczyna się odprawa, podają ostatnie modyfikacje trasy - po starcie będzie tylko 300-400m płaskiego na rozgrzewkę i od razu porządnie pod górę. Na te słowa (nie jako jedyna

) odpinam kije od plecaka i rozkładam na długość marszową. Na zwolnione miejsce na plecaku mocuję numer.
Zbieramy się przy bramie, wita nas kilkoma słowami opat, który w tym roku też bierze udział - jako piechur. Buziak od męża, którzy żegna mnie słowami - napisz smsa w momencie kiedy pożałujsze, że się zapisałaś.

Ruszamy, spokojnie, żadnych przepychanek na starcie. Po raz pierwszy w życiu biegnę na czele wyścigu.

Oczywiście szybko daję się wyprzedzić, bo to dopiero rozgrzewka. Kije w jednej ręce, jak u innych i nie za bardzo to wygodne. Skręcamy na ścieżkę pod górę i w zasadzie wszyscy idą. Nie jakiś tam spacerek, dajemy w dobrym tempie. Z kolejnymi serpentynami większość grupy mi ucieka, choć kogoś tam też wyprzedzam. Szybko to podejście daje w kość niemniej nie żałuję, raczej mam obawy, bo nawet na lekkich wypłaszczeniach ciężko się do biegu poderwać. Trochę kombinacji jak tu wygodnie biec z kijkami - na płaskim jeszcze nie przerabiałam. Oznaczenia są gęsto rozłożone i nie było w sumie potrzeby wczoraj studiować trasy, choć mam dzięki temu możliwość usytuować się na dystansie.
Po niedługim czasie nie widzę nikogo przed sobą ani za sobą, jestem ja sama i trasa. Chmury się rozeszły, coraz więcej błękitu i piękne słońce. Oblewa piętrzący się zaraz na wprost lekko przysypany śniegiem skalisty szczyt. Jest przepięknie i czuję się bardzo szczęśliwa, potrafię się cieszyć każdym aspektem tej drogi. A tu już pokazuje się dzwonnica kościoła w Verrosaz. Punkt kontrolny, pamiątkowe zdjęcie, uśmiechnięte starsze panie serwują herbatkę z miodem. Wypytuję o nazwę pięknej góry, która na nas spogląda - to jeden z dziewięciu "Zębów Południa" (Dents du Midi). Dziękuję serdecznie i ruszam na strome błotniste podejście.
Wciągam żelik, ulepek okropny, ale wierzę, że przyda się nieco energii. Poprzednio były głównie pastwiska, teraz wokół las. Wspaniałą atmosferę psują tylko odgłosy polowania bardzo blisko przebiegu trasy. Dwa mostki na rzece (baaardzo śliskie - mokre + pokryte spadłymi liśćmi) i skręt na wąską ścieżynkę skrajem urwiska. Na początek raczej płasko choć strumyczki do przeskakiwania, potem przejście za wodospadem pod ochorną skalnej przewieszki i hop, znowu ostro w górę. Do tego w zasadzie w płynącym strumieniu. Pod koniec tempo podchodzenia zaczyna spadać, ale to już prawie koniec. Dotarłam na najwyższy punkt i wciąż mnóstwo czasu do limitu na punkcie drugim, który jest niecałe 2km dalej w uroczej górskiej wiosce. Wąziutkie brukowane uliczki, na których ubłocone buty nieźle się ślizgają. Bardzo malowniczo, punkt kontrolny rozłożony na jednym ze skrzyżowań. Zobaczywszy isostar zamiast wspaniałej herbatki naprawdę nieco się rozczarowałam. Nie zostaję długo, panowie z obsługi punktu życzą mi dobrego zbiegu. Niektórzy wiedzą, że zbiegi lubię bardzo, bardzo, ale tutaj jest - bagatela - do zgubienia całe uciułane 850m przewyższenia na przestrzeni jakiś 4km. Nawet na odprawie upominali, by się tu pilnować.
Droga asfaltowa podąża długimi serpentynami, a nasz szlak daje prosto w dół tnąc te łuki. Jest naprawdę technicznie. Są kawałki w lesie - czyli błotko plus liście; kawałki po luźnym suchym żwirku lub też killer - błotko z niestabilnymi okrągłymi kamieniami pokryte liśćmi na wierzchu. Kilka poślizgów, ale szczęśliwie żadnego upadku. Jest trudno, ale wciąż radość w środku przeogromna. Cięcie serpentym się kończy i zwalniam nieco na kolejnym śliskim mostu, za którym chwilę płasko. Dopiero teraz czuję, jak dostały w tyłek czwórki, ale udaje się je jakoś rozbujać. Końcówka po asfalcie, ostatni zakręt i widzę dzwonnice w Evionnaz. Wpadam na metę z olbrzymim uśmiechem. Panie pytają - koniec czy biegnę dalej. Nawet kusi (czuję się wspaniale!), ale to najpierw 5km rąbania asfaltem a potem 600m w górę - za dużo na ten rok. Oficjalnie składam kijki

i raczę się herbatką. Okazuje się, że czeka na mnie mąż, który jednak postanowił nie wracać do Lozanny, tylko źle wykalkulował, z której strony przybiegnę i nieco się zagapił. Przygotował dla mnie też zestaw regeneracyjny. Czy już wspominałam, że było fantastycznie?

Komu by się chciało ścigać na ulicy, jak są takie imprezy?
Edit2: no i jest medal
