w tamtym roku w Koszycach miałem swój debiut maratoński. Biegło mi się superowo. Słoneczko paliło, wiaterek dmuchał. Biegło mi się naprawdę bardzo dobrze...tak mi się wydawało. Na 40 km spojrzałem na zegarek i stwierdziłem z przerażeniem, że nie zdążę złamać 3 !!! Przyspieszyłem. Metę już było widać, ostatnia prosta, ostatnie 300-400m. Coś mnie skołowało i wywróciłem się. Próbowałem wstać, ale się nie udało, nogi się pode mną ugięły raz jeszcze. .......
...Otwieram oczy, wyostrzam wzrok. Leżę w namiocie, podłączony pod kroplówką. Chcę wstać - nie pozwalają. Po skończeniu kroplówki powoli się podniosłe, a pan sanitariusz podaje mi piwo ??!!! (potem się okazało, że bezalkoholowe

). Znalazł mnie kolega. Patrzę na niego, patrzę na siebie: gdzie mam medal? Wróciłem do hostess, z pretensjami dlaczego mi go nie założyli jak wbiegłem na metę, zabrałem swój medal.
Dopiero wieczorem uświadomiłem sobie, że do mety w ogóle nie dobiegłem. Metę pokonałem w karetcę.
Do tej pory nic nie pamiętam. Po prostu odcięło zasilanie i już. Zero!!! dysk z tamtego okresu wyczyszczony.
W tamtym biegu wszystko zrobiłem źle: za szybko początek, a na końcu pomyliły mi się cyferki w stoperze, źle odczytałem czas, bo marszem bym do mety zdąrzył przed trzema godzinami.
W tym roku nie popełniłem błędów- równiutko do mety. Też było słońce, też wiaterek przy rzece hamował. Czas na mecie 2:55:22. Łzy szczęścia.
W Koszycach omdlenie dopadło mnie nagle. Prawie pół godziny mam wycięte z pamięci. Najlepsze, że byłem przekonany, że samodzielnie ukończyłem bieg, a lekarz udzielił mi pomocy dopiero za metą. Potwierdzenie znalazłem w wynikach końcowych- dyskwalifikacja

W moim przypadku "mądry polak po szkodzie"

Medal oddałem synowi
