kolejny maraton
liczyłam, że pomimo zmęczenia będę miała lepszy wynik niż ostatnio, przewidywałam 5:10- 5:12
ale wyszło idealnie co do minuty jak miesiąc temu- 5:29
na pierwszych pętach miałam miłe towarzystwo, czas szybko leciał, poza przerwą na kibelek, a konkretnie na krzaki
tak więc pierwsze trzy kółka (pętla 4km) zrobiliśmy po 28 minut, na 3. dodatkowe 3 minuty stracone na krzaczki; później już 4.- 30', 5.- 31', 6.- 33', 7.- 33'
po 5. pętli, czyli po połówce, mój organizm ewidentnie stwierdził, że wystarczy
ale walczyłam, zależało mi na całości
na 8. miałam już naprawdę dość, biegnąc je zastanawiałam się, czy nie zejść, tak bardzo miałam dość, to kółko zajęło mi 34'
ale najgorsze było 9.! miałam taką jazdę, jakoś dziwnie wszystko zaczęło do mnie docierać, sporo szłam, bo bałam się przewrócić, byłam jak naćpana- miałam własny świat z zupełnie innym czasem i przestrzenią, chociaż były odcinki gdzie bardziej kontaktowałam i wtedy truchtałam, ale i tak ta pętla zajęła mi 40'
chciało mi się już płakać ze zmęczenia, pytałam czy mamy kogoś na rowerze, bo po prostu bałam się biec sama, może najmądrzej byłoby zejść z trasy, i to już dawno temu, ale przecież ja walczę do końca... ostatnia pętla, okupiona łzami zwątpienia i ogólnej porażki, zajęła mi 37'
najwięcej czasu traciłam na punkcie żywieniowym, była tylko woda mineralna i gorąca herbata, której nie dało się od razu pić i trzeba było chwilę poczekać, żeby dało się ją przełknąć, poza tym ciastka i banany
po raz pierwszy od dawna jadłam banany na biegu, ciastka może fajne, ale mi nie służyły- słodkie to to i bezwartościowe tak naprawdę, żałowałam że nie mam żadnego izo, gdybym miała powerade na pewno byłoby lepiej, przebiegłam na samym powerade tyle maratonów i nigdy mnie nie zawiódł
tak więc dmuchając na herbatę i coś wcinając traciłam po ok 2-3 minuty na punkcie, cienkie plastikowe kubki utrudniały marsz z wrzątkiem, więc czekałam przy stoliku aż da się je złapać
po biegu był bigos, miałam już na niego taką ochotę, cieszyłam się, że się posilę i wzmocnię....
gdy przybiegłam na metę nie było już niczego- maty pomiaru czasu były zwinięte, punkt sprzątnięty, namiot właśnie rozbierali, ledwo zdążyłam wyciągnąć swoje rzeczy z niego
wzięłam rzeczy i poszłam stamtąd, przepełniona goryczą i jakimś żalem
przebrałam się na wietrznym przystanku, cała byłam mokra, bo cały bieg siąpiło, taka upierdliwa mżawka
pojechałam do domu wyprowadzić psa a później do sauny wygrzać się i ukoić
w trakcie biegu, gdy kończyłam 5. kółeczko, ktoś inny kończył 7., co zapowiadał spiker, to się uśmiechnęłam i mówię "ło, to ja dopiero 5. zrobiłam" i się śmieję, na co usłyszałam "jak biegasz tak masz" od organizatora wypowiedziane w taki sposób, jakbym dopuściła się jakiejś zbrodni
zrobiło mi się przykro, nie wspominając że po prostu zabolało
ale w końcu, to bieg dla wszystkich....