Puma wychodzi na żer
Od kilku dni ładowałem akumulatory psychiczne czytając co tylko popadnie o Maratonie Warszawskim. Mimo, że miałem biec w Biegu Olimpijskim na skromne 8 km to „brało mnie” jakbym był maratończykiem. Noc z piątku na sobotę spokojna. W sobotę zakończenie przygotowań do biegu. Sprawdzenie pakietu, przypięcie numeru do koszulki firmowego teamu, wymiana baterii w footpadzie i byłem gotowy.
Oczywiście noc przed biegiem była trudna. Na nic tłumaczenie, że to 8 km nie maraton, że już treningowo przebiegłem tę trasę – długo nie mogłem zasnąć, a jak już zasnąłem to po 3 godzinach znowu zacząłem się snuć do mieszkaniu. Jeszcze chwilę "przykimałem" i budzik zadzwonił na 6-tą.
Teraz wszystko na spokojnie by nie podbijać bębenka – skromne śniadanie, odwodnienie i nawodnienie. W końcu dresik na grzbiet i wychodząc cichutko przekręcam kluczyk w zamku by nikogo nie obudzić. Kilka pięter w dół i do samochodu.
Już z samochodu SMS-uje do Mamy czy mogę jednak do niej rano wpaść. Miałem to zrobić po biegu. Mieszka koło Łazienek, po drugiej ich stronie w porównaniu z Miasteczkiem Biegowym na Agrykoli. Świetne miejsce by zostawić samochód i rzeczy, których nie chcę zostawiać w depozycie. To też dobra miejsce na czas po biegu – prysznic, 2-gie śniadanie, kawka. Taka tymczasowa „baza”.
Parę minut po 7-ej ruszam przez Łazienki w stronę Mety Maratonu. Na miejscu ostatnie przygotowania: próby mat odczytujących chip-y, próby mikrofonów itp. Po miasteczku snują się pierwsi biegacze. Pojawiają się też Spartanie (znajdziecie ich z pewnością na zdjęciach z maratonu) jeszcze w strojach cywilnych, ale z gotowym rynsztunkiem. Przechadzam się po miasteczku i odnajduje najważniejsze miejsca. Nie byłem na innej imprezie tego typu, ale wszystko wygląda na bardzo profesjonalnie zorganizowane. Zaskakują namioty firmy medycznej, w której czeka łącznie kilkadziesiąt stołów do masażu (a podobno masaż zaraz po biegu nie jest najlepszym pomysłem).
Patrzę kto jeszcze będzie biegł Olimpijski. Widzę trzech młodziutkich, chudzielców, ale widać, że to już nie amatorzy. To pewnie nasz biegowy „narybek”.
Słyszę swoje imię. To koleżanka z firmowego Teamu. Ona debiutuje w Maratonie. Jest już w pełnej gotowości do biegu. Zbliża się czas zbiórki naszej drużyny – idę, więc do męskiej przebieralni. Tu relacje na pewien czas się urywa…
Już gotowy oddaje rzeczy do depozytu i truchtem wspinamy się z koleżanką w stronę startu. Pod koniec przechodzimy do marszu by się zbytnio nie sforsować – w końcu ona ma jeszcze ponad 42 km przed sobą.
Koło Ogrodu Botanicznego zbiera się nasza drużyna, choć nie w pełnym składzie. W pośpiechu robimy grupowe zdjęcie, na środku trasy, pod Kancelarią Premiera, bo wystartowały już Maratonki z elite (tradycyjnie kilkanaście minut przed głównym startem maratonu). Koło nas rozgrzewają się chłopaki z męskiej elity – rozpoznaję Marcina Chabowskiego.
Czas na rozgrzewkę. Ku mojemu zdziwieniu główny animator drużyny, doświadczony biegacz, serwuje nam rozciąganie. Z ociąganiem się rozciągam

Czas iść na start. Powoli dołączają do nas zagubienie koledzy z Biegu Olimpijskiego.
Po chwili zaskoczenie: dziewczyny z elity właśnie przebiegają koło nas, czyli kończą 5 km pętlę przez centrum Warszawy. Już?!! Niezłe są…
Maraton ruszył i nasza grupa Biegu Olimpijskiego powoli przesuwa się w stronę startu. Jeszcze parę zdań speakera o gwiazdach biegnących w naszym biegu i ruszamy. Wydaje mi się, że jestem strasznie z tyłu. Że przede mną prawie cała grupa. Powoli się rozkręcam i powtarzam sobie, żeby nie dać się ponieść emocjom. Staram się biec swoim tempem. Chciałem biec na tętno, ale to nie ma sensu. Już na starcie adrenalina wyśrubowuje je na niebotyczny poziom. Co dziwne nie czuję tego specjalnie w czasie biegu. Postanowiłem biec na tempo. Ciekawe czy foot-pad jest rzeczywiście tak dobrze skalibrowany jak myślałem?
Na 2 m przed wymalowanym na jezdni napisem 1km zegarek mi pika, że przebiegłem pierwszy kilometr. Znaczy się wszystko w porządku i tempo tylko ciut lepsze niż zakładałem, ale skoro dobrze się czuje to, czemu nie. Zbliżam się do 2 km i zegarek znów cicho pika niemal równo z napisem na jezdni. Tempo OK. Przynajmniej to mam z głowy.
Niespodziewanie coś zaczyna mnie ćmić z lewej strony pleców. Nerka? Zaczyna mi być sucho w gardle. Tego jeszcze nigdy nie miałem. Czyżby nie kolano, nie oddech, ale nerka miała mnie wyeliminować z trasy? Biegnę dalej licząc, że przejdzie i po kilkuset metrach przechodzi.
Zaczynam zauważać ciekawe zjawisko. W zasadzie nikt mnie nie wyprzedza za to ja wyprzedzam całkiem sporo biegaczy. Kontroluje tempo, ciut za mocno, więc zwalniam. To mój pierwszy bieg, chciałbym go spokojnie ukończyć.
Kolejna przykra niespodzianka na 3-cim i 4-tym km zegarek mi pika kilkadziesiąt metrów przed odmierzonym punktem. Czyli biegnę nie za szybko, ale za wolno! Postanawiam jednak nie szaleć. Teraz trochę przyśpieszam, ale w zasadzie to się gubię i kompletnie przestaje kontrolować tempo. Rozglądam się, co się dzieje. Przede mną wciąż duża (za duża?) grupa biegaczy. Wzdłuż trasy sporo kibiców, przechodniów, zagrzewających do biegu. To naprawdę miłe. Zbliżamy się do końca blisko 5km pętli. Gdzieś tutaj powinni być moi kibice – Mama i Brat. Zanim ich wypatrzę, wśród kibiców rozpoznaję Panią Od Angielskiego w szkole moich bliźniaków. Wołam i macham do niej. Rozpoznaje mnie, (choć ledwie się znamy) i macha do mnie – ciekawy czy bliźniaki dzięki temu zapunktują?
Biegnę dalej. Widzę już swoją Grupę Wsparcia, ale oni nie widzą mnie. Macham do nich jak szalony i w końcu już i oni mi machają. Nie czas na odpoczynek jeszcze 3 km do mety.
Wcześniej postanowiłem skorzystać z „wodopoju”, ale próba picia wody z kubeczka w czasie biegu to „masakra”. Udaje mi się złapać 2 łyki. Reszta ląduje na mnie lub na asfalcie.
Przed sobą widzę logo firmy, znaczy kolega z drużyny. Postanawiam, że będę się go trzymał a nawet wyprzedzę. Zbiegamy Belwederską. Gdzieś wyczytałem, że przy krótkich zbiegach można, by nie stracić tempa, biec lekko pochylonym do przodu jakby się miało zaraz wywrócić na twarz. O dziwo to działa, „łykam” paru biegaczy, a kolana nie dają o sobie znać.
Skręcamy i wbiegamy do Łazienek. Tu miałem przyśpieszyć, ale psyche mi lekko siadła i trzymam równe tempo. Mimo to muszę, co chwila zmieniać tor biegu by wyprzedzić tych, co biegną przede mną. Widzę, że wyprzedam też maratończyków. Może wyprzedzałem ich wcześniej, ale dopiero teraz zwracam na to uwagę.
Wybiegam z Łazienek. Jeszcze tylko 2 zakręty i będzie meta. Zastanawiam się czy Grupa Wsparcia zdążyła się przemieścić na metę. Są. Nie widzę ich, ale słyszę. Woluntariuszki rozdzielają nas na 2 grupy – Olimpijczycy na lewo, Maratończycy na prawo. Widać metę, daję pełen gaz. Patrzę na czas brutto. Nie jest źle, ale liczyłem na lepszy czas. Na treningu pobiegłem szybciej. Ciekawe, jaki będzie czas netto?
Za metą wkładają mi na głowę medal, a ja walczę o wyrównanie oddechu. Po chwili jest już OK. Wyplątuję chip z buta i wrzucam go do skrzyni pełnej chip-ów tych, co przybiegli szybciej niż ja.
W sumie jestem jednak szczęśliwy. Pierwsza biegowa impreza zaliczona. Dałem radę.
Jeszcze tylko rozciąganie, szybka sesja fotograficzna firmowej drużyny i przebieram się w „dresik”. Dzwonię do domu. Bliźniaki też już żerują. Wcześniej ustaliliśmy, że nie będę mi tego dnia kibicować bezpośrednio. Mieli „gościa specjalnego” w domu i nie chciałem ich odrywać od zabawy.
Z Grupą Wsparcia wracam na tymczasową „bazę”. Po drugim śniadaniu idę kibicować na trasę Maratonu. Ale to już osobna historia…