(Poniedziałek, 11 czerwca 2012)
Tydzień 9 :: Dzień 1 z 3 :: 21 minut - 3 x (5′ biegu / 2′ marszu) :: Dystans - 2,8 km :: plus sprint (przepraszam Panie Skarżyński

)
Przed każdym wyjściem na bieganie mam motylki w brzuchu jak przed randką. Serio. Wy też?
Dzisiaj też czułam wiercenie w żołądku, ale z całkiem innego powodu. Coś mnie wczoraj znienacka przyatakowało i zanim zdążyłam się zorientować co się dzieje noakutem powaliło do łóżka. Potem było już tylko gorzej. Podpierałam się nosem w pracy i marzyłam, żeby móc się teleportować pod ciepłą kołderkę prosto w objęcia Morfeusza. Byłam pewna, że to będzie pierwszy raz kiedy będę musiała spasować z treningiem. Po pracy zakopałam się w pościel i odpłynęłam z poczuciem porażki i żalu. Obudziłam się około 20-ej i stwierdziłam, że o ile w brzuchu nadal siedzi wielka twarda kula i wciąż kicham jak opętana to przynajmniej świat przed oczami nie wiruje mi już jak na łańcuchowej karuzeli.
To co? Mogę biec!
Zanim się wykokosiłam zrobiło się wpół do dziesiątej. Rudego zostawiłam w domu na wypadek gdyby mi się jednak pogorszyło na trasie i przyszłoby mi gdzieś paść plackiem bez przytomności. Wolałam nie narażać ewentualnych dobrych ludzi niosących ewentualną pomoc na ewentualne odgryzienie ręki aż po samo kolano.
Końcówka zachodu słońca. Chłodne, wilgotne i rześkie powietrze po deszczu. Delikatnie muskający wiatr. Bajka.
Zaplanowałam 2 km. Bałam się tych 5-ciu minut. Jakieś takie...groźnie konkretne mi się wydawały. W pięć minut to już można sporo zrobić, co nie? Uprasować coś. Doczekać się windy w moim bloku. Zjeść tabliczkę czekolady...eeee...o czym to ja?
Klik play w mp3-ce i jedziemy. Gdy miałam przejść z marszu w bieg wyprzedziła mnie jakaś Pani w średnim wieku (czyli tak jak ja hahaha,...łotewa) szurająca bardzo wolnym truchcikiem. "Super!" Pomyślałam. "Podczepię się pod nią! W ten sposób utrzymam wolne tempo i może nie zarżnę się w połowie pierwszego interwału." Pani Zając zniknęła mi z horyzontu po pierwszej minucie odszurowując z monotonną godnością.
Cóż, chyba o żadne zarżnięcie nie mam powodu się martwić. Będzie dobrze jeśli nie zasnę w trakcie.
No dobra, przyznam się. Pełzłam. Fakt. Ale...nie sprawił mi ten trening trudności. Autentycznie. Strachy na lachy. Było bardzo przyjemnie. Wolniutko. Spokojnie. Troszkę czułam zmęczenie, ale bez żadnej walki o życie i każdy oddech jak to już mi się zdarzało - prawie za każdym razem. I dodatkowo sobie uświadomiłam, że to już tydzień i jeden dzień kiedy biegam bez kolki! Hip hip hura!
Zauważyłam też, że bardzo mi pomaga gdy już jestem zmęczona skupianie się na drobnych korektach postawy. Rozluźnianie spiętej obręczy barkowej. Przywracanie do pionu głowy, którą przy odczuwalnym wysiłku składam jak jakiś przetrącony łabądek na lewe ramię, wypychanie bioder do przodu i wyciąganie całej postawy. Głowa uwalnia się wtedy od myślenia o zmęczeniu a i ergonomika biegu się poprawia.
W biegu nadziei mi dzisiaj dodawał:
Zoo Brazil feat. Rasmus Kellerman a
Moby choroby w marszu wypędzał.
A gdy wybrzmiały ostatnie nuty mojej biegowej mp3-tki w słuchawkach niespodziewanie coś jakby zgrzytnęło, później lekko chrobotnęło i nagle wyłonił się
ten rytm.
400 metrów długiej prostej. Rozgrzane mięśnie.
Nie mogłam się powstrzymać.
Nie mogłam się zatrzymać.
S.P.R.I.N.T.
Tęskniłam za tym.
Mrrauu.