ioannahh wymysły
Moderator: infernal
- ioannahh
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1309
- Rejestracja: 20 cze 2010, 20:27
- Życiówka na 10k: 39:46
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: sopot
- Kontakt:
czwartek - 10 km, a właściwie: 2 km (4:54/km) + 10x1' (średnio po 3:32/km) z przerwami 1'30 (~5:02/km) + 2 km do domu (5:02/km).
przyspieszenia w tempach (min/km): 3.42, 3.32, 3.29, 3.28, 3.31, 3.31, 3.31, 3.26, 3.33, 3.34 (dwa ostatnie pod hiperwiatr).
dzisiaj tylko 6 km, w tym 6 przebieżek po 100-120 metrow (~3:30/km - od 3:21 do 3:40).
jutro podobno jedziemy do Lodzi najbardziej boje sie tego, ze przez wiekszosc tego biegu bede cierpiec i to wcale nie z powodu super-mega-predkosci i wysilku z tym zwiazanego, ale z bolu lydek, ktore nadal do konca nie wiedza, czy sa bardziej w swiecie zywych czy umarlych.
do tego dzisiaj przez caly dzien czuje wielki zgon, wypilam dwie mocne kawy ktore zupelnie nic nie pomogly, nadal zasypialam na stojaco/siedzaco/jadąco. na jutrzejsze wyscigi mam nastawienie raczej takie sobie, ani nie czuje sie specjalnie walecznie, ani nie jestem specjalnie wypoczęta, wszystko tak jakoś o-se. no zobaczymy, nie ma co rozkminiac. moze sprawdzi sie zasada 'im gorzej sie czuje, tym lepiej biegne'
przyspieszenia w tempach (min/km): 3.42, 3.32, 3.29, 3.28, 3.31, 3.31, 3.31, 3.26, 3.33, 3.34 (dwa ostatnie pod hiperwiatr).
dzisiaj tylko 6 km, w tym 6 przebieżek po 100-120 metrow (~3:30/km - od 3:21 do 3:40).
jutro podobno jedziemy do Lodzi najbardziej boje sie tego, ze przez wiekszosc tego biegu bede cierpiec i to wcale nie z powodu super-mega-predkosci i wysilku z tym zwiazanego, ale z bolu lydek, ktore nadal do konca nie wiedza, czy sa bardziej w swiecie zywych czy umarlych.
do tego dzisiaj przez caly dzien czuje wielki zgon, wypilam dwie mocne kawy ktore zupelnie nic nie pomogly, nadal zasypialam na stojaco/siedzaco/jadąco. na jutrzejsze wyscigi mam nastawienie raczej takie sobie, ani nie czuje sie specjalnie walecznie, ani nie jestem specjalnie wypoczęta, wszystko tak jakoś o-se. no zobaczymy, nie ma co rozkminiac. moze sprawdzi sie zasada 'im gorzej sie czuje, tym lepiej biegne'
- ioannahh
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1309
- Rejestracja: 20 cze 2010, 20:27
- Życiówka na 10k: 39:46
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: sopot
- Kontakt:
no coz.. raz na wozie, raz w nawozie.
budzik zadzwonil o 4:50 i jeszcze zanim zdazylam wstac z lozka wiedzialam, ze 'mamy problem...'. zaiste niezwykly problem natury technicznej: niespecjalnie moglam oddychac. czasami tak jest, ze jak czlowiek zrobi gwaltowny wdech, to cos zakluje po boku w okolicy serca. spoko, gorzej tylko, jak ten bol sie pojawia przy kazdym wdechu, wydechu, zatrzymaniu oddechu, probie wyprostowania sie i probie zgarbienia.
SŁABO. pierwsza debata na temat 'jedziemy czy nie?' zakonczyla sie decyzja: 'jedzmy, zobaczymy co bedzie, najwyzej tylko pokibicujemy'.
potem było jeszcze kilka dyskusji i posłusznie obiecałam Wojtkowi, że jeśli to coś nie odpuści, to pójdziemy na spacer po Łodzi albo na zakupy do Manufaktury...
nie odpuściło, na miejscu startu czułam się już fatalnie zmęczona fizycznie i psychicznie tą sytuacją, odebrałam numer startowy 'skoro już tu jesteśmy' i uznałam, że przebiorę się w ciuchy biegowe, potruchtam sobie chwilę coby nie zamarznąć, a potem cóż - popatrzymy, jak inni biegają..
zamarzłam i tak.. umarłam totalnie mimo swetrów, kurtek, ciepłych skarpetek. zaczęłam sobie spokojnie biegać i wyszło na to, że jak truchtam to jest lepiej, co prawda kłuje mnie dalej, ale nie jest to aż tak uciążliwe. w końcu zapadła ostateczna decyzja: lecę pierwsze okrążenie, jak będzie źle to schodzę wcześniej, jak będzie dobrze to pociągnę w miarę mocno tę piątkę.
wyszło zupełnie co innego. już zaraz po starcie wiedziałam, że to NIE będzie mocny bieg i nie ma szansy na spektakularny wynik. rzecz jasna dałam się koncertowo zmasakrować na starcie, kilka razy dostałam z łokcia - to już standard . potem nie biegło mi się źle, ale też nie specjalnie świetnie. raczej zrobiłam sobie dziesięć km biegu ciągłego w lesie... dlaczego dziesięć a nie pięć? ruszyłam co prawda z drugiej linii, ale sekundę po starcie znalazłam się w linii pięćdziesiątej i byłam przekonana, że biegnę jak najostatniejsza sierota. dobiły mnie jeszcze oznaczenia kilometrów, bo do kartki z napisem '1 km' dobiegłam w... 4:14. pomyślałam sobie więc, że jest gorzej niż źle i to nie ma sensu. jednak przy drugiej kartce znalazłam się po kolejnych... 3 minutach 22 sekundach... więc ogarnęłam, co jest grane. potem jakiś pan krzyknął do mnie 'jesteś piąta!'. do tej pory myślałam, że przede mną jest przynajmniej z osiem-dziewięć dziewczyn, a to miłe zaskoczenie pomogło mi podjąć decyzję co do wydłużenia biegu na drugą pętlę nie była to jednak walka o super wynik, raczej chciałam spokojnie utrzymać swoją pozycję (kto by pomyślał..).
na podbiegach zdecydowanie nie dawałam rady, kompletnie inaczej mi się je pokonuje na treningu ze sprintami pod górę niż na zawodach. powiedzmy sobie szczerze, tuptałam. mam nad czym pracować.
dobiegłam piąta wśród kobiet (pierwsza Iwona Lewandowska, druga Agnieszka Ciołek, trzecia Iza Zaniewska, czwarta Edyta Lewandowska), pięćdziesiąta pierwsza w open. czas chyba 39:45 ( ).
wygrałam dresowe spodnie i zestaw kosmetyków.... dla Wojtka ciekawa jestem, czy organizatorzy dawali co mieli, czy po prostu pochrzaniły im się pakiety i jakiś chłop dostał mój damski dresik tak czy siak bardzo się cieszę, że mogłam coś wybiegać swojemu Aniołowi Stróżowi. gdyby nie Wojtkowe nastawienie do dzisiejszego przedsięwzięcia, to chyba bym się doszczętnie załamała.
w pociągu powrotnym w końcu udało mi się ułożyć tak, żeby mnie nie kłuło, chwilę się przespałam (uwielbiam podróże PKP z pustymi przedziałami ) i jak się obudziłam było już (dopiero..) po bólu. nie wiem co to było, pewnie jakiś cholerny nerwoból. ciężko wyczuć.
to był całkiem pouczający dzień, co prawda czuję się z tym zakończeniem roku beznadziejnie, ale i tak to, ze w ogole wystartowalam, jest w pewnym sensie sukcesem tego dnia. przy okazji okazalo sie, ze da sie pobiec w zawodach kiedy wszystko wokol jest na 'nie' (pierwszy raz stalam na starcie i czulam, ze jestem wybitnie głodna, ale jak podjelam decyzje o tym, zeby biec, to juz bylo za pozno na to, zeby bezpiecznie cos wszamac i nie umrzec na trasie od kolki). nie moge sie doczekac zawodow wiosną i latem, kiedy efektem dlugiego czekania przed startem lub po nim bedzie przyjemna opalenizna, a nie totalne zamarzniecie kazdej komorki organizmu
nie jestem jednak przekonana, czy gdybym dzis byla w zupelnie dobrej dyspozycji to pobieglabym duzo lepiej. nie czulam sie zbyt bojowniczo, wiedzialam ze z dziewczynami przede mna sie nie poscigam - nie ten poziom. grzaska, sliska trasa tez nie pomoglaby mi w wykreceniu jakiegos wyjatkowo dobrego czasu.
poza tym, jakby nie patrzec, nie zlapala mnie zadna tradycyjna kolka (nie miala zreszta po czym, lol), lydki odzywaly sie tylko troche, wiec nie bylo znowu tak fatalnie.
--
podsumowanie miesiaca: 437 km. omatko, cos duzo.
wyglada na to, ze rok zaczal sie i skonczyl kiepskawo, ale w miedzyczasie bylo niezle. pierwszego stycznia mijającego roku jeszcze przekicałam się po schodach (10x na dziesiąte piętro i z powrotem ) bo było za zimno, żeby skusić się na wyjście na zewnątrz. drugiego stycznia zaczęłam robić plan na 10 km w 45 minut wg Bartoszaka. 19.03 pobieglam test na biezni na 5 km z wynikiem 21:23, tydzien pozniej 22:09 na sztafecie polmaratonskiej (~5.3 km). potem byla dycha w lesie (21 maja, 44:51, drugie miejsce), dycha w Rezerwacie (11 czerwca, 42:17, trzecie miejsce), ursynowska piątka (18 czerwca, 19:41), kilometr na bieżni (21 czerwca, 3:34). w sierpniu Bieg sw. Dominika (6 sierpnia, ~4.7? km, 18:12), we wrzesniu znowu bieżnia (6 wrzesnia, 1 km, 3:32) i piątka na Bemowie (18 wrzesnia, 19:45, trzecie miejsce). pozniej Żoliborz (4 grudnia, 10 km, 39:59, pierwsze miejsce), Falenica (17.12, 6.66 km, 29:02, pierwsze miejsce wsrod kobiet i piąte open) i dzisiaj TO. chyba o zadnych zawodach nie zapomnialam, hm..
a więc pierwszy rok trenowania za mną.
budzik zadzwonil o 4:50 i jeszcze zanim zdazylam wstac z lozka wiedzialam, ze 'mamy problem...'. zaiste niezwykly problem natury technicznej: niespecjalnie moglam oddychac. czasami tak jest, ze jak czlowiek zrobi gwaltowny wdech, to cos zakluje po boku w okolicy serca. spoko, gorzej tylko, jak ten bol sie pojawia przy kazdym wdechu, wydechu, zatrzymaniu oddechu, probie wyprostowania sie i probie zgarbienia.
SŁABO. pierwsza debata na temat 'jedziemy czy nie?' zakonczyla sie decyzja: 'jedzmy, zobaczymy co bedzie, najwyzej tylko pokibicujemy'.
potem było jeszcze kilka dyskusji i posłusznie obiecałam Wojtkowi, że jeśli to coś nie odpuści, to pójdziemy na spacer po Łodzi albo na zakupy do Manufaktury...
nie odpuściło, na miejscu startu czułam się już fatalnie zmęczona fizycznie i psychicznie tą sytuacją, odebrałam numer startowy 'skoro już tu jesteśmy' i uznałam, że przebiorę się w ciuchy biegowe, potruchtam sobie chwilę coby nie zamarznąć, a potem cóż - popatrzymy, jak inni biegają..
zamarzłam i tak.. umarłam totalnie mimo swetrów, kurtek, ciepłych skarpetek. zaczęłam sobie spokojnie biegać i wyszło na to, że jak truchtam to jest lepiej, co prawda kłuje mnie dalej, ale nie jest to aż tak uciążliwe. w końcu zapadła ostateczna decyzja: lecę pierwsze okrążenie, jak będzie źle to schodzę wcześniej, jak będzie dobrze to pociągnę w miarę mocno tę piątkę.
wyszło zupełnie co innego. już zaraz po starcie wiedziałam, że to NIE będzie mocny bieg i nie ma szansy na spektakularny wynik. rzecz jasna dałam się koncertowo zmasakrować na starcie, kilka razy dostałam z łokcia - to już standard . potem nie biegło mi się źle, ale też nie specjalnie świetnie. raczej zrobiłam sobie dziesięć km biegu ciągłego w lesie... dlaczego dziesięć a nie pięć? ruszyłam co prawda z drugiej linii, ale sekundę po starcie znalazłam się w linii pięćdziesiątej i byłam przekonana, że biegnę jak najostatniejsza sierota. dobiły mnie jeszcze oznaczenia kilometrów, bo do kartki z napisem '1 km' dobiegłam w... 4:14. pomyślałam sobie więc, że jest gorzej niż źle i to nie ma sensu. jednak przy drugiej kartce znalazłam się po kolejnych... 3 minutach 22 sekundach... więc ogarnęłam, co jest grane. potem jakiś pan krzyknął do mnie 'jesteś piąta!'. do tej pory myślałam, że przede mną jest przynajmniej z osiem-dziewięć dziewczyn, a to miłe zaskoczenie pomogło mi podjąć decyzję co do wydłużenia biegu na drugą pętlę nie była to jednak walka o super wynik, raczej chciałam spokojnie utrzymać swoją pozycję (kto by pomyślał..).
na podbiegach zdecydowanie nie dawałam rady, kompletnie inaczej mi się je pokonuje na treningu ze sprintami pod górę niż na zawodach. powiedzmy sobie szczerze, tuptałam. mam nad czym pracować.
dobiegłam piąta wśród kobiet (pierwsza Iwona Lewandowska, druga Agnieszka Ciołek, trzecia Iza Zaniewska, czwarta Edyta Lewandowska), pięćdziesiąta pierwsza w open. czas chyba 39:45 ( ).
wygrałam dresowe spodnie i zestaw kosmetyków.... dla Wojtka ciekawa jestem, czy organizatorzy dawali co mieli, czy po prostu pochrzaniły im się pakiety i jakiś chłop dostał mój damski dresik tak czy siak bardzo się cieszę, że mogłam coś wybiegać swojemu Aniołowi Stróżowi. gdyby nie Wojtkowe nastawienie do dzisiejszego przedsięwzięcia, to chyba bym się doszczętnie załamała.
w pociągu powrotnym w końcu udało mi się ułożyć tak, żeby mnie nie kłuło, chwilę się przespałam (uwielbiam podróże PKP z pustymi przedziałami ) i jak się obudziłam było już (dopiero..) po bólu. nie wiem co to było, pewnie jakiś cholerny nerwoból. ciężko wyczuć.
to był całkiem pouczający dzień, co prawda czuję się z tym zakończeniem roku beznadziejnie, ale i tak to, ze w ogole wystartowalam, jest w pewnym sensie sukcesem tego dnia. przy okazji okazalo sie, ze da sie pobiec w zawodach kiedy wszystko wokol jest na 'nie' (pierwszy raz stalam na starcie i czulam, ze jestem wybitnie głodna, ale jak podjelam decyzje o tym, zeby biec, to juz bylo za pozno na to, zeby bezpiecznie cos wszamac i nie umrzec na trasie od kolki). nie moge sie doczekac zawodow wiosną i latem, kiedy efektem dlugiego czekania przed startem lub po nim bedzie przyjemna opalenizna, a nie totalne zamarzniecie kazdej komorki organizmu
nie jestem jednak przekonana, czy gdybym dzis byla w zupelnie dobrej dyspozycji to pobieglabym duzo lepiej. nie czulam sie zbyt bojowniczo, wiedzialam ze z dziewczynami przede mna sie nie poscigam - nie ten poziom. grzaska, sliska trasa tez nie pomoglaby mi w wykreceniu jakiegos wyjatkowo dobrego czasu.
poza tym, jakby nie patrzec, nie zlapala mnie zadna tradycyjna kolka (nie miala zreszta po czym, lol), lydki odzywaly sie tylko troche, wiec nie bylo znowu tak fatalnie.
--
podsumowanie miesiaca: 437 km. omatko, cos duzo.
wyglada na to, ze rok zaczal sie i skonczyl kiepskawo, ale w miedzyczasie bylo niezle. pierwszego stycznia mijającego roku jeszcze przekicałam się po schodach (10x na dziesiąte piętro i z powrotem ) bo było za zimno, żeby skusić się na wyjście na zewnątrz. drugiego stycznia zaczęłam robić plan na 10 km w 45 minut wg Bartoszaka. 19.03 pobieglam test na biezni na 5 km z wynikiem 21:23, tydzien pozniej 22:09 na sztafecie polmaratonskiej (~5.3 km). potem byla dycha w lesie (21 maja, 44:51, drugie miejsce), dycha w Rezerwacie (11 czerwca, 42:17, trzecie miejsce), ursynowska piątka (18 czerwca, 19:41), kilometr na bieżni (21 czerwca, 3:34). w sierpniu Bieg sw. Dominika (6 sierpnia, ~4.7? km, 18:12), we wrzesniu znowu bieżnia (6 wrzesnia, 1 km, 3:32) i piątka na Bemowie (18 wrzesnia, 19:45, trzecie miejsce). pozniej Żoliborz (4 grudnia, 10 km, 39:59, pierwsze miejsce), Falenica (17.12, 6.66 km, 29:02, pierwsze miejsce wsrod kobiet i piąte open) i dzisiaj TO. chyba o zadnych zawodach nie zapomnialam, hm..
a więc pierwszy rok trenowania za mną.
- ioannahh
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1309
- Rejestracja: 20 cze 2010, 20:27
- Życiówka na 10k: 39:46
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: sopot
- Kontakt:
dziś z rana 11 km po 4:50/km. aaaale pusto na ulicach, ciekawe dlaczego.. no coz... pewnie wiekszosc Warszawiakow poszla spac nieco pozniej niz ja, ktora padłam na twarz o zawstydzajaco niepóźnej porze, będąc doszczętnie umordowana po łódzkich przygodach.. pewnie usnelabym na dobre jeszcze wczesniej, ale pies potrzebowała wsparcia w zwiazku z bombardowaniem i zwisalam sobie z lozka trzymając ją za rączkę
policzyłam, łatwo nie było:
w tygodniu 107 km, w ubiegłym miesiącu grudniu 437 km,
w roku 2011 w sumie 3044 km; od stycznia do czerwca włącznie 784 km, od lipca do grudnia.. 2260, LOL!
policzyłam, łatwo nie było:
w tygodniu 107 km, w ubiegłym miesiącu grudniu 437 km,
w roku 2011 w sumie 3044 km; od stycznia do czerwca włącznie 784 km, od lipca do grudnia.. 2260, LOL!
- ioannahh
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1309
- Rejestracja: 20 cze 2010, 20:27
- Życiówka na 10k: 39:46
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: sopot
- Kontakt:
w poniedziałek, 2 stycznia - podbiegi na Agrykoli, a konkretniej: 8 km rozgrzewki po 4:53/km a potem osiem dwustumetrówek pod górę - średnie tempo 3:56/km (od 3:50 do 4:01). przerwy truchtem w dół (Maurice oj, znacznie lepiej mi sie odpoczywa w truchcie niz w marszu!) czyli około minuta dziesięć - im bliżej końca treningu, tym szybciej - ZNOWU - średnio po 5:13/km. resztka - do domu 3.7 km po 4:55. razem 15 km w srednim tempie 4:50/km.
ciekawostka z 25 listopada, kiedy robilam dokladnie taki sam trening:
zapis z poniedziałku - klik
przedwczoraj jeszcze z ciekawszych rzeczy zrobilam prawie 70 km 'wycieczke' rowerowa. pojechalam do sklepu rowerowego i usilowalam zaplacic za zakupy nowa karta, ktorej jeszcze nie uzywalam. niestety terminal ja odrzucal, a jako ze przyslano mi dwie karty, a aktywowalam tylko jedna z nich, bylam przekonana, ze to moja wina. wrocilam do domu, robiac po drodze wielkie zakupy, wzielam druga karte i pojechalam tam z powrotem. jak tylko weszlam pan oznajmil mi, ze 'karta chyba byla dobra, po prostu ich terminal byl uszkodzony i juz poszedl do naprawy'......... troche mi sie lzej na sercu zrobilo, ze nie jestem taka sierota, jak myslalam, ale żądza mordu byla nadal wielka... przy okazji zobaczylam tez, jak wyglada droga z Powsina kiedy jest zupelnie ciemno: jest fajnie i pusto, za to zjazd ul. Podgrzybkow niezle podnosi cisnienie kto tam byl choc raz wie dobrze, o czym mowie. na szczescie jechal za mna samochod i tylko dzieki temu ze oswietlil mi droge udalo mi sie znalezc cala i zdrowa na dole
wczoraj półkrossowe rozbieganie 13 km po 4:56/km,
dziś w sumie 12 km (4:37/km): 3 km rozgrzewki (4:51/km), 10x35sek. srednio po 3:27/km z przerwami 2 minuty (~4:48/km) i do domu 3.4 km po 4:53/km.
bardziej się zmęczyłam tym powrotem do domu niż samymi przebieżkami. kręciłam je wokół jeziorka, jak niemal każde przyspieszenia, a tam - w przeciwieństwie do reszty drogi w Rezerwacie - wiatr nie urywał głowy.
tylko jakoś mi gorzej jak sobie pomyślę, że niektórzy tempem moich przebieżek lecą maraton.. połmaraton.. dychę, piątkę.. co ja mówię - byłabym szczęśliwa, gdyby udało mi się wykręcić taki czas na kilometr... co za świat..
ciekawostka z 25 listopada, kiedy robilam dokladnie taki sam trening:
zapis z listopada - klik8 km rozgrzewki po 5:15/km,
potem 8x200m (srednio po 208m ) w tempie od 3:50 do 4:05/km (srednio po 3:58), przerwy - dziarskim marszem w dół (~niecałe 2 minuty),
i do domu 3.7 km po 5:13/km.
zapis z poniedziałku - klik
przedwczoraj jeszcze z ciekawszych rzeczy zrobilam prawie 70 km 'wycieczke' rowerowa. pojechalam do sklepu rowerowego i usilowalam zaplacic za zakupy nowa karta, ktorej jeszcze nie uzywalam. niestety terminal ja odrzucal, a jako ze przyslano mi dwie karty, a aktywowalam tylko jedna z nich, bylam przekonana, ze to moja wina. wrocilam do domu, robiac po drodze wielkie zakupy, wzielam druga karte i pojechalam tam z powrotem. jak tylko weszlam pan oznajmil mi, ze 'karta chyba byla dobra, po prostu ich terminal byl uszkodzony i juz poszedl do naprawy'......... troche mi sie lzej na sercu zrobilo, ze nie jestem taka sierota, jak myslalam, ale żądza mordu byla nadal wielka... przy okazji zobaczylam tez, jak wyglada droga z Powsina kiedy jest zupelnie ciemno: jest fajnie i pusto, za to zjazd ul. Podgrzybkow niezle podnosi cisnienie kto tam byl choc raz wie dobrze, o czym mowie. na szczescie jechal za mna samochod i tylko dzieki temu ze oswietlil mi droge udalo mi sie znalezc cala i zdrowa na dole
wczoraj półkrossowe rozbieganie 13 km po 4:56/km,
dziś w sumie 12 km (4:37/km): 3 km rozgrzewki (4:51/km), 10x35sek. srednio po 3:27/km z przerwami 2 minuty (~4:48/km) i do domu 3.4 km po 4:53/km.
bardziej się zmęczyłam tym powrotem do domu niż samymi przebieżkami. kręciłam je wokół jeziorka, jak niemal każde przyspieszenia, a tam - w przeciwieństwie do reszty drogi w Rezerwacie - wiatr nie urywał głowy.
tylko jakoś mi gorzej jak sobie pomyślę, że niektórzy tempem moich przebieżek lecą maraton.. połmaraton.. dychę, piątkę.. co ja mówię - byłabym szczęśliwa, gdyby udało mi się wykręcić taki czas na kilometr... co za świat..
- ioannahh
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1309
- Rejestracja: 20 cze 2010, 20:27
- Życiówka na 10k: 39:46
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: sopot
- Kontakt:
wczoraj 15 km po 4:48/km.
niedawno sie zastanawialam, jak to jest, ze jak sie biegnie pod wiatr to wywiewa mózg z czaszki i nie da się poruszać naprzód, a jak wieje w plecy, to nie czuc roznicy.. wczoraj zmienilam poglad na ten temat, bo pierwsze kilometry wybiegania bieglam ewidentnie z wiatrem - i bylo cudownie potem kilka kolejnych w warunkach w miare neutralnych, no a ostatnie cztery... jak zwykle od mostu zaczela sie masakra, wiec mialam koncowke treningu z elementami silowymi
dzisiaj: 10 km po 4:44/km i elementy siły biegowej: 4x40m skip A, 4x40m skip C, 4x40m 'wieloskok' ( ), 6x80m przebiezki. i do domu 1.7 km (4:43/km). razem 14 km.
cos mi podejrzanie szybkie te wybiegania ostatnio wychodza. nie mam pulsometru (ale pani z serwisu Garmina juz mi zamowila nowy pasek, hurra ) wiec nie wiem, czy sie tym martwic czy cieszyc. w gruncie rzeczy biegne sobie zupelnie swobodnie i luzno, wiec.. hmm..
w tym tygodniu zreszta nie mialam jakichs specjalnie wymagajacych treningow, bo plan byl konstruowany w poniedzialek wieczorem, a wowczas bylam w trakcie wielkiego ogolnoustrojowego zgona cisnieniowo-zmęczowo-niewiadomojakiego
a wczoraj siedzac na zajeciach ogladalam sobie zapisy z poczciwego SportsTrackera w Nokii i mam nadzieje, ze za rok tez bede spogladac na tegoroczne zapisy z satysfakcja
niedawno sie zastanawialam, jak to jest, ze jak sie biegnie pod wiatr to wywiewa mózg z czaszki i nie da się poruszać naprzód, a jak wieje w plecy, to nie czuc roznicy.. wczoraj zmienilam poglad na ten temat, bo pierwsze kilometry wybiegania bieglam ewidentnie z wiatrem - i bylo cudownie potem kilka kolejnych w warunkach w miare neutralnych, no a ostatnie cztery... jak zwykle od mostu zaczela sie masakra, wiec mialam koncowke treningu z elementami silowymi
dzisiaj: 10 km po 4:44/km i elementy siły biegowej: 4x40m skip A, 4x40m skip C, 4x40m 'wieloskok' ( ), 6x80m przebiezki. i do domu 1.7 km (4:43/km). razem 14 km.
cos mi podejrzanie szybkie te wybiegania ostatnio wychodza. nie mam pulsometru (ale pani z serwisu Garmina juz mi zamowila nowy pasek, hurra ) wiec nie wiem, czy sie tym martwic czy cieszyc. w gruncie rzeczy biegne sobie zupelnie swobodnie i luzno, wiec.. hmm..
w tym tygodniu zreszta nie mialam jakichs specjalnie wymagajacych treningow, bo plan byl konstruowany w poniedzialek wieczorem, a wowczas bylam w trakcie wielkiego ogolnoustrojowego zgona cisnieniowo-zmęczowo-niewiadomojakiego
a wczoraj siedzac na zajeciach ogladalam sobie zapisy z poczciwego SportsTrackera w Nokii i mam nadzieje, ze za rok tez bede spogladac na tegoroczne zapisy z satysfakcja
- ioannahh
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1309
- Rejestracja: 20 cze 2010, 20:27
- Życiówka na 10k: 39:46
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: sopot
- Kontakt:
w sobote bylo 15 km po 4:49/km,
w niedziele bardzo spokojny ciągły: około 3 km rozgrzewki, 6 km szybciej (średnio po 4:16/km), w drodze powrotnej pięć stumetrowych przebieżek. razem 12.4 km po 4:43/km.
bilans tygodnia: 96.5 km,
rowerowo: niestacjonarnie 185 km i 4h kręcenia na trenażerze
+ 2x basen (powroty rowerem z basenu do domu - 6 km - z mokrymi włosami zaliczam do akcji hartowania się i prewencji zimowych przeziębień. działa, odpukać..) i sporo siłkowania - na razie nieźle się trzymam bez karnetu na siłownię, ale nie wiem ile jeszcze wytrzymam mam w domu ławkę i hantle, więc da się zrobić całkiem porządny trening. domowa siłka ma swoje wady i zalety w porównaniu do siłki 'prawdziwej'; nie wiem tylko do której grupy zaliczyć fakt, że w domu przerzucam większe ciężary niż w klubie...
wczorajszy ciągły był zdecydowanie inny niż wcześniejsze.. zarówno jeśli chodzi o dystans, tempo, 'strukturę' i okoliczności treningu. był też 'pożegnalnym ciągłym'. kolejny tego typu bieg czeka mnie.. hmmm, dobre pytanie - nie wiadomo kiedy, ale w najblizszym czasie raczej nie. ciekawe, czy szybko zatesknie do takiego biegania.. teraz jednak nie ma co się zastanawiać, bo przyszła pora na co innego.
dzisiaj otwieram następny, kolejny już ważny etap w moim biegowym życiu.. coś się kończy, coś się zaczyna..
wiem już jednak, że nie będę już próbowała przechytrzyć wiatru pobiegłam sobie 'długą pętlę' w przeciwną niż zwykle stronę, myśląc sobie, że dzięki temu będę miała najdłuższy prosty odcinek (Wał Miedzeszyński) z wiatrem w plecy. taaa, gucio wiatr zarządził odwrót i zamiast słodkiego biegowego relaksu miałam 7 km a la 'Męki Tantala'
16 km po 4:52/km,
myślę nad Chomiczówką i muszę myśleć szybko, bo wypadałoby dzisiaj dokonać opłaty startowej..
ale.. piętnaście km? sam zamiar trochę boli.. to może Bielany? ale.. piątka? ech, niełatwa rozkmina, i w jednym i drugim przypadku wróżę sobie same złe rzeczy..
w niedziele bardzo spokojny ciągły: około 3 km rozgrzewki, 6 km szybciej (średnio po 4:16/km), w drodze powrotnej pięć stumetrowych przebieżek. razem 12.4 km po 4:43/km.
bilans tygodnia: 96.5 km,
rowerowo: niestacjonarnie 185 km i 4h kręcenia na trenażerze
+ 2x basen (powroty rowerem z basenu do domu - 6 km - z mokrymi włosami zaliczam do akcji hartowania się i prewencji zimowych przeziębień. działa, odpukać..) i sporo siłkowania - na razie nieźle się trzymam bez karnetu na siłownię, ale nie wiem ile jeszcze wytrzymam mam w domu ławkę i hantle, więc da się zrobić całkiem porządny trening. domowa siłka ma swoje wady i zalety w porównaniu do siłki 'prawdziwej'; nie wiem tylko do której grupy zaliczyć fakt, że w domu przerzucam większe ciężary niż w klubie...
wczorajszy ciągły był zdecydowanie inny niż wcześniejsze.. zarówno jeśli chodzi o dystans, tempo, 'strukturę' i okoliczności treningu. był też 'pożegnalnym ciągłym'. kolejny tego typu bieg czeka mnie.. hmmm, dobre pytanie - nie wiadomo kiedy, ale w najblizszym czasie raczej nie. ciekawe, czy szybko zatesknie do takiego biegania.. teraz jednak nie ma co się zastanawiać, bo przyszła pora na co innego.
dzisiaj otwieram następny, kolejny już ważny etap w moim biegowym życiu.. coś się kończy, coś się zaczyna..
wiem już jednak, że nie będę już próbowała przechytrzyć wiatru pobiegłam sobie 'długą pętlę' w przeciwną niż zwykle stronę, myśląc sobie, że dzięki temu będę miała najdłuższy prosty odcinek (Wał Miedzeszyński) z wiatrem w plecy. taaa, gucio wiatr zarządził odwrót i zamiast słodkiego biegowego relaksu miałam 7 km a la 'Męki Tantala'
16 km po 4:52/km,
myślę nad Chomiczówką i muszę myśleć szybko, bo wypadałoby dzisiaj dokonać opłaty startowej..
ale.. piętnaście km? sam zamiar trochę boli.. to może Bielany? ale.. piątka? ech, niełatwa rozkmina, i w jednym i drugim przypadku wróżę sobie same złe rzeczy..
- ioannahh
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1309
- Rejestracja: 20 cze 2010, 20:27
- Życiówka na 10k: 39:46
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: sopot
- Kontakt:
we wtorek fajny trening mi sie zdarzyl. 10 km, ktore wygladalo tak: 3 km po 4:45/km na rozbujanie, po nich 5x35 sekund przyspieszen z przerwami trzy minuty. srednie tempo przyspieszen 3:18/km (najszybsze podobno po 3:09, lol?! moze to blad Garmina, bo ja to raczej nie rozwijam takich gepardzich predkosci), przerw 4:53/km. na koniec 3.5 km (4:48/km) do domu.
biegalo mi sie nad wyraz wysmienicie, a przede wszystkim.. wyjatkowo dobrze bawilam sie tym treningiem. naparzałam przyspieszenia co sił w nogach i kończyłam z ulgą, ale kolejnej próby ognia oczekiwałam z pozytywnym nastawieniem. tak dlugich przerw pomiedzy krotkimi przyspieszeniami jeszcze nie zdarzylo mi sie robic. no i skonczylam z wielkim niedosytem, choc to delikatnie powiedziane - bylam tak strasznie niezmęczona tym bieganiem, ze przez pol dnia nie potrafilam sobie z tym poradzic...
dzis rozbieganie 15 km po 4:49/km. nieco umęczona bieganiem w wietrze wzdluz Walu Miedzeszynskiego postanowilam wybrac sie na inna trase, w strone Wilanowa. pod wzgledem warunkow atmosferycznych byl to strzal w dziesiatke - nieporownywalnie mniejsze wywiewanie mozgu. co za tym idzie wrocilam do domu ze dwa razy mniej zmeczona niz wtedy, kiedy latam 'swoja' petle... niestety bieganie 'po miescie' ma tez swoje ciemne strony, kilka razy usiłowano mnie przejechać - dwa razy na moim zielonym swietle, dwa razy na przejsciach bez swiatel i raz na uhm.. czerwieniejącym jak widać nie jest mi dane zaznać prawdziwego biegowego relaksu...
jutro ciekawostka, będę kręcić pętle na wbiegu Agrykolą i zbiegu Myśliwiecką
i wszystko byloby ogolnie calkiem super, gdyby nie to, ze od paru dni (od tygodnia?) znowu cos mnie boli w stopie.. tym razem w innej niz ostatnio, ale i tak sie martwie. teraz padlo na lewa noge, miejsce miedzy pieta a kostka - to sa najwyrazniej jakies newralgiczne obszary moich stop, bo to juz ktorys raz.. niefajnie, zaczelam juz troche panikowac, ale mam jednak nadzieje, ze to przejdzie tak samo jak przeszedl ostatni bol na podbiciu stopy, spowodowany najpewniej językiem od buta. a co tym razem jest powodem? nie mam pojecia... obawiam sie nieco o moj niedzielny start, no ale zobaczymy. zreszta jeszcze nie zdecydowalam, ktora opcje wybieram - bieg na piatke, bieg na pietnastke czy brak biegu. hmmm
w prognozach pogody cos mowia o zimie, a ja sie modle, zeby przyszla wiosna!!! nie przezyje ochlodzenia, oblodzenia i osniezenia - protestuje! niech zostanie tak jak jest do konca tej pseudozimy, bedzie wystarczajaco zle zeby troche pocierpiec i wystarczajaco dobrze zeby sie doszczetnie nie zalamac.
a propos 'troche pocierpiec', to dzis po raz kolejny mialam okazje stwierdzic, ze mam wyjatkowy dar do stwarzania sobie - prawie calkiem swiadomie i prawie calkiem dobrowolnie - wyjatkowo autoudręczających sytuacji. mialam 'pare' spraw do zalatwienia na miescie i jak zwykle nie obyło się bez przygód. raz zgubiłam się na Pradze i zamiast na Moście Swietokrzyskim wyladowalam miedzy Gdanskim a Grota, drugi raz skrecilam nie w te strone i usilujac dostac sie z Ochoty na Mokotow znalazlam sie.. prawie na Bemowie - na glownej drodze pomiedzy tirami. potem jeszcze zrobilam 'drobne zakupy' i ostatnie piec kilometrow do domu to juz bylo pasmo udręki, bo mialam na plecach jakies 13 kg, w tym cztery... uwaga, uwaga.. wbijajacych sie w kregoslup (przez plecak i kurtke) dwoch dwukilogramowych obciaznikow do hantli czasem moje działania mnie samą zaskakują... szkoda ze nie da sie skumulowac tego masochizmu i wykorzystac go w odpowiednim momencie - biegalabym piatke w pietnascie minut...
biegalo mi sie nad wyraz wysmienicie, a przede wszystkim.. wyjatkowo dobrze bawilam sie tym treningiem. naparzałam przyspieszenia co sił w nogach i kończyłam z ulgą, ale kolejnej próby ognia oczekiwałam z pozytywnym nastawieniem. tak dlugich przerw pomiedzy krotkimi przyspieszeniami jeszcze nie zdarzylo mi sie robic. no i skonczylam z wielkim niedosytem, choc to delikatnie powiedziane - bylam tak strasznie niezmęczona tym bieganiem, ze przez pol dnia nie potrafilam sobie z tym poradzic...
dzis rozbieganie 15 km po 4:49/km. nieco umęczona bieganiem w wietrze wzdluz Walu Miedzeszynskiego postanowilam wybrac sie na inna trase, w strone Wilanowa. pod wzgledem warunkow atmosferycznych byl to strzal w dziesiatke - nieporownywalnie mniejsze wywiewanie mozgu. co za tym idzie wrocilam do domu ze dwa razy mniej zmeczona niz wtedy, kiedy latam 'swoja' petle... niestety bieganie 'po miescie' ma tez swoje ciemne strony, kilka razy usiłowano mnie przejechać - dwa razy na moim zielonym swietle, dwa razy na przejsciach bez swiatel i raz na uhm.. czerwieniejącym jak widać nie jest mi dane zaznać prawdziwego biegowego relaksu...
jutro ciekawostka, będę kręcić pętle na wbiegu Agrykolą i zbiegu Myśliwiecką
i wszystko byloby ogolnie calkiem super, gdyby nie to, ze od paru dni (od tygodnia?) znowu cos mnie boli w stopie.. tym razem w innej niz ostatnio, ale i tak sie martwie. teraz padlo na lewa noge, miejsce miedzy pieta a kostka - to sa najwyrazniej jakies newralgiczne obszary moich stop, bo to juz ktorys raz.. niefajnie, zaczelam juz troche panikowac, ale mam jednak nadzieje, ze to przejdzie tak samo jak przeszedl ostatni bol na podbiciu stopy, spowodowany najpewniej językiem od buta. a co tym razem jest powodem? nie mam pojecia... obawiam sie nieco o moj niedzielny start, no ale zobaczymy. zreszta jeszcze nie zdecydowalam, ktora opcje wybieram - bieg na piatke, bieg na pietnastke czy brak biegu. hmmm
w prognozach pogody cos mowia o zimie, a ja sie modle, zeby przyszla wiosna!!! nie przezyje ochlodzenia, oblodzenia i osniezenia - protestuje! niech zostanie tak jak jest do konca tej pseudozimy, bedzie wystarczajaco zle zeby troche pocierpiec i wystarczajaco dobrze zeby sie doszczetnie nie zalamac.
a propos 'troche pocierpiec', to dzis po raz kolejny mialam okazje stwierdzic, ze mam wyjatkowy dar do stwarzania sobie - prawie calkiem swiadomie i prawie calkiem dobrowolnie - wyjatkowo autoudręczających sytuacji. mialam 'pare' spraw do zalatwienia na miescie i jak zwykle nie obyło się bez przygód. raz zgubiłam się na Pradze i zamiast na Moście Swietokrzyskim wyladowalam miedzy Gdanskim a Grota, drugi raz skrecilam nie w te strone i usilujac dostac sie z Ochoty na Mokotow znalazlam sie.. prawie na Bemowie - na glownej drodze pomiedzy tirami. potem jeszcze zrobilam 'drobne zakupy' i ostatnie piec kilometrow do domu to juz bylo pasmo udręki, bo mialam na plecach jakies 13 kg, w tym cztery... uwaga, uwaga.. wbijajacych sie w kregoslup (przez plecak i kurtke) dwoch dwukilogramowych obciaznikow do hantli czasem moje działania mnie samą zaskakują... szkoda ze nie da sie skumulowac tego masochizmu i wykorzystac go w odpowiednim momencie - biegalabym piatke w pietnascie minut...
- ioannahh
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1309
- Rejestracja: 20 cze 2010, 20:27
- Życiówka na 10k: 39:46
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: sopot
- Kontakt:
i tak tez bylojutro ciekawostka, będę kręcić pętle na wbiegu Agrykolą i zbiegu Myśliwiecką
do Agrykoli 2.9 km po 4:52/km,
wbieg pierwszy ('z intensywnoscia biegu ciaglego') - 500m, 4:41/km
resztka pętli - Ujazdowskie, Piękna, Górnośląska i znowu do Agrykoli - 2.37 km - 4:41/km
wbieg drugi - 500m, 4:36/km
resztka pętli 2.37 km po 4:40/km
wbieg trzeci - 500m, 4:36/km
resztka pętli 2.38 km, 4:38/km
wbieg czwarty - 482m (hmmm, ja tylko odbilam w lewo zamiast biec prosto ) - 4:35/km
reszta - 6.05 km po 4:50/km
razem 18 km po 4:45/km.
http://www.sports-tracker.com/#/workout ... 2ts9ka92fm
odczucie ogolne - zaskakujaco fajnie, ale.. dobrze sie sklada, ze na jutro jestem umowiona do fizjoterapeuty. stopa nie odpuszcza, a na domiar zlego czuje jakas awarie w.. jakby w biodrze, tylko nie tym co zwykle.. tego jeszcze nie bylo.. wczoraj mnie delikatnie kłuło, dzis chyba niestety się dobiłam, ale nie tracę nadziei, że to chwilowe i zaraz przejdzie.. wizja niedzielnego startu oddala sie wielkimi krokami, ale pal licho zawody - obym mogla trenowac, to najwazniejsze.
- ioannahh
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1309
- Rejestracja: 20 cze 2010, 20:27
- Życiówka na 10k: 39:46
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: sopot
- Kontakt:
no tak.. za dobrze bylo, musialo sie popsuc..
niniejszym jestem pograzona w glebokiej depresji, gdyz juz drugi dzien nie jestem w stanie biegac.
wyśniłam sobie to. nie bezpośrednio, ale wiedziałam, że to co mi sie snilo znaczy, ze zbliza sie jakas biegowa awaria... no i mam.
najgorsze jest to, ze od paru dni biegalo mi sie naprawde nieprzyzwoicie dobrze i miło. zeszło ze mnie spięcie psychiczne, ostatnie treningi były dla mnie mega dobrą zabawą, a do tego mimo sporego kilometrazu kompletnie nie czułam po nich ani cienia zmęczenia.. tak czy siak - w srode czulam, ze cos mnie uwiera w bardzo dziwnym miejscu w prawej nodze, w czwartek po treningu nastapilo apogeum katastrofy i od tej pory juz niespecjalnie moglam chodzic. boli jak ide, stoje, siedze, jade na rowerze a nawet jak plywam. doprawdy cudownie. szczesliwie bylam na wczoraj umowiona na wizyte do fizjoterapeuty i zostalam troche pocieszona, choc nie do konca - podobno nic konkretnego sie tam nie dzieje, miesniowo nie wyglada to zle. a więc znowu wychodzi na to, że boli mnie nic - tylko ze to nie umniejsza bólu, buu. po gruntownym rozluznianiu tego miejsca przez chwile bylo lepiej, ale pozniej znowu sie popsulo. i tak oto cierpie juz drugi dzien.
z cala pewnoscia nie uda mi sie wystartowac jutro na Chomiczowce, ale ten fakt nie martwi mnie jakos strasznie, bo nie ciśnieniowałam sie na te zawody. pal licho starty, ja chce trenowac! nie trace nadziei, ze skoro dzisiaj juz jest lepiej niz wczoraj to jutro moze bedzie juz zupelnie dobrze...
o ironio, znowu mam powtorke z listopada - cykl zdarzen dokladnie taki sam: boli mnie stopa w jednej nodze - biegam, bo nie jest bardzo zle - trafia mnie kontuzja w drugiej nodze, ktora nie pozwala mi juz dalej biegac - z wrazenia przestaje czuc awarie w pierwszej nodze mam nadzieje, ze ciag dalszy tez bedzie taki sam, czyli 'obie nogi rychło przestają boleć i wybiegam rączo na trening'.
na domiar zlego przyszla zima. urywa głowę, zamraża stopy. żyć nie umierać...
żeby jednak nie kończyć tak beznadziejnie, napiszę jeszcze coś mniej paskudnego: oficjalnie już mogę powiedzieć, że krotko po Świętach podjelismy z Wojtkiem decyzje, zeby jednak nie wyjezdzac do Belgii. zostajemy w Warszawie wszyscy. ktorych poinformowalismy, bardzo sie ucieszyli.. i my tez sie w sumie cieszymy. dlugo nie dopuszczalismy do siebie mysli o zaniechaniu wyjazdu, ale kiedy tylko zaczelismy rozwazac wszystkie 'za i przeciw' okazalo sie, ze plusow zostania tutaj jest wiecej, niz sie spodziewalismy.
moge wiec zapisywac sie na wszystkie Maniackie Dziesiatki i inne fajne biegi
poza tym.. skoro nie chca wynajac nam domu z trzema psami (co bylo jednym z glownych powodow wahań - dziesiec miesiecy szukania mieszkania zakonczone prawie calkowita klęską), to.. pora sprawic sobie czwartego przekopuje bazy danych i strony internetowe w poszukiwaniu borderkowego braciszka dla Rastusi. juz zapomnialam, jak to jest mieć paskudnego szczeniaka, mniam
niniejszym jestem pograzona w glebokiej depresji, gdyz juz drugi dzien nie jestem w stanie biegac.
wyśniłam sobie to. nie bezpośrednio, ale wiedziałam, że to co mi sie snilo znaczy, ze zbliza sie jakas biegowa awaria... no i mam.
najgorsze jest to, ze od paru dni biegalo mi sie naprawde nieprzyzwoicie dobrze i miło. zeszło ze mnie spięcie psychiczne, ostatnie treningi były dla mnie mega dobrą zabawą, a do tego mimo sporego kilometrazu kompletnie nie czułam po nich ani cienia zmęczenia.. tak czy siak - w srode czulam, ze cos mnie uwiera w bardzo dziwnym miejscu w prawej nodze, w czwartek po treningu nastapilo apogeum katastrofy i od tej pory juz niespecjalnie moglam chodzic. boli jak ide, stoje, siedze, jade na rowerze a nawet jak plywam. doprawdy cudownie. szczesliwie bylam na wczoraj umowiona na wizyte do fizjoterapeuty i zostalam troche pocieszona, choc nie do konca - podobno nic konkretnego sie tam nie dzieje, miesniowo nie wyglada to zle. a więc znowu wychodzi na to, że boli mnie nic - tylko ze to nie umniejsza bólu, buu. po gruntownym rozluznianiu tego miejsca przez chwile bylo lepiej, ale pozniej znowu sie popsulo. i tak oto cierpie juz drugi dzien.
z cala pewnoscia nie uda mi sie wystartowac jutro na Chomiczowce, ale ten fakt nie martwi mnie jakos strasznie, bo nie ciśnieniowałam sie na te zawody. pal licho starty, ja chce trenowac! nie trace nadziei, ze skoro dzisiaj juz jest lepiej niz wczoraj to jutro moze bedzie juz zupelnie dobrze...
o ironio, znowu mam powtorke z listopada - cykl zdarzen dokladnie taki sam: boli mnie stopa w jednej nodze - biegam, bo nie jest bardzo zle - trafia mnie kontuzja w drugiej nodze, ktora nie pozwala mi juz dalej biegac - z wrazenia przestaje czuc awarie w pierwszej nodze mam nadzieje, ze ciag dalszy tez bedzie taki sam, czyli 'obie nogi rychło przestają boleć i wybiegam rączo na trening'.
na domiar zlego przyszla zima. urywa głowę, zamraża stopy. żyć nie umierać...
żeby jednak nie kończyć tak beznadziejnie, napiszę jeszcze coś mniej paskudnego: oficjalnie już mogę powiedzieć, że krotko po Świętach podjelismy z Wojtkiem decyzje, zeby jednak nie wyjezdzac do Belgii. zostajemy w Warszawie wszyscy. ktorych poinformowalismy, bardzo sie ucieszyli.. i my tez sie w sumie cieszymy. dlugo nie dopuszczalismy do siebie mysli o zaniechaniu wyjazdu, ale kiedy tylko zaczelismy rozwazac wszystkie 'za i przeciw' okazalo sie, ze plusow zostania tutaj jest wiecej, niz sie spodziewalismy.
moge wiec zapisywac sie na wszystkie Maniackie Dziesiatki i inne fajne biegi
poza tym.. skoro nie chca wynajac nam domu z trzema psami (co bylo jednym z glownych powodow wahań - dziesiec miesiecy szukania mieszkania zakonczone prawie calkowita klęską), to.. pora sprawic sobie czwartego przekopuje bazy danych i strony internetowe w poszukiwaniu borderkowego braciszka dla Rastusi. juz zapomnialam, jak to jest mieć paskudnego szczeniaka, mniam
- ioannahh
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1309
- Rejestracja: 20 cze 2010, 20:27
- Życiówka na 10k: 39:46
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: sopot
- Kontakt:
hmm.. nie jest gorzej, ale dzisiaj jeszcze nie dalabym rady biegac.. nadal jest kiepsko, ale chyba mimo wszystko troche lepiej. chyba ze po prostu zaczynam sie przyzwyczajac do tego bolu, co tez jest mozliwe
wczoraj robilam wszystko, zeby pomoc tej biednej nodze. dzisiaj juz nie wytrzymalam i pojechalam na basen. raczej nie pogorszylam sprawy, wiec staram sie byc dobrej mysli - i mam w planach jutro wyjsc biegac... coz, zapewne to zrobie, jesli tylko bedzie sie dało - wczoraj jeszcze absolutnie by się NIE dało, dzisiaj.. byloby ciezko. zobaczymy...
jedyne co mnie w tej sytuacji ratuje to pogoda patrzenie za okno odrobinke pomaga mi w niebieganiu. jednak mam nadzieje, ze zima przyszla tylko z przyzwoitosci - zeby sie pokazac - i zaraz sobie pojdzie.
do tej pory twardo trzymalam sie roweru z cienkimi, gladkimi oponami, bo snieg pojawil sie tylko na dwa dni i nie bylo tego duzo. Wojtek mnie ostrzegal, czym to sie skonczy, jak napada wiecej... dzis bylam zmuszona przemyslec sprawe i poszlam na kompromis - przednia opone mam juz zimowa. szkoda, ze zreflektowalam sie dopiero, kiedy wrocilam z basenu - po drodze średnia czestotliwosc lotu na asfalt wyniosła jedno uderzenie na <6 km w drodze powrotnej zaliczylam naprawde epicką katastrofę, zawierającą bliskie spotkanie ze słupem (z poślizgu) i postradanie łańcucha dotarłam do domu cała mokra i zamarźnięta (i trochę poobijana - nie ogarniam, jak można zedrzeć sobie łokieć i kolano wyrąbując się z roweru, kiedy ma się na sobie sweter i zimową kurtkę!), może dzięki temu łatwiej będzie mi się zabunkrować w domu na resztę dnia w nadziei, że to mnie uzdrowi na basenie natomiast było całkiem fajnie, próbowałam się zmęczyć i całkiem nieźle mi to wyszło (nie sposób odtworzyć co robiłam, ale sporo pływałam z deską, potem 10 długości kraulem, potem znowu jakieś wymysły..), zwłaszcza że obok mnie trenowali panowie ironmani, przy których czułam się niezwykle powolnym żółwiem
generalnie to czuję się trochę tak, że jakby mi ta kontuzja nagle odeszła i stanęłabym na starcie jakichś zawodów, to ciężko byłoby mnie zatrzymać nawet za metą. strasznie mi się chce biegać i strasznie mi aktualnie źle. choć i tak nieco lepiej niż wczoraj, bo wczoraj myślałam że kogoś zamorduję. o dwudziestej trzeciej czułam się jakby był środek dnia, a za piętnaście szósta obudziłam się wyspana. ciężkie życie nałogowca
wczoraj robilam wszystko, zeby pomoc tej biednej nodze. dzisiaj juz nie wytrzymalam i pojechalam na basen. raczej nie pogorszylam sprawy, wiec staram sie byc dobrej mysli - i mam w planach jutro wyjsc biegac... coz, zapewne to zrobie, jesli tylko bedzie sie dało - wczoraj jeszcze absolutnie by się NIE dało, dzisiaj.. byloby ciezko. zobaczymy...
jedyne co mnie w tej sytuacji ratuje to pogoda patrzenie za okno odrobinke pomaga mi w niebieganiu. jednak mam nadzieje, ze zima przyszla tylko z przyzwoitosci - zeby sie pokazac - i zaraz sobie pojdzie.
do tej pory twardo trzymalam sie roweru z cienkimi, gladkimi oponami, bo snieg pojawil sie tylko na dwa dni i nie bylo tego duzo. Wojtek mnie ostrzegal, czym to sie skonczy, jak napada wiecej... dzis bylam zmuszona przemyslec sprawe i poszlam na kompromis - przednia opone mam juz zimowa. szkoda, ze zreflektowalam sie dopiero, kiedy wrocilam z basenu - po drodze średnia czestotliwosc lotu na asfalt wyniosła jedno uderzenie na <6 km w drodze powrotnej zaliczylam naprawde epicką katastrofę, zawierającą bliskie spotkanie ze słupem (z poślizgu) i postradanie łańcucha dotarłam do domu cała mokra i zamarźnięta (i trochę poobijana - nie ogarniam, jak można zedrzeć sobie łokieć i kolano wyrąbując się z roweru, kiedy ma się na sobie sweter i zimową kurtkę!), może dzięki temu łatwiej będzie mi się zabunkrować w domu na resztę dnia w nadziei, że to mnie uzdrowi na basenie natomiast było całkiem fajnie, próbowałam się zmęczyć i całkiem nieźle mi to wyszło (nie sposób odtworzyć co robiłam, ale sporo pływałam z deską, potem 10 długości kraulem, potem znowu jakieś wymysły..), zwłaszcza że obok mnie trenowali panowie ironmani, przy których czułam się niezwykle powolnym żółwiem
generalnie to czuję się trochę tak, że jakby mi ta kontuzja nagle odeszła i stanęłabym na starcie jakichś zawodów, to ciężko byłoby mnie zatrzymać nawet za metą. strasznie mi się chce biegać i strasznie mi aktualnie źle. choć i tak nieco lepiej niż wczoraj, bo wczoraj myślałam że kogoś zamorduję. o dwudziestej trzeciej czułam się jakby był środek dnia, a za piętnaście szósta obudziłam się wyspana. ciężkie życie nałogowca
- ioannahh
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1309
- Rejestracja: 20 cze 2010, 20:27
- Życiówka na 10k: 39:46
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: sopot
- Kontakt:
yhm, a więc.. trwam w stanie niebiegowym (żale z wtorku - klik)
chyba gorzej nie jest, moze troche lepiej, ale.. wcale nie jestem pewna.
zastanawiam sie, czy mocno utrudniam sobie powrot do formy basenowaniem, rowerowaniem (bardzo, ale to bardzo umiarkowanym) i spacerowaniem (chodzac z psem staram sie poruszac tak, zeby nie bolalo - dziala niezle, ale wygladam ciekawie)... bardziej juz unieruchomic sie nie moge. i tak juz ograniczam sie wyjatkowo mocno. rozsadniej byloby w ogole nie ruszac ta noga bez wyraznej przyczyny i umotywowanego rozsadnymi argumentami powodu, ale.. takie rzeczy to tylko w Erze. nalogowiec rozsadku nie slucha, a ja jestem totalnym, calkowitym, stuprocentowym biegowym nałogowcem. łatwiej się przyznać do takiej ogólnie postrzeganej za zdrową słabości, ale zdaję sobie sprawę z tego, że moje podejście raczej oddala mnie od myśli o poważnym, profesjonalnym trenowaniu.
zazwyczaj jak tylko otwieram rano oko, myślę sobie, że czeka mnie kolejny fantastyczny dzień, zazwyczaj rozpoczęty treningiem. i jeszcze nie zdarzyło mi się mieć fatalnego treningu w pełnym tego słowa znaczeniu. nawet jak się umęczę, wywieje mnie do szpiku kości, zamoczy deszczem, ubłoci, osnieży - jestem szczęśliwa i usatysfakcjonowana. jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się wrócić z treningu i przyznać, że nie wykonałam tego, co miałam w planie (no dobra, przypominam sobie jeden wyjątek - w Wigilię miałam robić trzydziestopięciosekundowe przyspieszenia - zrobiłam je, ale były mało efektowne, bo na drodze było lodowisko - zamiast przebieżki miałam przejażdżki ).
no a teraz.. uhm. weekend był koszmarny, a po nim przyszedł podobnie koszmarny tydzień... ciężkie to dla mnie dni. jedyne, co mogę robić z zupełnie czystym sumieniem, to rzucanie ciężarami na sto różnych sposobów. do wczoraj włącznie pakowałam w 'klasyczny' sposób, dziś zrobiłam sobie trening obwodowy. miałam wielką nadzieję, że uda mi się tym choć trochę zmęczyć, więc nie miałam litości i ułożyłam sobie obwód złożony z piętnastu ćwiczeń, który powtórzyłam cztery razy w sumie półtorej godziny porządnego wycisku (nie licząc 3 min. przerw między obwodami). fajne to było i mam nadzieję, że jutro chociaż będzie z tego trochę zakwasów...
wczoraj główną nadzieją na umęczenie był basen (25m). w czterdzieści minut zdołałam zrobić pięć żab, 4x (kraul, same nogi a w rękach deska, same ręce kraulem a w nogach deska, ręce żabą w nogach deska, kraul, 'strzałka', grzbiet, dwie żaby), na koniec jeszcze trzy żaby i osiem (dziesięciu nie zdążyłam ) krauli samymi łapami. taki usystematyzowany 'wypływ' pozwolił mi wyjątkowo na zliczenie przepłyniętych basenów, których wyszło więc 52 długości.
to jest dobry moment na zapytanie: czy ktoś zna jakiś ciekawy sposób na trenowanie, który nie wymaga zaangażowania prawej.. prawego.. no, górnej części prawego uda? odkryłam, że mogę bez bólu podskakiwać obunóż, więc jeśli będę w krańcowej desperacji, to mogę sobie poskakać na skakance.. ale z chęcią przyjmę alternatywne rozwiązania dodam, że dysponuję ławką do ćwiczeń, hantlami, piłkami gimnastycznymi i (teoretycznie, bo gdzieś zaginęła) rozciągliwą taśmą. planuję też czym prędzej zakupić drążek
przez te ostatnie dni udało mi się już nadrobić połowę zaległości pracowo-szkolno-różnosprawowych, ale i tak nie czuję się spełniona. delikatnie mówiąc. na domiar złego ilość pracy gwałtownie mi się skurczyła, bo skontuzjował się pies, którego szkolę. jedynie pogoda ze mną współpracuje.. próbuję sobie wmówić, że nie ma lepszego momentu na chwilę odpoczynku (fuj) od biegania - jest zimno, szaro, paskudnie, wietrznie, śnieżnie, skończyłam właśnie cztery (no, trzy i pół) miesiące trenowania z trenerem i rozpoczynam ponownie trenować pod okiem Wojtka. a do tego mam sesję. no dobra, ten ostatni argument był nietrafiony mam wrażenie, że moja sesja jest łatwiejsza niż normalny tok semestru na studiach typu medycyna czy prawo. w sumie to nawet jestem o tym przekonana właśnie udało mi się zaliczyć kolejny przedmiot, na którym ani razu się nie zjawiłam, na ocenę wyższą niż państwowa trója. nawet byłoby mi z tego powodu trochę wstyd, ale.. w sumie mam na kierunku sporo takich ludzi, którzy siedzą i uczą się nocami (..Chryste, czego?). poza tym - przecież nie próżnuję wszystkie znaki na niebie i ziemi mówią, że jestem skazana na trenowanie obawiałam się, co to będzie, jak pojedziemy do Belgii i będzie trzeba więcej czasu spędzać na uczelni (bo mniej niż to ma miejsce obecnie już się chyba nie da) - mogę zatem porzucić swe obawy ale tak z przyzwoitości dodam jeszcze, że naprawdę lubię moje studia - i to wcale nie tylko dlatego, że są takim pasmem przyjemności i laby
wracając jednak do kwestii biegowych.. tamto wyżej to tylko takie gadanie. ani trochę nie czuję się pocieszona. strasznie chce mi się biegać. w poniedziałek oprócz paskudnego bólu naciągniętego mięśnia czułam też ogólnoustrojowy power, który zresztą coś mnie nie opuszcza i przez resztę dnia. moje przyzwoite i rozsądne chodzenie spać w okolicach godziny dwudziestej trzeciej powoli staje się wspomnieniem, bo jednym 'treningiem' (ani dwoma) nie jestem w stanie się zmęczyć, a jak się nie zmęczę to siedzę i kombinuje..
a, o ironio, tak mi się ostatnio cudnie trenowało! w nowy rok weszłam jakaś taka zmęczona - zimą? treningiem? raczej właśnie.. treningiem zimą. latem działam na baterie słoneczne, teraz brak mi tych długich ciepłych dni..
w drugą niedzielę stycznia zrobiłam bieg ciągły - pierwszy nie samotny, który jednocześnie był ostatnim treningiem z Trenerem. bardzo się ten trening różnił od moich poprzednich ciągłych - był stosunkowo krótki, nie za szybki, z odpoczynkiem pomiędzy częścią zasadniczą a truchtaniem. no i w towarzystwie też pierwszy raz biegałam ciągły nie 'zaraz po przebudzeniu' - zawsze jest tak, że wstaję, delikatnie się ogarniam, zjadam szybkie 'coś' - zazwyczaj ze dwa wafle ryzowe z wiejskim serkiem i dżemami/nutellami i po tym od razu mogę wyjść biegać, co też czynię. każda porządniejsza szamka wymaga przynajmniej z dwóch godzin odczekania przed treningiem, więc najbardziej lubię trenować z samego rana
także.. bardzo był inny ten ostatni ciągły, dzięki czemu zostawił mnie w przekonaniu, że nie taki ten ciągły okropny zdecydowanie ten typ treningu wywoływał u mnie trochę napięcia. ale cieszę się, że to biegałam, bo satysfakcji też przyniosło mi to niemało
od poniedziałku 9.01 znowu jestem podopieczną trenerskiego oka Wojtkowego ustaliliśmy, co będziemy dalej robić, biegało mi się doskonale - aż do czwartku.. lubię ten Wojtkowy trening, jest taki strasznie.. mój - a to powoduje, że raczej nie spinam się niepotrzebnie i nie ciśnieniuję na myśl tego, co mam zrobić. zazwyczaj te treningi są dla mnie wyzwaniem, do których podchodzę optymistycznie. no, czasami zdarzają się wyjątki - tak jak ten trening pod koniec lata, po którym padłam na twarz na agrykolską murawę gdybym na jakichś zawodach dała z siebie tyle, co na tamtym treningu, to chyba sama bym się mogła przestraszyć wyniku...
no, w sumie to przypominam sobie wiecej takich sytuacji, kiedy na ostatnich nogach i z płucami w gardle biegałam w kółko po tartanie i miałam ochotę (lecz sił nie miałam) krzyczeć do stojącego obok ze stoperem Wojtka, że chyba go Chrystus opuścił i niechby sobie tak sam spróbował tego treningu i poczuł to co ja - ale suma summarum.. tę naszą letnią współpracę wspominam nad wyraz pozytywnie. zwłaszcza, że przyniosła pożądany efekt. zwłaszcza, że wszyscy wokół tak strasznie krzyczeli, że robimy głupoty, trenujemy beznadziejnie i w ogóle zaraz zacznę się cofać w rozwoju
tym większy jest mój niedosyt i bieganiowy głód.. podobają mi się te środki, którymi zamierzamy zmierzać do celu. jestem w wygodnej sytuacji, bo Wojtek ma wobec mnie określone cele, a ja się przy tym świetnie bawię i największym mym pragnieniem jest dalej się rozwijać. BIEGAĆ!!!!
chyba gorzej nie jest, moze troche lepiej, ale.. wcale nie jestem pewna.
zastanawiam sie, czy mocno utrudniam sobie powrot do formy basenowaniem, rowerowaniem (bardzo, ale to bardzo umiarkowanym) i spacerowaniem (chodzac z psem staram sie poruszac tak, zeby nie bolalo - dziala niezle, ale wygladam ciekawie)... bardziej juz unieruchomic sie nie moge. i tak juz ograniczam sie wyjatkowo mocno. rozsadniej byloby w ogole nie ruszac ta noga bez wyraznej przyczyny i umotywowanego rozsadnymi argumentami powodu, ale.. takie rzeczy to tylko w Erze. nalogowiec rozsadku nie slucha, a ja jestem totalnym, calkowitym, stuprocentowym biegowym nałogowcem. łatwiej się przyznać do takiej ogólnie postrzeganej za zdrową słabości, ale zdaję sobie sprawę z tego, że moje podejście raczej oddala mnie od myśli o poważnym, profesjonalnym trenowaniu.
zazwyczaj jak tylko otwieram rano oko, myślę sobie, że czeka mnie kolejny fantastyczny dzień, zazwyczaj rozpoczęty treningiem. i jeszcze nie zdarzyło mi się mieć fatalnego treningu w pełnym tego słowa znaczeniu. nawet jak się umęczę, wywieje mnie do szpiku kości, zamoczy deszczem, ubłoci, osnieży - jestem szczęśliwa i usatysfakcjonowana. jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się wrócić z treningu i przyznać, że nie wykonałam tego, co miałam w planie (no dobra, przypominam sobie jeden wyjątek - w Wigilię miałam robić trzydziestopięciosekundowe przyspieszenia - zrobiłam je, ale były mało efektowne, bo na drodze było lodowisko - zamiast przebieżki miałam przejażdżki ).
no a teraz.. uhm. weekend był koszmarny, a po nim przyszedł podobnie koszmarny tydzień... ciężkie to dla mnie dni. jedyne, co mogę robić z zupełnie czystym sumieniem, to rzucanie ciężarami na sto różnych sposobów. do wczoraj włącznie pakowałam w 'klasyczny' sposób, dziś zrobiłam sobie trening obwodowy. miałam wielką nadzieję, że uda mi się tym choć trochę zmęczyć, więc nie miałam litości i ułożyłam sobie obwód złożony z piętnastu ćwiczeń, który powtórzyłam cztery razy w sumie półtorej godziny porządnego wycisku (nie licząc 3 min. przerw między obwodami). fajne to było i mam nadzieję, że jutro chociaż będzie z tego trochę zakwasów...
wczoraj główną nadzieją na umęczenie był basen (25m). w czterdzieści minut zdołałam zrobić pięć żab, 4x (kraul, same nogi a w rękach deska, same ręce kraulem a w nogach deska, ręce żabą w nogach deska, kraul, 'strzałka', grzbiet, dwie żaby), na koniec jeszcze trzy żaby i osiem (dziesięciu nie zdążyłam ) krauli samymi łapami. taki usystematyzowany 'wypływ' pozwolił mi wyjątkowo na zliczenie przepłyniętych basenów, których wyszło więc 52 długości.
to jest dobry moment na zapytanie: czy ktoś zna jakiś ciekawy sposób na trenowanie, który nie wymaga zaangażowania prawej.. prawego.. no, górnej części prawego uda? odkryłam, że mogę bez bólu podskakiwać obunóż, więc jeśli będę w krańcowej desperacji, to mogę sobie poskakać na skakance.. ale z chęcią przyjmę alternatywne rozwiązania dodam, że dysponuję ławką do ćwiczeń, hantlami, piłkami gimnastycznymi i (teoretycznie, bo gdzieś zaginęła) rozciągliwą taśmą. planuję też czym prędzej zakupić drążek
przez te ostatnie dni udało mi się już nadrobić połowę zaległości pracowo-szkolno-różnosprawowych, ale i tak nie czuję się spełniona. delikatnie mówiąc. na domiar złego ilość pracy gwałtownie mi się skurczyła, bo skontuzjował się pies, którego szkolę. jedynie pogoda ze mną współpracuje.. próbuję sobie wmówić, że nie ma lepszego momentu na chwilę odpoczynku (fuj) od biegania - jest zimno, szaro, paskudnie, wietrznie, śnieżnie, skończyłam właśnie cztery (no, trzy i pół) miesiące trenowania z trenerem i rozpoczynam ponownie trenować pod okiem Wojtka. a do tego mam sesję. no dobra, ten ostatni argument był nietrafiony mam wrażenie, że moja sesja jest łatwiejsza niż normalny tok semestru na studiach typu medycyna czy prawo. w sumie to nawet jestem o tym przekonana właśnie udało mi się zaliczyć kolejny przedmiot, na którym ani razu się nie zjawiłam, na ocenę wyższą niż państwowa trója. nawet byłoby mi z tego powodu trochę wstyd, ale.. w sumie mam na kierunku sporo takich ludzi, którzy siedzą i uczą się nocami (..Chryste, czego?). poza tym - przecież nie próżnuję wszystkie znaki na niebie i ziemi mówią, że jestem skazana na trenowanie obawiałam się, co to będzie, jak pojedziemy do Belgii i będzie trzeba więcej czasu spędzać na uczelni (bo mniej niż to ma miejsce obecnie już się chyba nie da) - mogę zatem porzucić swe obawy ale tak z przyzwoitości dodam jeszcze, że naprawdę lubię moje studia - i to wcale nie tylko dlatego, że są takim pasmem przyjemności i laby
wracając jednak do kwestii biegowych.. tamto wyżej to tylko takie gadanie. ani trochę nie czuję się pocieszona. strasznie chce mi się biegać. w poniedziałek oprócz paskudnego bólu naciągniętego mięśnia czułam też ogólnoustrojowy power, który zresztą coś mnie nie opuszcza i przez resztę dnia. moje przyzwoite i rozsądne chodzenie spać w okolicach godziny dwudziestej trzeciej powoli staje się wspomnieniem, bo jednym 'treningiem' (ani dwoma) nie jestem w stanie się zmęczyć, a jak się nie zmęczę to siedzę i kombinuje..
a, o ironio, tak mi się ostatnio cudnie trenowało! w nowy rok weszłam jakaś taka zmęczona - zimą? treningiem? raczej właśnie.. treningiem zimą. latem działam na baterie słoneczne, teraz brak mi tych długich ciepłych dni..
w drugą niedzielę stycznia zrobiłam bieg ciągły - pierwszy nie samotny, który jednocześnie był ostatnim treningiem z Trenerem. bardzo się ten trening różnił od moich poprzednich ciągłych - był stosunkowo krótki, nie za szybki, z odpoczynkiem pomiędzy częścią zasadniczą a truchtaniem. no i w towarzystwie też pierwszy raz biegałam ciągły nie 'zaraz po przebudzeniu' - zawsze jest tak, że wstaję, delikatnie się ogarniam, zjadam szybkie 'coś' - zazwyczaj ze dwa wafle ryzowe z wiejskim serkiem i dżemami/nutellami i po tym od razu mogę wyjść biegać, co też czynię. każda porządniejsza szamka wymaga przynajmniej z dwóch godzin odczekania przed treningiem, więc najbardziej lubię trenować z samego rana
także.. bardzo był inny ten ostatni ciągły, dzięki czemu zostawił mnie w przekonaniu, że nie taki ten ciągły okropny zdecydowanie ten typ treningu wywoływał u mnie trochę napięcia. ale cieszę się, że to biegałam, bo satysfakcji też przyniosło mi to niemało
od poniedziałku 9.01 znowu jestem podopieczną trenerskiego oka Wojtkowego ustaliliśmy, co będziemy dalej robić, biegało mi się doskonale - aż do czwartku.. lubię ten Wojtkowy trening, jest taki strasznie.. mój - a to powoduje, że raczej nie spinam się niepotrzebnie i nie ciśnieniuję na myśl tego, co mam zrobić. zazwyczaj te treningi są dla mnie wyzwaniem, do których podchodzę optymistycznie. no, czasami zdarzają się wyjątki - tak jak ten trening pod koniec lata, po którym padłam na twarz na agrykolską murawę gdybym na jakichś zawodach dała z siebie tyle, co na tamtym treningu, to chyba sama bym się mogła przestraszyć wyniku...
no, w sumie to przypominam sobie wiecej takich sytuacji, kiedy na ostatnich nogach i z płucami w gardle biegałam w kółko po tartanie i miałam ochotę (lecz sił nie miałam) krzyczeć do stojącego obok ze stoperem Wojtka, że chyba go Chrystus opuścił i niechby sobie tak sam spróbował tego treningu i poczuł to co ja - ale suma summarum.. tę naszą letnią współpracę wspominam nad wyraz pozytywnie. zwłaszcza, że przyniosła pożądany efekt. zwłaszcza, że wszyscy wokół tak strasznie krzyczeli, że robimy głupoty, trenujemy beznadziejnie i w ogóle zaraz zacznę się cofać w rozwoju
tym większy jest mój niedosyt i bieganiowy głód.. podobają mi się te środki, którymi zamierzamy zmierzać do celu. jestem w wygodnej sytuacji, bo Wojtek ma wobec mnie określone cele, a ja się przy tym świetnie bawię i największym mym pragnieniem jest dalej się rozwijać. BIEGAĆ!!!!
- ioannahh
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1309
- Rejestracja: 20 cze 2010, 20:27
- Życiówka na 10k: 39:46
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: sopot
- Kontakt:
piszę szybko, korzystając z chwilowego odpływu atakujących co chwilę fali histerycznych depresji
w sobotę, z uwagi na brak piorunującej poprawy w kwestii bólu, Wojtek podsunął mi pomysł zrobienia USG. czym prędzej udałam się na badanie, na szczęście udało mi się je zrobić jeszcze tego samego dnia. w końcu dowiedziałam się, co mnie boli (i że nie jest to tylko moje urojenie - bo do tej pory było jeszcze ryzyko, że 'boli mnie nic') - entezopatia któregoś z przyczepów ścięgna przy guzie kulszowym. dzisiaj wieczorem byłam u fizjoterapeuty i problem został konkretnie zlokalizowany (jak terapeuta trafił w TO miejsce to.. to.. myslalam, ze zjem fotel z bólu ). wybieram się na rehabilitację jeszcze dwa razy w tym tygodniu i trzy razy w przyszłym - a potem, mam nadzieję, będę już wracać do biegania.. to jest wersja dość optymistyczna, ale mam nadzieję, że realistyczna. kontynuuję intensywną terapię lodowymi okładami i voltarenem. na szczęście mogę spacerować (co prawda nie jest zupełnie dobrze, jak chodzę, ale fizjoterapeuta powiedział, że mimo tego nie muszę się w tej aktywności jakoś specjalnie ograniczać), jeździć na rowerze raczej też, jako że nie boli. z pływaniem nie jest taka prosta sprawa, bo podczas ruszania nogami nieco się to miejsce odzywa, ale.. może się skuszę na popływanie z deską między nogami/na grzbiecie - to dopiero się umorduje..
o dziwo najbardziej boli rano, po kilkugodzinnym leżeniu w nocy na boku. próbowałam już różnych sposobów - spanie na półsiedząco, z nogami w górze, na poduszkach, powiązana bandażami - wszystko na marne - ciągle budzę się na boku i zaczynam dzień od pozytywnej myśli 'o faken szit!!!'. już skończyły mi się pomysły, jak temu zapobiec...
załamka jest hardkorowa (Wojciech III Wytrzymały zasługuje już na pomnik, na jego miejscu już bym siebie wyeksmitowała do piwnicy albo na balkon) i dla dobra publicznego nie będę opisywać, jakie stany psychiczne przeżywam co dnia, ale podświadomie staram się pocieszać na wszelkie sposoby. oto i mantra: dobrze, że trafiło mnie teraz, a nie podczas pięknej wiosenki, bo wtedy bym doszczętnie zwariowała. dobrze, że nie biegam akurat teraz, kiedy spadł śnieg, jest mokro, zimno i szaro (ostatnio nawet wpadła mi do głowy genialna myśl - jak ja bym latała rytmy, interwały i podbiegi w tych warunkach? całkiem możliwe, że jedynym wyjściem byłaby bieżnia mechaniczna - a fuj.. oczywiscie wolalabym taki trening niz zaden, ale to dziala troche pocieszajaco ). dobrze się składa, że zakończyłam akurat okres trenowania pod okiem trenera Jakubowskiego i trafiłam z powrotem pod oko trenerskie Wojtka - przerwa w bieganiu podobno jest czasem dobra rzecza (FUUUU). zdążyłam zrobić tylko cztery treningi z nowego planu, które napełniły mnie świeżością i entuzjazmem i zostawiły z wielkim niedosytem biegowym. gdyby mnie dźgnęło ze dwa tygodnie wcześniej, to jeszcze trafiłoby na okres, kiedy czułam wyjątkowy jak na siebie ogólnoustrojowy zmęcz. pisałam już wcześniej, że w nowy rok weszłam dość zmulona - treningi co prawda wychodziły mi dobrze i przynosiły dużą satysfakcję, ale poza tym fizycznie czułam się tak sobie. teraz nie mogę się doczekać powrotu do biegania, bo ostatnie treningi były świetną zabawą. boję się tylko, czy nie wypadnę bardzo z tego 'obiegu'.. dziwnie mi jest wstawać i nie łapać od razu azymutu na wychodzenie na trening. dziwnie i niefajnie. jak się nie zmęczę, to nie mogę myśleć, spać i w ogóle nic nie mogę. poranne niewychodzenie biegać jest koszmarne. ale.. co mnie nie zabije, to oprócz tego że mnie ..zdenerwuje, to może i mnie wzmocni..? w gruncie rzeczy powinnam się cieszyć, że to nic super poważnego, w końcu podejrzewano zmęczeniowe złamanie albo chociaż naderwanie mięśnia. nie byłoby to przecież wyjątkowo dziwne biorąc pod uwagę stosunek mojej objętości treningowej do treningowego stażu. wtedy przerwa w trenowaniu byłaby znacznie dłuższa i znacznie rozleglejsza.. teraz co prawda właściwie nie robię nic, czego nie robiłam podczas normalnego treningu, ale łudzę się, że może mi się tylko tak wydaje i podczas innych treningów dowalam sobie mocniej kupiliśmy drążek rozporowy do podciągania, taśmę do ćwiczeń Theraband i po trzech dniach hardkorowego treningu obwodowego stwierdziłam, że tym naprawdę można sobie porządnie dosolić. byłam zaskoczona siłą i lokalizacją zakwasów na moim ciele dziś jeszcze doszła nam nowa zabawka - poduszka sensomotoryczna. pierwszy króciutki test wykazał, że na początek mogę zrobić na niej przysiad i koślawą jaskółkę, więc teraz będę sobie wymyślać różne śmieszne rzeczy do zrobienia przy jej pomocy (a raczej przy jej utrudnieniu ).
mogę już podsumować biegowy kilometraż stycznia: imię jego... SZEŚĆ.
to o jakieś czterysta mniej, niż bym się spodziewała.. czuję z tego powodu wielką i głęboką rozpacz, ale próbuję sobie przetłumaczyć, że przecież nigdzie mi się nie spieszy.
zwłaszcza, że entezopatie nie biorą się z powietrza - awaria musiała rodzić się przez jakiś czas, aż się w końcu urodziła.. gdyby jeszcze trochę poczekała, to mogłaby się objawić na przykład zerwanym ścięgnem, yyy...
a propos 'się nie spieszy' - przy okazji zdałam sobie sprawę z jednej bardzo ciekawej kwestii - rzecz, którą mam zdecydowanie do remontu, czyli podejście do trenowania i obierania celu tegoż. zazwyczaj ludzie trenują dużo, bo chcą osiągnąć szybciej (i/lub) lepsze efekty swojego treningu, które mogą zweryfikować na zawodach. ja natomiast - o losie - lubię trenować dużo pomimo świadomości, że może to spowolnić weryfikowalny w wyścigu efekt. wielkie UPS - jestem zapatrzona w cel, jakim jest realizowanie planu treningowego. uprawianie sztuki dla sztuki - w dluzszej perspektywie przydaloby sie troche to zmienic. tylko.. jak?
no, to by było na razie na tyle. na koniec jeszcze podsumowanie ostatniego pełnego cierpień i ascezy tygodnia:
- rowerem terenowo 90 km + 4h stacjonarnie (moja Myka ma zmienione opony i nie moge jezdzic na niej na trenazerze, wiec krece na Wojtkowym Authorze. Author jest na mnie troche przyduzy, ale ma turbo naped - odczuwalnie jezdzi sie na nim jakos tak bardziej gladko, a jednoczesnie jestem w stanie mocniej rozkrecic tetno. 'spokojne rowerowanie' zmienia swoj sens w zaleznosci od roweru, na ktorym działam. na Myce faktycznie jestem w stanie sobie pedałowac i w spokoju czytac ksiazke, na Authorze przezywam chwile zwatpienia a po zejsciu z roweru po poltorej godz. czuje wate w nogach jak po dobrych biegowych interwalach).
- basen x2
- silki w sumie prawie 9h - moc, siła i zakwasy domowy trening stacyjny z uzyciem hantli, gum, drazka, maty i lawki do cwiczen naprawde daje rade. zwlaszcza jesli trwa poltorej godziny nie liczac przerw pomiedzy seriami
no.. to zaczynamy kolejny męczeński tydzień. mam nadzieję, że teraz to już z górki..
w sobotę, z uwagi na brak piorunującej poprawy w kwestii bólu, Wojtek podsunął mi pomysł zrobienia USG. czym prędzej udałam się na badanie, na szczęście udało mi się je zrobić jeszcze tego samego dnia. w końcu dowiedziałam się, co mnie boli (i że nie jest to tylko moje urojenie - bo do tej pory było jeszcze ryzyko, że 'boli mnie nic') - entezopatia któregoś z przyczepów ścięgna przy guzie kulszowym. dzisiaj wieczorem byłam u fizjoterapeuty i problem został konkretnie zlokalizowany (jak terapeuta trafił w TO miejsce to.. to.. myslalam, ze zjem fotel z bólu ). wybieram się na rehabilitację jeszcze dwa razy w tym tygodniu i trzy razy w przyszłym - a potem, mam nadzieję, będę już wracać do biegania.. to jest wersja dość optymistyczna, ale mam nadzieję, że realistyczna. kontynuuję intensywną terapię lodowymi okładami i voltarenem. na szczęście mogę spacerować (co prawda nie jest zupełnie dobrze, jak chodzę, ale fizjoterapeuta powiedział, że mimo tego nie muszę się w tej aktywności jakoś specjalnie ograniczać), jeździć na rowerze raczej też, jako że nie boli. z pływaniem nie jest taka prosta sprawa, bo podczas ruszania nogami nieco się to miejsce odzywa, ale.. może się skuszę na popływanie z deską między nogami/na grzbiecie - to dopiero się umorduje..
o dziwo najbardziej boli rano, po kilkugodzinnym leżeniu w nocy na boku. próbowałam już różnych sposobów - spanie na półsiedząco, z nogami w górze, na poduszkach, powiązana bandażami - wszystko na marne - ciągle budzę się na boku i zaczynam dzień od pozytywnej myśli 'o faken szit!!!'. już skończyły mi się pomysły, jak temu zapobiec...
załamka jest hardkorowa (Wojciech III Wytrzymały zasługuje już na pomnik, na jego miejscu już bym siebie wyeksmitowała do piwnicy albo na balkon) i dla dobra publicznego nie będę opisywać, jakie stany psychiczne przeżywam co dnia, ale podświadomie staram się pocieszać na wszelkie sposoby. oto i mantra: dobrze, że trafiło mnie teraz, a nie podczas pięknej wiosenki, bo wtedy bym doszczętnie zwariowała. dobrze, że nie biegam akurat teraz, kiedy spadł śnieg, jest mokro, zimno i szaro (ostatnio nawet wpadła mi do głowy genialna myśl - jak ja bym latała rytmy, interwały i podbiegi w tych warunkach? całkiem możliwe, że jedynym wyjściem byłaby bieżnia mechaniczna - a fuj.. oczywiscie wolalabym taki trening niz zaden, ale to dziala troche pocieszajaco ). dobrze się składa, że zakończyłam akurat okres trenowania pod okiem trenera Jakubowskiego i trafiłam z powrotem pod oko trenerskie Wojtka - przerwa w bieganiu podobno jest czasem dobra rzecza (FUUUU). zdążyłam zrobić tylko cztery treningi z nowego planu, które napełniły mnie świeżością i entuzjazmem i zostawiły z wielkim niedosytem biegowym. gdyby mnie dźgnęło ze dwa tygodnie wcześniej, to jeszcze trafiłoby na okres, kiedy czułam wyjątkowy jak na siebie ogólnoustrojowy zmęcz. pisałam już wcześniej, że w nowy rok weszłam dość zmulona - treningi co prawda wychodziły mi dobrze i przynosiły dużą satysfakcję, ale poza tym fizycznie czułam się tak sobie. teraz nie mogę się doczekać powrotu do biegania, bo ostatnie treningi były świetną zabawą. boję się tylko, czy nie wypadnę bardzo z tego 'obiegu'.. dziwnie mi jest wstawać i nie łapać od razu azymutu na wychodzenie na trening. dziwnie i niefajnie. jak się nie zmęczę, to nie mogę myśleć, spać i w ogóle nic nie mogę. poranne niewychodzenie biegać jest koszmarne. ale.. co mnie nie zabije, to oprócz tego że mnie ..zdenerwuje, to może i mnie wzmocni..? w gruncie rzeczy powinnam się cieszyć, że to nic super poważnego, w końcu podejrzewano zmęczeniowe złamanie albo chociaż naderwanie mięśnia. nie byłoby to przecież wyjątkowo dziwne biorąc pod uwagę stosunek mojej objętości treningowej do treningowego stażu. wtedy przerwa w trenowaniu byłaby znacznie dłuższa i znacznie rozleglejsza.. teraz co prawda właściwie nie robię nic, czego nie robiłam podczas normalnego treningu, ale łudzę się, że może mi się tylko tak wydaje i podczas innych treningów dowalam sobie mocniej kupiliśmy drążek rozporowy do podciągania, taśmę do ćwiczeń Theraband i po trzech dniach hardkorowego treningu obwodowego stwierdziłam, że tym naprawdę można sobie porządnie dosolić. byłam zaskoczona siłą i lokalizacją zakwasów na moim ciele dziś jeszcze doszła nam nowa zabawka - poduszka sensomotoryczna. pierwszy króciutki test wykazał, że na początek mogę zrobić na niej przysiad i koślawą jaskółkę, więc teraz będę sobie wymyślać różne śmieszne rzeczy do zrobienia przy jej pomocy (a raczej przy jej utrudnieniu ).
mogę już podsumować biegowy kilometraż stycznia: imię jego... SZEŚĆ.
to o jakieś czterysta mniej, niż bym się spodziewała.. czuję z tego powodu wielką i głęboką rozpacz, ale próbuję sobie przetłumaczyć, że przecież nigdzie mi się nie spieszy.
zwłaszcza, że entezopatie nie biorą się z powietrza - awaria musiała rodzić się przez jakiś czas, aż się w końcu urodziła.. gdyby jeszcze trochę poczekała, to mogłaby się objawić na przykład zerwanym ścięgnem, yyy...
a propos 'się nie spieszy' - przy okazji zdałam sobie sprawę z jednej bardzo ciekawej kwestii - rzecz, którą mam zdecydowanie do remontu, czyli podejście do trenowania i obierania celu tegoż. zazwyczaj ludzie trenują dużo, bo chcą osiągnąć szybciej (i/lub) lepsze efekty swojego treningu, które mogą zweryfikować na zawodach. ja natomiast - o losie - lubię trenować dużo pomimo świadomości, że może to spowolnić weryfikowalny w wyścigu efekt. wielkie UPS - jestem zapatrzona w cel, jakim jest realizowanie planu treningowego. uprawianie sztuki dla sztuki - w dluzszej perspektywie przydaloby sie troche to zmienic. tylko.. jak?
no, to by było na razie na tyle. na koniec jeszcze podsumowanie ostatniego pełnego cierpień i ascezy tygodnia:
- rowerem terenowo 90 km + 4h stacjonarnie (moja Myka ma zmienione opony i nie moge jezdzic na niej na trenazerze, wiec krece na Wojtkowym Authorze. Author jest na mnie troche przyduzy, ale ma turbo naped - odczuwalnie jezdzi sie na nim jakos tak bardziej gladko, a jednoczesnie jestem w stanie mocniej rozkrecic tetno. 'spokojne rowerowanie' zmienia swoj sens w zaleznosci od roweru, na ktorym działam. na Myce faktycznie jestem w stanie sobie pedałowac i w spokoju czytac ksiazke, na Authorze przezywam chwile zwatpienia a po zejsciu z roweru po poltorej godz. czuje wate w nogach jak po dobrych biegowych interwalach).
- basen x2
- silki w sumie prawie 9h - moc, siła i zakwasy domowy trening stacyjny z uzyciem hantli, gum, drazka, maty i lawki do cwiczen naprawde daje rade. zwlaszcza jesli trwa poltorej godziny nie liczac przerw pomiedzy seriami
no.. to zaczynamy kolejny męczeński tydzień. mam nadzieję, że teraz to już z górki..
- ioannahh
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1309
- Rejestracja: 20 cze 2010, 20:27
- Życiówka na 10k: 39:46
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: sopot
- Kontakt:
moj kilometraz biegowy nadal wynosi zeeeeroo, a pogoda wspolpracuje az za bardzo.. dzis juz zaliczylam apogeum cierpienia, dojechalam do domu ledwo zywa i wyjaca z bolu. nie wiem, czy jest tak az tak zle, bo obiektywnie jest gorzej, czy po prostu az tak strasznie mam tego juz dosyc i jestem tym zmeczona. w zeszlym roku lekarka ktora robila mi kapilaroskopie powiedziala, ze co roku to sie bedzie pogarszac i chyba niestety miala racje. chyba musze znowu poszukac jakiegos doktora, co mi przepisze cudowny srodek na niemarzniecie dloni. ostatnia proba nie byla zbyt udana i raczej nie wroze sobie sukcesu w tej materii, bo wszystkie lekarstwa na Raynauda powoduja rowniez obnizenie cisnienia, a w moim przypadku to byloby ekhm... pewnym problemem (lekarze zawsze sie smieja, jak mierza mi cisnienie: 'o, hahaha, rzeczywiscie nieżyciowe'
mialam nadzieje, ze w tym roku zimy nie bedzie.. i kontuzji tez nie.. swiat wystawia mnie na dosc ciezka probe
noga ma sie coraz lepiej, w srode zostala potraktowana prądami, w czwartek juz czula sie prawie zupelnie cudownie, dzis zamiast pradow dostala dlugi, niebieski japonski plaster, ktory mam trzymac na sobie ile sie da. wczoraj sobie pomyslalam, ze na upartego chyba moglabym juz biegac bez bolu - oczywiscie nie zamierzam tego robic, ale ta mysl mnie uspokaja. jeszcze w przyszlym tygodniu ide na rehabilitacje dwa lub trzy razy. bedzie dobrze, mam nadzieje.. Wojtek mi kombinuje jakies wielkie rewolucje w treningowych dzialaniach, nie moge sie doczekac choc tak dlugo juz nie biegam, ze az zaczynam sie bac, co to bedzie........
w miedzyczasie dowalam sobie tym, czym moge, czyli siłkowaniem na różne sposoby - 'zwykłe', obwodowe.. ostatnio dla urozmaicenia zapodalam sobie 'trening ze zmniejszanym obciazeniem' ale albo cos robilam nie tak, albo to zdecydowanie nie jest trening dla mnie - mimo wczesniejszego zrobienia ciezkich serii, malymi obciazeniami machalam i machalam i machalam i machalam.. az po dojsciu do stu powtorzen uznawalam, ze chyba dalsze machanie juz nie ma sensu... przerzucam ciezary na rozne sposoby, wisze na drazku, rozciagam theraband, usiluje zrobic jaskolke na poduszce sensomotorycznej, usiasc na dmuchanej pilce.. mam juz zakwasy w najdziwniejszych miejscach, teraz doszly jeszcze nowe cwiczenia ekscentryczne od fizjoterapeuty. alez bede ogolnie rozwinietym pakerem... lada dzien powinna dojsc do mnie jeszcze 3kg pilka lekarska - ale bedzie zabawa! (do pierwszego wybitego okna )
na basen w tym tygodniu nie uderzalam, gdyz ogarnela mnie watpliwosc, czy nie wroce z plywalni z zapaleniem pluc. do tego akurat w poniedzialek trafil mnie jakis obrzydliwy przezieb, we wtorek czulam sie fatalnie, w srode i czwartek troche lepiej, ale jeszcze wyraznie choro. mam nadzieje, ze to zostanie mi zaliczone jako coroczne chorowanie styczniowo-lutowe
dostalam oficjalne pozwolenie na masakrowanie sie na rowerze, więc posłusznie się masakruję plenerowo jest z tym pewien problem i rzeczywiscie poruszam sie na bicyklu jak najszybciej moge, ale bynajmniej nie dlatego, ze to fajny sposob na trenowanie zaprzyjazniam sie za to z trenazerem. w tym tygodniu wyjechalam juz piec i pol godziny, a taki trening stacjonarny to wiecej krecenia niz jazda w terenie... pobijam potwornie rekordy tetna, bo nigdy wczesniej nie mialam tak glebokiej potrzeby zmeczenia sie w ten sposob i traktowalam trenazerowanie raczej rekreacyjnie. we wtorek jezdzilam poltorej godziny, w tym pol godziny interwalowo minuta szybciej/minuta wolniej (za to na ciezszej przerzutce). w srode przed poludniem calkiem porzadnie sie zniszczylam i czulam prawie tak samo duza satysfakcje jak po szybszym bieganiu - godzina interwalow ze srednim tetnem 74% hrmax, maksymalnie.. 90% (180ud/min) po poludniu godzina spokojniejszego krecenia (srednio 63%). oby te rekordy intensywnosci wynikaly z generowania wiekszej mocy, a nie ze spadku ogolnej formy, co ujawni sie w bieganiu pewnie troche fazuje, ale.. no coz, tego dowiemy sie po powrocie do trenowania, ktore - mam nadzieje - nastapi juz niedlugo.
mialam nadzieje, ze w tym roku zimy nie bedzie.. i kontuzji tez nie.. swiat wystawia mnie na dosc ciezka probe
noga ma sie coraz lepiej, w srode zostala potraktowana prądami, w czwartek juz czula sie prawie zupelnie cudownie, dzis zamiast pradow dostala dlugi, niebieski japonski plaster, ktory mam trzymac na sobie ile sie da. wczoraj sobie pomyslalam, ze na upartego chyba moglabym juz biegac bez bolu - oczywiscie nie zamierzam tego robic, ale ta mysl mnie uspokaja. jeszcze w przyszlym tygodniu ide na rehabilitacje dwa lub trzy razy. bedzie dobrze, mam nadzieje.. Wojtek mi kombinuje jakies wielkie rewolucje w treningowych dzialaniach, nie moge sie doczekac choc tak dlugo juz nie biegam, ze az zaczynam sie bac, co to bedzie........
w miedzyczasie dowalam sobie tym, czym moge, czyli siłkowaniem na różne sposoby - 'zwykłe', obwodowe.. ostatnio dla urozmaicenia zapodalam sobie 'trening ze zmniejszanym obciazeniem' ale albo cos robilam nie tak, albo to zdecydowanie nie jest trening dla mnie - mimo wczesniejszego zrobienia ciezkich serii, malymi obciazeniami machalam i machalam i machalam i machalam.. az po dojsciu do stu powtorzen uznawalam, ze chyba dalsze machanie juz nie ma sensu... przerzucam ciezary na rozne sposoby, wisze na drazku, rozciagam theraband, usiluje zrobic jaskolke na poduszce sensomotorycznej, usiasc na dmuchanej pilce.. mam juz zakwasy w najdziwniejszych miejscach, teraz doszly jeszcze nowe cwiczenia ekscentryczne od fizjoterapeuty. alez bede ogolnie rozwinietym pakerem... lada dzien powinna dojsc do mnie jeszcze 3kg pilka lekarska - ale bedzie zabawa! (do pierwszego wybitego okna )
na basen w tym tygodniu nie uderzalam, gdyz ogarnela mnie watpliwosc, czy nie wroce z plywalni z zapaleniem pluc. do tego akurat w poniedzialek trafil mnie jakis obrzydliwy przezieb, we wtorek czulam sie fatalnie, w srode i czwartek troche lepiej, ale jeszcze wyraznie choro. mam nadzieje, ze to zostanie mi zaliczone jako coroczne chorowanie styczniowo-lutowe
dostalam oficjalne pozwolenie na masakrowanie sie na rowerze, więc posłusznie się masakruję plenerowo jest z tym pewien problem i rzeczywiscie poruszam sie na bicyklu jak najszybciej moge, ale bynajmniej nie dlatego, ze to fajny sposob na trenowanie zaprzyjazniam sie za to z trenazerem. w tym tygodniu wyjechalam juz piec i pol godziny, a taki trening stacjonarny to wiecej krecenia niz jazda w terenie... pobijam potwornie rekordy tetna, bo nigdy wczesniej nie mialam tak glebokiej potrzeby zmeczenia sie w ten sposob i traktowalam trenazerowanie raczej rekreacyjnie. we wtorek jezdzilam poltorej godziny, w tym pol godziny interwalowo minuta szybciej/minuta wolniej (za to na ciezszej przerzutce). w srode przed poludniem calkiem porzadnie sie zniszczylam i czulam prawie tak samo duza satysfakcje jak po szybszym bieganiu - godzina interwalow ze srednim tetnem 74% hrmax, maksymalnie.. 90% (180ud/min) po poludniu godzina spokojniejszego krecenia (srednio 63%). oby te rekordy intensywnosci wynikaly z generowania wiekszej mocy, a nie ze spadku ogolnej formy, co ujawni sie w bieganiu pewnie troche fazuje, ale.. no coz, tego dowiemy sie po powrocie do trenowania, ktore - mam nadzieje - nastapi juz niedlugo.
- ioannahh
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1309
- Rejestracja: 20 cze 2010, 20:27
- Życiówka na 10k: 39:46
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: sopot
- Kontakt:
pora na porcję smętów
przystawka - z dziesiątego lutego smęty z komentarzy
dotrwanie do wiosny będzie dla mnie większym osiągnięciem niż to łamanie czterdziestek i dwudziestek na biegowych trasach. mam teraz tak hardkorowe cwiczenia na twardość psychiki, że latem będę bić życiówki nawet biegnąc na rękach...
jeśli przeżyję tę zimę, to któraś z kolejnych w końcu mnie zabije. w związku z tym szukam możliwości wyjeżdżania stąd na parę miesięcy co roku. co prawda nie wyobrażam sobie możliwości tak-po-prostu usunięcia się w inne miejsce na świecie, bez Wojtka i bez psów, ale myśl o tym, że każda zima będzie dla mnie taka sama albo jeszcze gorsza zdecydowanie mnie przerasta. trzeba się nad tym poważnie zastanowić, na szczęście mam 'metę' w ciepłym kraju, to trzeba coś wymyślić ze studiami jeszcze..
na początku kontuzji rozpaczałam ciężko z powodu każdego kolejnego niebiegowego dnia i walczyłam, żeby 'jutro już móc biegać'. teraz.. chyba przyzwyczaiłam się do tego stanu, mój umysł dostał informację o permanentnej beznadziei i nie umiem sobie wyobrazić, że ta noga NIE boli. histeryczna złość i wola walki zamieniły się w głęboki i spokojn(iejsz)y smutek. ale nadal modlę się o to, żeby ta fataliza już się skończyła. i to nie tylko dlatego, że jak jeszcze trochę się porehabilituję to będę chyba musiała iść rozdawać ulotki na mieście albo wygrać wreszcie w tego totolotka..
gdyby ktoś mnie poinformował miesiąc temu, że nie będę mogła biegać przez tydzień, byłaby to wówczas dla mnie niewyobrażalna katastrofa. a oto nie biegam już miesiąc. i nawet boję się mieć nadzieję, że pobiegam za tydzień albo za dwa, bo znowu mogę się przeliczyć.
bałam się niebiegania, a teraz się boję powrotu do biegania. i dalszego niebiegania też się boję..
świetny ze mnie zawodnik, nie ma co. po raz kolejny zdaję sobie sprawę że gdybym poradziła sobie z głową, to wiele życiowych i biegowych problemów po prostu by zniknęło. i biegałabym znacznie lepiej..
życie mi próbuje przywalić ostro - ciekawe kiedy będę to wspominać z przymrużeniem oka.
łudzę się, że wyniosę z tej lekcji coś pozytywnego i pożytecznego, bo tak jak pisałam wcześniej - wiem, że świat mi próbuje dać szansę na ogarnięcie się w wielu kwestiach, na dostrzeżenie kilku rzeczy i tak dalej. ale myślę, że srogo się na mnie zawiedzie..
tyle się wokół mnie dzieje dobrego (choć lodowacenie stóp po pięciu minutach stania na przystanku autobusowym naprawdę odbiera radość życia), ale te dobroci nie działają wcale. latem, jak działam na baterie słoneczne (i mogę biegać..) nieprzyzwoicie cieszy mnie każdy dzień. a teraz.. uhm. no, jest źle.
hartowanie ducha trwa (o hartowaniu ciała nie wspomnę, bo ono to raczej zawsze na tym ucierpi). w okresie intensywnego biegania korzystam z trenażera w sposób raczej zrównoważony i spokojny, robię sobie głównie relaksacyjne przejażdżki, rzadko interwały - a jeśli już, to żadne wymyślne. a teraz.. hohoho. w zeszłym tygodniu wyjezdzilam dwanascie godzin, zazwyczaj interwałowo i zazwyczaj zaraz przed treningiem siłowym lub po nim (trzygodzinne kombosy to jest to). nigdy tak sobie nie dowalałam na rowerze, terenowe przejazdzki po sto kilometrów to przy tym bułeczka z masełkiem i miodkiem. prawdziwe dzieło zniszczenia. jako wyjątkowo niesiłowy długodystansowiec dużo więcej wysiłku muszę włożyc w to, żeby rozpędzić rower niż w to, żeby biec subiektywnie szybko. wymyślam sobie coraz bardziej bolesne interwały (dziś - 10min rozgrzewki, 15x2 minuty szybko z przerwami minutowymi, 15 minut spokojniej, 10x30sek bardzobardzo szybko z przerwami 30sek, 5 minut schlodzenia - razem poltorej godziny ze srednim tetnem 148 i maksymalnym 176. przy bieganiu mam tetno zdecydowanie wyzsze przy porównywalnej mordędze... ). pewnie w końcu znienawidzę ten trenażer. ciekawa jestem, jak te tortury przełożą się na bieganie. na pływanie zadziałały dosyć zaskakująco.. poczytałam sobie ostatnio w autobusach 'kraul metodą total immersion', poszłam sobie w niedzielę na basen, żeby popływać sobie tak jak zazwyczaj - a więc pięć żab, pięć kraula, potem zamierzałam pokombinować z deskami, z grzbietami i tak dalej, ale.. załapałam takie flow, że z poczuciem wielkiej swobody, lekkości i całkowitym komfortem popłynęłam sobie jeszcze pięćdziesiąt długości kraulem... wyszło więc 1500m w niecałe 45minut, w tym tylko 125m niekraulem podróże komunikacją miejską kształcą - następnym razem złapię się za teorię literatury, to może jeszcze w tym roku zrobię doktorat na polonistyce... a wybiegania? heh, myśl o dwóch i więcej godzinach biegania do niedawna mnie przerażała, a teraz marzę o takiej zabawie. i w ogóle o tym, żeby moje życie znowu było takie fajne, jak bywało..
przystawka - z dziesiątego lutego smęty z komentarzy
dotrwanie do wiosny będzie dla mnie większym osiągnięciem niż to łamanie czterdziestek i dwudziestek na biegowych trasach. mam teraz tak hardkorowe cwiczenia na twardość psychiki, że latem będę bić życiówki nawet biegnąc na rękach...
jeśli przeżyję tę zimę, to któraś z kolejnych w końcu mnie zabije. w związku z tym szukam możliwości wyjeżdżania stąd na parę miesięcy co roku. co prawda nie wyobrażam sobie możliwości tak-po-prostu usunięcia się w inne miejsce na świecie, bez Wojtka i bez psów, ale myśl o tym, że każda zima będzie dla mnie taka sama albo jeszcze gorsza zdecydowanie mnie przerasta. trzeba się nad tym poważnie zastanowić, na szczęście mam 'metę' w ciepłym kraju, to trzeba coś wymyślić ze studiami jeszcze..
na początku kontuzji rozpaczałam ciężko z powodu każdego kolejnego niebiegowego dnia i walczyłam, żeby 'jutro już móc biegać'. teraz.. chyba przyzwyczaiłam się do tego stanu, mój umysł dostał informację o permanentnej beznadziei i nie umiem sobie wyobrazić, że ta noga NIE boli. histeryczna złość i wola walki zamieniły się w głęboki i spokojn(iejsz)y smutek. ale nadal modlę się o to, żeby ta fataliza już się skończyła. i to nie tylko dlatego, że jak jeszcze trochę się porehabilituję to będę chyba musiała iść rozdawać ulotki na mieście albo wygrać wreszcie w tego totolotka..
gdyby ktoś mnie poinformował miesiąc temu, że nie będę mogła biegać przez tydzień, byłaby to wówczas dla mnie niewyobrażalna katastrofa. a oto nie biegam już miesiąc. i nawet boję się mieć nadzieję, że pobiegam za tydzień albo za dwa, bo znowu mogę się przeliczyć.
bałam się niebiegania, a teraz się boję powrotu do biegania. i dalszego niebiegania też się boję..
świetny ze mnie zawodnik, nie ma co. po raz kolejny zdaję sobie sprawę że gdybym poradziła sobie z głową, to wiele życiowych i biegowych problemów po prostu by zniknęło. i biegałabym znacznie lepiej..
życie mi próbuje przywalić ostro - ciekawe kiedy będę to wspominać z przymrużeniem oka.
łudzę się, że wyniosę z tej lekcji coś pozytywnego i pożytecznego, bo tak jak pisałam wcześniej - wiem, że świat mi próbuje dać szansę na ogarnięcie się w wielu kwestiach, na dostrzeżenie kilku rzeczy i tak dalej. ale myślę, że srogo się na mnie zawiedzie..
tyle się wokół mnie dzieje dobrego (choć lodowacenie stóp po pięciu minutach stania na przystanku autobusowym naprawdę odbiera radość życia), ale te dobroci nie działają wcale. latem, jak działam na baterie słoneczne (i mogę biegać..) nieprzyzwoicie cieszy mnie każdy dzień. a teraz.. uhm. no, jest źle.
hartowanie ducha trwa (o hartowaniu ciała nie wspomnę, bo ono to raczej zawsze na tym ucierpi). w okresie intensywnego biegania korzystam z trenażera w sposób raczej zrównoważony i spokojny, robię sobie głównie relaksacyjne przejażdżki, rzadko interwały - a jeśli już, to żadne wymyślne. a teraz.. hohoho. w zeszłym tygodniu wyjezdzilam dwanascie godzin, zazwyczaj interwałowo i zazwyczaj zaraz przed treningiem siłowym lub po nim (trzygodzinne kombosy to jest to). nigdy tak sobie nie dowalałam na rowerze, terenowe przejazdzki po sto kilometrów to przy tym bułeczka z masełkiem i miodkiem. prawdziwe dzieło zniszczenia. jako wyjątkowo niesiłowy długodystansowiec dużo więcej wysiłku muszę włożyc w to, żeby rozpędzić rower niż w to, żeby biec subiektywnie szybko. wymyślam sobie coraz bardziej bolesne interwały (dziś - 10min rozgrzewki, 15x2 minuty szybko z przerwami minutowymi, 15 minut spokojniej, 10x30sek bardzobardzo szybko z przerwami 30sek, 5 minut schlodzenia - razem poltorej godziny ze srednim tetnem 148 i maksymalnym 176. przy bieganiu mam tetno zdecydowanie wyzsze przy porównywalnej mordędze... ). pewnie w końcu znienawidzę ten trenażer. ciekawa jestem, jak te tortury przełożą się na bieganie. na pływanie zadziałały dosyć zaskakująco.. poczytałam sobie ostatnio w autobusach 'kraul metodą total immersion', poszłam sobie w niedzielę na basen, żeby popływać sobie tak jak zazwyczaj - a więc pięć żab, pięć kraula, potem zamierzałam pokombinować z deskami, z grzbietami i tak dalej, ale.. załapałam takie flow, że z poczuciem wielkiej swobody, lekkości i całkowitym komfortem popłynęłam sobie jeszcze pięćdziesiąt długości kraulem... wyszło więc 1500m w niecałe 45minut, w tym tylko 125m niekraulem podróże komunikacją miejską kształcą - następnym razem złapię się za teorię literatury, to może jeszcze w tym roku zrobię doktorat na polonistyce... a wybiegania? heh, myśl o dwóch i więcej godzinach biegania do niedawna mnie przerażała, a teraz marzę o takiej zabawie. i w ogóle o tym, żeby moje życie znowu było takie fajne, jak bywało..
- ioannahh
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1309
- Rejestracja: 20 cze 2010, 20:27
- Życiówka na 10k: 39:46
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: sopot
- Kontakt:
trochę smętów - choć wreszcie nie takich zupełnych - z wczoraj (klik).
podsumowanie tygodnia jest takie, ze wyjechalam 11.5h na trenazerze plus 140 km rowerem. dwa baseny i duuuzo silkowania.
chyba pierwszy raz w tym roku udalo mi sie pocisnac wycieczke rowerowa po mojej ulubionej petli. dwadziescia piec kilometrow szczescia i wzmozonej produkcji endorfin, a potem.. pietnascie km wielkiej meczarni wiatr powodowal efekt podjazdu na Agrykole. masakra. jakbym jednak pojechala na te druga petle, co zamierzalam zrobic do momentu wyjechania na te najgorsza droge pod wiatr, to chyba bym potem nie dojechala do domu
jutro idę na rehabilitację i pierwszy raz będę mogła powiedzieć, że czuję wyraźną poprawę!!!
boli, ale już nie TAK.
nawet najbardziej problemowy do tej pory test bolesnego miejsca nie jest juz taka przykroscia. a dlugo bylo tak niedobrze, ze bolala mnie sama mysl o tym.
dostrzegam swiatelko w tym dlugim i obskurnym tunelu.
robi sie coraz cieplej, snieg i lod poszly precz juz chyba na dobre (oby!), temperatury sa coraz przyjemniejsze..
starczy tego niebiegania!!!!!!
podsumowanie tygodnia jest takie, ze wyjechalam 11.5h na trenazerze plus 140 km rowerem. dwa baseny i duuuzo silkowania.
chyba pierwszy raz w tym roku udalo mi sie pocisnac wycieczke rowerowa po mojej ulubionej petli. dwadziescia piec kilometrow szczescia i wzmozonej produkcji endorfin, a potem.. pietnascie km wielkiej meczarni wiatr powodowal efekt podjazdu na Agrykole. masakra. jakbym jednak pojechala na te druga petle, co zamierzalam zrobic do momentu wyjechania na te najgorsza droge pod wiatr, to chyba bym potem nie dojechala do domu
jutro idę na rehabilitację i pierwszy raz będę mogła powiedzieć, że czuję wyraźną poprawę!!!
boli, ale już nie TAK.
nawet najbardziej problemowy do tej pory test bolesnego miejsca nie jest juz taka przykroscia. a dlugo bylo tak niedobrze, ze bolala mnie sama mysl o tym.
dostrzegam swiatelko w tym dlugim i obskurnym tunelu.
robi sie coraz cieplej, snieg i lod poszly precz juz chyba na dobre (oby!), temperatury sa coraz przyjemniejsze..
starczy tego niebiegania!!!!!!