niedziela, 25 marca 2012
7. Półmaraton Warszawski
21,097km w 2:09:22
średnie tempo: 6:08
średnie tętno: 171
max tętno 204
Ach, co to był za bieg

Ale od początku. Jak już Kanas wspomniała u siebie, w sobotę spotkaliśmy się na Expo. Mój entuzjazm ma pewne granice, głównie dlatego, że byłam napalona na przymierzanie bucików, a tymczasem nie było moich rozmiarów. Przymierzyłam tylko te Merrelle, które strasznie mi się podobają, ale trochę się ich boję, bo to już pełny minimalizm

Ale udało się kupić płyn do prania Bil Sport Active, chociaż tyle

Potem poszliśmy na piwko, które okazało się dobrym wyborem, bo mnie ścięło z nóg, dzięki czemu pospałam trochę w dzień - w nocy już się przewracałam z boku na bok i budziłam co chwilę...
Dziś na stadion udało się dojechać całkiem sprawnie, ale ponieważ byłyśmy z moją serwisłoman w lekkim niedoczasie, w ramach rozgrzewki wysiadłyśmy przystanek wcześniej i resztę przeszłyśmy piechotą. To było pierwsze moje dzisiejsze spotkanie z wiatrem - jedno z wielu... Znalazłyśmy się z Kanas, ustawiłyśmy w optymistycznym wariancie, rozgrzałyśmy i... czekałyśmy pół godziny w zimnie i wietrze, aż coś się ruszy

No ale w końcu ruszyło

Biegło się naprawdę dobrze. Pilnowałyśmy tempa, biegłyśmy bardzo równo, wahnięcia były przy wodopojach i oczywiście na Agrykoli, którą udało się jednak pokonać truchcikiem. Mimo, że bardzo chciałam zobaczyć to traumatyczne miejsce, gdzie w zeszłym roku zeszłam z trasy, jakoś je przegapiłam. A potem wbiegłyśmy do tunelu. W zeszłym roku byłam tam prawie sama, w tym roku luda było znacznie więcej, a powietrza znacznie mniej, przez co zakręciło mi się w głowie. Na szczęście tunel się skończył, a świeże powietrze i tlen szybko mnie orzeźwiły. Uff... Na Agrykoli minęłyśmy Spartan - rispekt, w tych hełmach ich głowy musiały się gotować jak w garnkach

A zaraz po Agrykoli był zbieg, na którym mnie poniosło - wiecie, wiatr we włosach, motylem jestem, takie tam

Lubię zbiegi
Po 18 kilometrze (czyli moim dotychczasowym rekordzie odległości) lekko opadłam z sił, ale Kanas biegła dalej, to ja też, no bo co, przecież głupio by było odpuścić. A jak zobaczyłam ślimaka na most, to wstąpiły we mnie nowe siły i wbiegając na niego wyprzedziłam całkiem sporo osób! A przy chorągiewce na 20 km okazało się, że mamy 6 min i 39 sek, żeby dobiec do mety poniżej 2:10! Pogoniłam Kanas, a jak przyspieszyła, to zaczęłam ją gonić - super strategia, polecam

Na ostatniej prostej jakaś dziewczyna prawie walnęła mnie łokciem w twarz, bo jak chciałam ją wyprzedzić, to zaczęła machać ramionami i zagrzewać publiczność do zagrzewania biegaczy

No nic, rozumiem intencje, więc się nie gniewam

Poza metą udałam się do namiociku pierwszej pomocy, gdyż albowiem kręciło mi się w głowie. Pani doktor spytała, jak się czuję, na co odpowiedziałam, że jest mi słabo i jestem szczęśliwa

Na szczęście po chwili zrobiło mi się lepiej

Znalazłyśmy z Kanas Wolfa, zrobiliśmy sobie słit focie ze stadionem w tle, a potem udałam się na poszukiwanie serwisłoman, wyszczerzając zęby w uśmiechu do wszystkich dookoła.
I tak sobie myślę, że kurczę, taki maraton to jest jednak czalendż. Ale jednocześnie ogromny boost do morale.
I tak w ogóle to skończył mi się plan treningowy i muszę wymyślić coś innego. Na razie wiem tylko, że w sobotę zapewne pójdę na BBL, gdzie będzie test Coopera. I może pobiegam w środę.
Stay tuned!