27-05-2012
Zawody:Edinburgh Marathon - c.d.
Dystans: 42,195, śr. tempo: 06:04, śr. tętno: 162, czas:
04:17:16
Temperatura: Gorąco
Podsumowanie:
Oj przede wszystkim zostało mi dużo do napisania i w zasadzie nie wiem od czego zacząć.
Postaram się wszystko złożyć w jedną całość.
Zacznę może od błędu

. Mianowicie to dwa dni przed maratonem, było mnóstwo chodzenia po mieście i nóg po prostu nie czułem. Zamiast odpoczywać to ja ostro trenowałem chodząc po szkockich zakamarkach. Dodatkowo, chciałem również zobaczyć, jak wygląda część trasy i wybrałem się w piątek na przebieżkę. Zrobiłem 12 km i … w czasie maratonu czułem jak moje nogi są ciężkie. Ale z drugiej strony poznałem część trasy, wiedziałem czego się można spodziewać.
Wracając do mojej imprezy, to w piątek odebrałem pakiet startowy. Pakiet startowy to … numer + agrafki. I tyle, pewnie by nie jednego zdziwiło, moja żona była dość mocno zdziwiona

. Dodatkowo numer zawierał swego rodzaju przywieszkę, którą należało odebrać i przyczepić do plecaka, celem oddania do depozytu. Generalnie brak było jakichkolwiek worków na odzież, ulotek, nie dostałem również żadnej reklamówki. Mój numer był po prostu w kopercie. Jako, że byłem z zagranicy musiałem go odebrać osobiście, rezydenci otrzymywali numery startowe za pośrednictwem poczty. Co ciekawe niczego nie podpisywałem przy odbiorze, że jestem świadomy, że na własną odpowiedzialność, czy coś w tym stylu, no nic i tyle. Zdziwiło mnie to, ponieważ na Wyspach raczej są wyczuleni na te sprawy, a tu nic.
Dodatkowo można było zamówić sobie oficjalną koszulkę, ale zrezygnowałem, ze względu na koszty (21 funtów).
No, ale wróćmy do samego biegu.
W dzień maratonu odbywał się również półmaraton (o godz. 08:00) oraz sztafeta na trasie maratonu, która wyruszała razem ze strzałem maratonu o godz. 10:00. Najgorsze co mogło się trafić to słoneczna pogoda, która raczej jest nietypowa dla Szkocji (i Wysp w ogóle). No, ale niestety słońce świeciło od samego rana, temperatura sięgała prawie 20 st. C.
Na linii startu wszyscy zostali podzieleni na strefy, zgodnie z deklaracją przy zapisach. Zapomniałem napisać, każda strefa miała swój kolor, i takie same kolory miały numery startowe, zatem trudno byłoby pomylić strefę. Było to dość czytelne.
Poza tym linia startu była rozdzielona na dwie ulice. Na London Road startowali szybsi biegacze o 09:50, my, na Regent Road o 10:00. Przed startem obowiązkowe poszukiwanie Toi-Toika, no i czekanie na strzał. Pomimo tego, że byłem tam na ok. 1,5 h przed startem, czas ten szybko zleciał. W miarę dobrze się rozgrzałem i czekałem, aż wszyscy pobiegniemy.
Przed startem spiker mówi, że w niedzielnych biegach (maraton + sztafeta) bierze udział ponad 12 000 biegaczy. W półmaratonie było ich ok. 8 000.
Przede mną stoi dziewczyna cała ubrana na różowo z napisem na plecach: I hate pink, but I love my diabetes support team. Jakoś uśmiech cisnął mi się na twarz.
No i stało się. Strzał. Wszyscy powolutku zaczynają iść. Ja byłem w trzeciej strefie od linii startu, zatem nie było jakiegoś zatoru. Nie ukrywam, byłem wzruszony, łzy cisną się do oczy (zawsze tak mam:)), ale udaje mi się nie uronić łez i biegniemy. Adrenalina, oczekiwanie i cała atmosfera startu, po prostu rewelacyjna.
Pierwsze 5 km to wybieganie z miasta (nie do końca było to centrum). Z ciekawych miejsc, mijamy Szkocki Parlament, Pałac Holyrood oraz Muzeum Ziemi. Na ok. 9 km wbiegamy nad morze, a dokładniej zatokę Morza Północnego. Jak na razie jest to w miarę rześki bieg, z tempem ok. 06:00. Pomimo tego, że przebiegliśmy niecałe ¼ dystansu słońce daje się we znaki, nie da się w ogóle gdzie schować, słońce jest wprost nad nami. Jedyne co zadowalające to widok z promenady, którą biegniemy, było niesamowicie. Unosiła się lekka bryza, a woda stała daleko ze względu na odpływ (jak biegłem w tym samym miejscu dwa dni wcześniej, to wiatr zrzucał mi czapkę). W dniu biegu nie było praktycznie wiatru (no i dobrze).
Kolejne kilometry, aż do półmetka to wybieganie z przedmieść Edynburga, jedyne co ratowało to ludzie, którzy polewali, z węży ogrodowych, wodą. Oj, mocno było to orzeźwiające. Do półmetka biegło się dobrze, ale niestety tempo dalej w okolicach 06:00, ciężko mi było przyspieszyć, choć nie ukrywam, że nogi lekko parły do przodu w miejscach, gdzie było dużo kibiców (a było ich dużo). Na około 18 km wcinam pierwszego żela.
Najgorszy odcinek biegu to kilometry 23-35. Był to odcinek, gdzie oprócz drzew nie było nic, no, oprócz punktów z wodą. Najgorszy był moment, jak spojrzałem do przodu, a przede mną sznur biegaczy, hen, hen, daleko i wizja: tam musisz dobiec. Najgorsze było to, że właśnie minęła 12:00, słońce jest w najwyższym punkcie i grzeje niesamowicie.
Powolutku, powolutku pokonwałem kolejne kilometry, na 26, kolejny żel, a w zasadzie dwa, bo zjadłem również ten, który był rozdawany na trasie.
Na około 30 km wbiegamy do małego lasku, jest troszkę cienia. Mnóstwo ludzi idzie, ja, na szczęście cały czas biegnę. Punkt z wodą w okolicach 30 km, całkowicie pusty, ale mam butelkę z poprzedniego punktu. Po nawróceniu, myśli już bardziej pozytywne: teraz już tylko tyle, ile, na małym treningu

. No, gdyby nie ta temperatura. Kolejne kilometry, to było odmierzanie w myślach, jeszcze jeden, byle, tylko do końca tego zalesionego terenu, zaraz będą domy, tam będzie biegło się łatwiej.
Jeszcze jeden, jeszcze jeden, i tak do 35 km, nogi mi ciążą niesamowicie, ale biegnę. Reszta ma się wrażanie, że już tylko idzie. Po wbiegnięciu do terenów zabudowanych mnóstwo ludzi dookoła drogi, z jednej i drugiej strony. Dopingują, jak mogą: Well done, guys. Well done. Inni polewają wodą z węży, co ratuje nam życie

.
Jak widzę tabliczkę 24 miles, jest już dobrze, już niedaleko, organizm chce mocniej pociągnąć do przodu, ale pary już nie ma. Często patrzę na zegarem, strasznie mi się dłuży, no i niechcący wyłączam Garmina (włączę go, tuż przed metą).
Kolejna tabliczka 25 miles. Kibiców niesamowicie dużo. Ich okrzyki po prostu mnie niosą. Teraz przyspieszam, przecież to tylko 1,5 km. Coraz bliżej, kolejne tabliczki: Reunion area. Już jest, zaraz będę kończył, wiem, że za chwilkę skręt będzie w lewo, a tam już finisz. Już przed skrętem ręce same unoszą się w górę. Jest!! Satysfakcja!! Radość niesamowita!! Dałem radę, zrobiłem to!! Ostatnie parę metrów i meta, wzruszenie znowu ciśnie łzy. Patrzę na zegarek 04:08, ale kilometrów przebiegniętych 40,8 (wyłączyłem na 1,5 km).
Oficjalny wynik: 04:17:16, jak na tę pogodę i tak dobrze
Międzyczasy:
Full Time: 04:17:16
10k split: 01:00:18
Half marathon: 02:07:56
30k split: 03:01:40
Za metą bardzo ładny medal i pamiątkowa koszulka: 2012 marathon finisher.
Odbieram depozyt i kieruję się do autobusu, który zawiezie mnie do centrum Edynburga.
Podsumowując bieg:
Co do samego biegu, to trzeba przyznać, że był świetnie zorganizowany. Trasa bardzo dobrze oznaczone, bardzo czytelnymi znakami. Na punktach odżywczych mnóstwo wody (w butelkach 330 ml), brak było izotoników (choć dla mnie bez znaczenia). Maraton raczej nie miejski. Linia startu i mety mocno od siebie oddalona, aby dojść do autobusów powrotnych trzeba było przejść kawał drogi (a z obolałymi nogami było ciężko). Dodatkowo musiałem kupić bilet na autobus, jak dla mnie to powinno to być zapewnione w cenie maratonu.
Dużym plusem są kibice i ich wsparcie (oprócz odcinka „zielonego”). Mnóstwo biegaczy, którzy biegli „pod szyldem” organizacji charytatywnych. Ogólnie jestem zadowolony.
A na koniec zdjęcia:
Część początkowej trasy:
Jak szedłem do depozytu, to najstarszy maratończyk świata (101 lat) poprosił mnie o zdjęcie, ... nie mogłem mu odmówić
Na godzinkę przed startem:
No i ruszyliśmy:
Gdyby ktoś chciał zerknąć na oficjalne zdjęcia z całej dwudniowej imprezy, to polecam:
http://tinyurl.com/cjnfagn