yhm, a więc.. trwam w stanie niebiegowym
(żale z wtorku - klik)
chyba gorzej nie jest, moze troche lepiej, ale.. wcale nie jestem pewna.
zastanawiam sie, czy mocno utrudniam sobie powrot do formy basenowaniem, rowerowaniem (bardzo, ale to bardzo umiarkowanym) i spacerowaniem (chodzac z psem staram sie poruszac tak, zeby nie bolalo - dziala niezle, ale wygladam ciekawie)... bardziej juz unieruchomic sie nie moge. i tak juz ograniczam sie wyjatkowo mocno. rozsadniej byloby w ogole nie ruszac ta noga bez wyraznej przyczyny i umotywowanego rozsadnymi argumentami powodu, ale.. takie rzeczy to tylko w Erze. nalogowiec rozsadku nie slucha, a ja jestem totalnym, calkowitym, stuprocentowym biegowym nałogowcem. łatwiej się przyznać do takiej ogólnie postrzeganej za zdrową słabości, ale zdaję sobie sprawę z tego, że moje podejście raczej oddala mnie od myśli o poważnym, profesjonalnym trenowaniu.
zazwyczaj jak tylko otwieram rano oko, myślę sobie, że czeka mnie kolejny fantastyczny dzień, zazwyczaj rozpoczęty treningiem. i jeszcze nie zdarzyło mi się mieć fatalnego treningu w pełnym tego słowa znaczeniu. nawet jak się umęczę, wywieje mnie do szpiku kości, zamoczy deszczem, ubłoci, osnieży - jestem szczęśliwa i usatysfakcjonowana. jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się wrócić z treningu i przyznać, że nie wykonałam tego, co miałam w planie (no dobra, przypominam sobie jeden wyjątek - w Wigilię miałam robić trzydziestopięciosekundowe przyspieszenia - zrobiłam je, ale były mało efektowne, bo na drodze było lodowisko - zamiast przebieżki miałam przejażdżki

).
no a teraz.. uhm. weekend był koszmarny, a po nim przyszedł podobnie koszmarny tydzień... ciężkie to dla mnie dni. jedyne, co mogę robić z zupełnie czystym sumieniem, to rzucanie ciężarami na sto różnych sposobów. do wczoraj włącznie pakowałam w 'klasyczny' sposób, dziś zrobiłam sobie trening obwodowy. miałam wielką nadzieję, że uda mi się tym choć trochę zmęczyć, więc nie miałam litości i ułożyłam sobie obwód złożony z piętnastu ćwiczeń, który powtórzyłam cztery razy

w sumie półtorej godziny porządnego wycisku (nie licząc 3 min. przerw między obwodami). fajne to było i mam nadzieję, że jutro chociaż będzie z tego trochę zakwasów...
wczoraj główną nadzieją na umęczenie był basen (25m). w czterdzieści minut zdołałam zrobić pięć żab, 4x (kraul, same nogi a w rękach deska, same ręce kraulem a w nogach deska, ręce żabą w nogach deska, kraul, 'strzałka', grzbiet, dwie żaby), na koniec jeszcze trzy żaby i osiem (dziesięciu nie zdążyłam

) krauli samymi łapami. taki usystematyzowany 'wypływ' pozwolił mi wyjątkowo na zliczenie przepłyniętych basenów, których wyszło więc 52 długości.
to jest dobry moment na zapytanie: czy ktoś zna jakiś ciekawy sposób na trenowanie, który nie wymaga zaangażowania prawej.. prawego.. no, górnej części prawego uda? odkryłam, że mogę bez bólu podskakiwać obunóż, więc jeśli będę w krańcowej desperacji, to mogę sobie poskakać na skakance.. ale z chęcią przyjmę alternatywne rozwiązania

dodam, że dysponuję ławką do ćwiczeń, hantlami, piłkami gimnastycznymi i (teoretycznie, bo gdzieś zaginęła) rozciągliwą taśmą. planuję też czym prędzej zakupić drążek
przez te ostatnie dni udało mi się już nadrobić połowę zaległości pracowo-szkolno-różnosprawowych, ale i tak nie czuję się spełniona. delikatnie mówiąc. na domiar złego ilość pracy gwałtownie mi się skurczyła, bo skontuzjował się pies, którego szkolę. jedynie pogoda ze mną współpracuje.. próbuję sobie wmówić, że nie ma lepszego momentu na chwilę odpoczynku (fuj) od biegania - jest zimno, szaro, paskudnie, wietrznie, śnieżnie, skończyłam właśnie cztery (no, trzy i pół) miesiące trenowania z trenerem i rozpoczynam ponownie trenować pod okiem Wojtka. a do tego mam sesję. no dobra, ten ostatni argument był nietrafiony

mam wrażenie, że moja sesja jest łatwiejsza niż normalny tok semestru na studiach typu medycyna czy prawo. w sumie to nawet jestem o tym przekonana

właśnie udało mi się zaliczyć kolejny przedmiot, na którym ani razu się nie zjawiłam, na ocenę wyższą niż państwowa trója. nawet byłoby mi z tego powodu trochę wstyd, ale.. w sumie mam na kierunku sporo takich ludzi, którzy siedzą i uczą się nocami (..Chryste, czego?). poza tym - przecież nie próżnuję

wszystkie znaki na niebie i ziemi mówią, że jestem skazana na trenowanie

obawiałam się, co to będzie, jak pojedziemy do Belgii i będzie trzeba więcej czasu spędzać na uczelni (bo mniej niż to ma miejsce obecnie już się chyba nie da) - mogę zatem porzucić swe obawy

ale tak z przyzwoitości dodam jeszcze, że naprawdę lubię moje studia - i to wcale nie tylko dlatego, że są takim pasmem przyjemności i laby
wracając jednak do kwestii biegowych.. tamto wyżej to tylko takie gadanie. ani trochę nie czuję się pocieszona. strasznie chce mi się biegać. w poniedziałek oprócz paskudnego bólu naciągniętego mięśnia czułam też ogólnoustrojowy power, który zresztą coś mnie nie opuszcza i przez resztę dnia. moje przyzwoite i rozsądne chodzenie spać w okolicach godziny dwudziestej trzeciej powoli staje się wspomnieniem, bo jednym 'treningiem' (ani dwoma) nie jestem w stanie się zmęczyć, a jak się nie zmęczę to siedzę i kombinuje..
a, o ironio, tak mi się ostatnio cudnie trenowało! w nowy rok weszłam jakaś taka zmęczona - zimą? treningiem? raczej właśnie.. treningiem zimą. latem działam na baterie słoneczne, teraz brak mi tych długich ciepłych dni..
w drugą niedzielę stycznia zrobiłam bieg ciągły - pierwszy nie samotny, który jednocześnie był ostatnim treningiem z Trenerem. bardzo się ten trening różnił od moich poprzednich ciągłych - był stosunkowo krótki, nie za szybki, z odpoczynkiem pomiędzy częścią zasadniczą a truchtaniem. no i w towarzystwie

też pierwszy raz biegałam ciągły nie 'zaraz po przebudzeniu'

- zawsze jest tak, że wstaję, delikatnie się ogarniam, zjadam szybkie 'coś' - zazwyczaj ze dwa wafle ryzowe z wiejskim serkiem i dżemami/nutellami i po tym od razu mogę wyjść biegać, co też czynię. każda porządniejsza szamka wymaga przynajmniej z dwóch godzin odczekania przed treningiem, więc najbardziej lubię trenować z samego rana

także.. bardzo był inny ten ostatni ciągły, dzięki czemu zostawił mnie w przekonaniu, że nie taki ten ciągły okropny

zdecydowanie ten typ treningu wywoływał u mnie trochę napięcia. ale cieszę się, że to biegałam, bo satysfakcji też przyniosło mi to niemało
od poniedziałku 9.01 znowu jestem podopieczną trenerskiego oka Wojtkowego

ustaliliśmy, co będziemy dalej robić, biegało mi się doskonale - aż do czwartku.. lubię ten Wojtkowy trening, jest taki strasznie.. mój - a to powoduje, że raczej nie spinam się niepotrzebnie i nie ciśnieniuję na myśl tego, co mam zrobić. zazwyczaj te treningi są dla mnie wyzwaniem, do których podchodzę optymistycznie. no, czasami zdarzają się wyjątki - tak jak ten trening pod koniec lata, po którym padłam na twarz na agrykolską murawę

gdybym na jakichś zawodach dała z siebie tyle, co na tamtym treningu, to chyba sama bym się mogła przestraszyć wyniku...
no, w sumie to przypominam sobie wiecej takich sytuacji, kiedy na ostatnich nogach i z płucami w gardle biegałam w kółko po tartanie i miałam ochotę (lecz sił nie miałam) krzyczeć do stojącego obok ze stoperem Wojtka, że chyba go Chrystus opuścił i niechby sobie tak sam spróbował tego treningu i poczuł to co ja

- ale suma summarum.. tę naszą letnią współpracę wspominam nad wyraz pozytywnie. zwłaszcza, że przyniosła pożądany efekt. zwłaszcza, że wszyscy wokół tak strasznie krzyczeli, że robimy głupoty, trenujemy beznadziejnie i w ogóle zaraz zacznę się cofać w rozwoju
tym większy jest mój niedosyt i bieganiowy głód.. podobają mi się te środki, którymi zamierzamy zmierzać do celu. jestem w wygodnej sytuacji, bo Wojtek ma wobec mnie określone cele, a ja się przy tym świetnie bawię i największym mym pragnieniem jest dalej się rozwijać. BIEGAĆ!!!!