Oj, rzucił się Darek od razu na szerokie wody, a raczej na wysokie górki. Po jednorazowym wypadzie świątecznym rowerowym po półrocznej przerwie pojechał na trasę Trzebnickiego Maratonu Rowerowego
. Nie byłam tego świadoma, bo startowałam w jednej z początkowych grup startowych, a Darek miał się gdzieś przyczaić i przejechać tylko kawałek po płaskim korzystając z oznakowania trasy, wolnego czasu i ładnej pogody. Dojeżdżam i szukam na mecie Darka, ale go nie ma. Dzwonię. Nie odbiera. Dzwonię jeszcze raz, a on mi mówi, że jest na "kozie" (to taki słynny odcinek z podjazdem po płytach, ale w tym roku, w związku ze zmianą trasy (remont drogi dojazdowej do Trzebnicy), okazał się niczym w porównaniu z poprzedzającym go sztywnym podjazdem o nachyleniu 14%). Początek trasy faktycznie był płaski, wśród łąk i stawów, a przez to szybki. Potem zaczęło się marszczyć i trzeba było częściej zmieniać przerzutki aż brakowało koronek. Z innych atrakcji były jeszcze piękne widoki, bo pogoda dopisała: dominowały zieleń pół i łąk, biało kwitnące sady, żółte i pachnące pola rzepaku, piękne lasy i równiutko zaorane pola, a po drodze wioski z przydomowymi ogródkami z kwitnącymi na fioletowo bzami i czerwonymi tulipanami. Niewątpliwą atrakcją tej imprezy jest miejscami dziurawy asfalt przeplatany szosą o dobrej nawierzchni. Tegoroczne dziury na jednym ponad dwukilometrowym odcinku w lesie przebiły jednak dziury z lat ubiegłych. Modliłam się żeby mi tylko dętka nie strzeliła, ale Darek napompowal mi przed startem koła na kamień i dojechałam szczęśliwie. A defektów rowerów na trasie było co nie miara. Co chwilę komuś spadał łańcuch, albo co gorzej pękał, albo ktoś łapał gumę. Na szczęście przejeżdżający inni kolarze pomagali sobie. Szkoda tylko, że Trzebnica jest tak daleko, a dojazd z W-wy, zwłaszcza w piątkowe popołudnie przed weekendem majowym, zajmuje tyle czasu. Pobiliśmy absolutny rekord - 9 h, tak, że w biurze zawodów pojawiliśmy się dawno po regulaminowym czasie.