10.10.2010r.
XI POZNAŃ MARATON ( mój pierwszy

)
Do Poznania pojechaliśmy z Jackiem już w sobotę po śniadaniu, zostawiając domu na łasce i niełasce naszych dzieci, pełni nadziei, że będzie jeszcze stał, gdy wrócimy.
W biurze zawodów odebraliśmy pakiety starowe, zameldowaliśmy się hotelu i ponownie pojechaliśmy do Areny, bo bardzo chciałam poznać biegaczy z forum biegania.pl. Niestety, nie udało się.... Szukaliśmy grupy biegania na EXPO, gdy ci okupowali stolik na pasta party. Tam nawet nie zajrzeliśmy, przewidując, że makaron będzie z mięsem, a mięsa nie jemy...
W końcu strasznie głodni postanowiliśmy ruszyć "w miasto". Skończyło się na pizzy w Multikinie i "Piranii" w 3D.
Pizza znośna, film - straszny gniot.
Wieczorem udało mi się skontaktować z Piterem i umówić na wspólny start.
Pogoda, jaka była w dzień maratonu już chyba wiecie. Pitera wypatrzyłam bez problemu ( słuszny wzrost, czerwona czapeczka Ferrari). Potem poznaliśmy Alexię i jej męża. Chwila rozmowy i czas było ruszać na start.
Wystrzał startera i ....przez dwie minuty na zmianę szliśmy i staliśmy. Wreszcie minęliśmy linię startu i zaczęliśmy biec. Najpierw w tłumie, potem nieco luźniej. Było super. Kilometry szybko mijały, Piter kontrolował czas , opowiadalismy kawały. Ok. 23 km z pola widzenia zniknął mi mój osobisty mąż. Potem okazało się, że musiał pojść " w krzaczki" i nie udało mu się nas dogonić. Do 28 km dziwiłam się, że tak fajnie mi się biegnie, a ok. 30 km. zaczął się mój mały horror. Wszystko zaczęło mnie boleć, przed oczami tańczyły kolorowe zygzaki a nogi zamieniły się ołowiane kołki. No i jeszcze perspektywa 12 km biegu.... Piter wiedział co się dzieje. Przeszliśmy w marsz. Coś tam zjedliśmy. A ściana rosła..... Alexia za moją namową ruszyła do przodu sama, a Piter .... nie chciał się za żadne skarby odczepić. On był moim osobistym pacemakerem, ja jego osobistą marudząca kulą u nogi. Nie pomagały żadne prośby. Jasna cholera, ciągle tylko powtarzał, że obiecał, że mnie do mety dociągnie, że mu na czasie nie zależy, że zaraz poczuję się lepiej. Wpychał we mnie batoniki, izotoniki i wodę i jeszcze dźwigał banana na wypadek, gdybym miała paść na trasie a do punktu odżywczego byłoby daleko. W sumie niewiele pamiętam z trasy między 30 a 40 km poza cudnymi wizjami, że oto siadam sobie na krawężniku, obok mnie przebiegają inni biegacze, a ja mam w d.... ten cały maraton. Trochę szliśmy, trochę truchtaliśmy.....
Po 40 km rzeczywiście poczułam się lepiej i stało się jasne, że do mety dotrę. Nawet wykonałam jako taki finisz i parę osób wyprzedziłam. Na metę wbiegliśmy jednocześnie. Potem medal i można było usiąść.
Jacek dobiegł kilka minut za nami, bardzo szczęśliwy.
Zajęłam zaszczytne 2922 miejsce z czasem 4:38:26 netto. Możne nie do końca tak miało być, ale JESTEM MARATOŃCZYKIEM!
Na mecie spotkaliśmy Alexię ( świetny czas, gratulacje!), jej mężą ( ten to wykręcił czas!) i Gifa, co to też zrealizował swoje założenia. Potem tylko szybki przysznic w hotelu i powrót do domu.
Przed snem wzięliśmy profilaktycznie po tabletce p/bólowej.
11.10.2010r.
The day after....
Rano, niestety, trzeba było wstać i pojechać do pracy. Nie było lekko. Dobrze, że ludzkość wymyśliła środniki p/ bólowe
W tym miejscu chcę bardzo podziękować Piotrowi za cierpliwość i bezinteresowną pomoc w czasie maratonu. Ja bym na jego miejscu na pewno sie poddała.... Przeze mnie to był jego najwolniejszy w życiu maraton. Jeszcze raz wielkie dzięki Piter!
Pozdrawiam też wszystkich, którzy towarzyszyli mi w moich przygotowaniach do maratonu i czytali cierpliwie moje wypociny, dodawali otuchy itd. Fajnie pisze się ze świadomością, że ktoś chce to czytać.
Mój pierwszy maraton przeszedł do historii. Nie wiem, czy będą następne. Na razie zrealizowałam zakładany cel i muszę dobrze wypocząć. Za kilka miesięcy kończę 43 lata. Może wtedy wymyślę jakiś nowy cel. W końcu życie trzeba zmieniać, bo inaczej jest nudno.