Biegam. Poniedziałek i wtorek po maratonie było ciężko. W środę już przestałam się kurczowo trzymać ścian i poręczy przy schodzeniu ze schodów. W sumie cały ten czas chciało mi się biegać, tylko mięśnie odmawiały posłuszeństwa. W czwartek pobiegałam. W zasadzie pobiegałam, to za duże słowo. Potruchtałam. Powolutku i malutko. Nie było łatwo, bo mięśnie ciągle były zmęczone, ale było w sumie przyjemnie. Założyłam koszulkę z maratonu i byłam strasznie dumna, że wszyscy mogą ją poczytać. Chociaż pewnie i tak nikt nie zwrócił na nią uwagi .
Przyspieszyłam. W nogach nie ma ognia i ciągle są niewypoczęte, ale bieg bardzo przyjemny. Nadal w koszulce z maratonu. Szkoda, że jest nieco za duża. Niby najmniejszy rozmiar, ale chyba się skurczyłam. Podczas biegania długich dystansów, mogę się poodparzać.
Jak już dobiegałam do domu, to mijałam trzech lub czterech młodych mężczyzn. Skomentowali: "o, z maratonu wraca". A jednak tę koszulkę ktoś czyta .
Jechałam dziś z dziećmi do wiejskiego domku teściów. Po drodze w jednym miejscu muszę uważać, bo nigdy nie jestem pewna, gdzie skręcić. Tymbardziej, że ciągle się tam zmienia.
-Dziewczynki, bardzo proszę, bądźcie na chwilę cicho, bo skupić się muszę.
-Dobra, zamykam buzię. A jak będę chciała otworzyć, to cię uprzedzę. I jeszcze powiem, jak będę znowu zamykać. I otwierać. O! Koza. Mama, czy mała koza, to kózka? A mała krowa to cielaczek? Kózka i cielaczek tam były. Dwie kózki. I kury. Pewnie się ze sobą ożeniły. Kogut? Nie było koguta. Dobra, dobra już jesteśmy cicho...
Trzy sekundy później.
- O! biały dach. Biały dom z białym dachem. Już drugi taki. I czerwone dachy i brązowe. O, i niebieski. A my jaki mamy dach? Mama, chciałabym mieszkać w domku. Wiem, że nie możemy. Ale jak będziesz dorosła, to będziesz mogła robić wszystko, co będziesz chciała. Jak się mąż zgodzi. I myszkę będziesz mogła mieć. Chyba, że mąż będzie uczulony na myszki. Mama, jaką sukienkę do ślubu będę miała? Ja chcę myszkę! Myszkę! I królika! I chomika! I żółwia. A w zasadzie jednego żółwika i dwie żółwiczki. I ślimaki. Fuj! niecierpię ślimaków! Wolę nietoperze. Będziemy hodować nietoperze? A jak nietoperze latają? A polecimy do Australii? Bo ja mam już plan na taką wycieczkę. Zwiedzimy Tasmanię. Tam są takie śmieszna diabełki. I wyspę z pingwinami. A dlaczego Grenlandia jest największą wyspą, skoro Australia jest większa? Pojedźmy na jakąś wyspę. Koło Szwecji jest dużo wysp. Pojedźmy na jedną, albo na wszystkie. Mama, a pamiętasz, jak byliśmy w Szwecji? Byliśmy w cyrku. Nie, nie w cyrku w czymś innym. A pamiętasz, jak byliśmy w cyrku. I Kamilkę spotkaliśmy. I pan miał takie długie skarpetki. Mama, chcę się nauczyć żonglować. Mama, a za ile dni miną dwie godziny? Mama, a wiesz...
Udało mi się skręcić w odpowiednim miejscu...
Moje dzieci tak mają bez przerwy. Słowotok od przebudzenia, do zaśnięcia. I czasem przez sen również. Stereo. James Joyce mógłby im buciki wiązać.
Po całym takim dniu z dziką radością oddaję się wieczorkiem bieganiu. W samotności, cichutko i powolutku odzyskuję równowagę psychiczną.
Długo zastanawiałam się nad nowym celem. Początkowo myślałam o poprawieniu szybkości. Myślałam o złamaniu 50 min na 10 km. Znalazłam plan na stronie (http://bieganie.pl/index.php?show=1&cat=19&id=422), ale jakiś dziwny on jest. Już na pierwszym treningu trzeba przebiec 3x1km w tempie 4:48/km. Jakbym była w stanie tak szybko biegać, to bym bez problemu przebiegała 10 km w 50 minut. Nie potrzebowałabym planu. Tak więc odpuszczam. Wynik może przyjdzie z czasem.
W związku z tym, że latem gorzej mi się biega, bo nieznoszę jak jest gorąco, postanawiam biegać bez planu. Spróbuję zachować cztery treningi w tygodniu, ale biegać będę tyle, by sprawiało mi to radość. I tak szybko, by się dobrze bawić. Czyli będę raczej człapać niż biegać, ale przynajmniej będę szczęśliwa. A jakiś konkretny plan, to zrobię znowu zimą.
Pobiegam też trochę na zawodach. W najbliższym czasie będą to: Półmaraton Dąbrowski, dyszka w Skawinie, Półmaraton w Rudawie, 15 km w Niepołomicach. No, i pewnie 2 km na zawodach szkolnych w szkole mojego męża. Najbardziej boję się tego właśnie biegu. W zeszłym roku to on dał mi najbardziej w kość. A wypada wypaść dobrze (w zeszłym roku byłam czwarta ).
Dziś nieco szybsze człapanie. Ach, jak ja lubię tak człapać.
Dziś w pracy toczyła się rozmowa, na temat aktywności fizycznej. I doszłam podczas niej do wniosku, że gdyby mnie ktoś zapytał (tak przez zaskoczenie), czy lubię sport. Odpowiedziałabym, że nie, skądże. Lubię siedzieć i czytać książki, i rozwiązywać krzyżówki, i podczytywać różne fora internetowe. Absolutnie nie jestem typem sportowca. I naprawdę tak myślę i czuję. Jednak fakty temu przeczą. Długie wyprawy rowerowe, rolki i maraton rolkowy, bieganie. Sprawiam wrażenie osoby kochającej sport. I tak mnie ludzie podobno odbierają. Dziwny jest ten dualizm... A może wcale nie ma dualizmu, tylko ja się zmieniłam i jeszcze tego nie zauważyłam?
Godzinka z hakiem w deszczu. Czysta przyjemność. Bez ironii. Człapanie z pogłębionym oddechem. Trochę zmęczona, ale nieodmiennie szczęśliwa zaraz po bieganiu i prysznicu poszłam do pracy. A tam kolejni studenci gratulujący maratonu. Miłe to jest. A najfajniejsze jest to, że niektórzy popychani przykładem sami przebąkują coś o bieganiu. Niedługo urośnie mi konkurencja .
I pobiegłam. Nie było to takie łatwe.
W drodze do Dąbrowy Górniczej (tak 10 km przed parkingiem) zorientowałam się, że nie wzięłam ze sobą portfela. A w portfelu miałam wszystkie dokumenty. Wrócić do domu się nie dało więc nic się nie odzywałam. Miałam nadzieję, że się uda. Na większości biegów nie zaglądają do dowodów. Tym razem tak nie było. Dowód osobisty był koniecznością. Pani przy stoliku odesłała mnie do kierowniczki. Ta powiedziała, że nie ma szans. W regulaminie jest napisane, że dowód musi być i niczego nie da się zrobić. Zdruzgotana wróciłam do samochodu. Wtedy włączył się mój mąż. Zaczął od pierwszego stolika i chciał poświadczyć moją tożsamość. Nie udało się. Potem poszedł do kierowniczki. Nie dało się. W międzyczasie pojawił się nasz znajomy i postanowili szukać dalej. Kierownik. Nie udało się. Sędzia. Nie udało się. Sędzina główna. Początkowo odpowiedź brzmiała "nie", ale panowie się uparli. Jako, że nie był to mój biegowy debiut i w świecie biegowym jakoś tam istnieję, to musiałam podać ze dwa biegi, w których brałam udział i zapisali mnie. Odebrałam pakiet startowy. Parę osób (nieznanych mi) zaczepiło mnie i pogratulowało. Mój mąż zrobił na mnie wrażenie. Myślałam, że go znam na wylot, a mnie zaskoczył. Jest najlepszym z mężów .
Sam bieg bardzo miły. Na wstępie założyłam sobie, że nie biję żadnych rekordów, tylko chcę się zmieścić w dwóch godzinach. Ustawiłam się razem z ssokolowem gdzieś na końcu i pobiegliśmy. Początkowo 5:40/km. Potem podobno nieznacznie przyspieszyliśmy. Do 10 km biegliśmy razem. Tam minimalnie przyspieszyłam i dalej biegłam już sama. Trasa bardzo malownicza. Pogoda ustabilizowana. Nie padało. Tylko ten wiatr w twarz przeszkadzał. Z zeszłego roku pamiętałam dość długi podbieg tuż przed 20 km i się do niego psychicznie przygotowywałam. Poszło nawet nieźle. Ale zaraz potem opadłam z sił. Od 20 km biegłam siłą woli i siłą rozpędu. Jeszcze kilka osób wyprzedziłam i raczej nie zwalniałam, ale łatwo nie było. Metę osiągnęłam gdy zegar wskazywał 1:57:04. Bardzo cieszę się z wyniku. To mój drugi czas w "karierze" biegacza. W zeszłym roku miałam tu 2:24:xx. Jeszcze dobrze oddechu nie złapałam, jak na metę wbiegł ssokolow. Też zmieścił się w założonych dwóch godzinach.
Potem pyszne jedzonko (szkoda, że tak mało ). I rozdanie nagród. Oczywiście niczego nie wylosowałam, chociaż blisko było. Natomiast mój mąż zajął szóste (nagradzane) miejsce w swojej kategorii wiekowej. Jestem z niego dumna .
Dziś bieganie z mężem.Postanowił się bowiem pooszczędzać i zwolnić. No, to ze mną zwolnił. Prawie szedł. Ale było miło.
Niestety dziś w Krakowie jest ciężka pogoda. Od rana zbiera się na burzę. Trzy krople spadły i dalej nic. Powietrze wilgotne, lepkie i duszne. Nie lubię takiej pogody. Z trudem łapię wtedy oddech. A to dopiero początek... Niemniej jednak nie zrezygnowałam z biegania. To mi już weszło w krew. Na tę chwilę życia, nie wyobrażam sobie niebiegania. Tak, tak, to już uzależnienie.
Idę zmienić komputer i wrzucę jakieś zdjęcie z ostatnich zawodów.
Jest i zdjęcie. Proszę zwrócić uwagę, jak ładnie nie spadam na piętę . Od jakiegoś czasu, coraz częściej mi się to udaje.
7:42 na km. To nie pomyłka. I nie spadek formy. Koleżanka, która trochę czasami biega (ostatni raz chyba w zeszłym roku w czerwcu), chce wystartować w Interrunie w Krakowie. W związku z tym chciała troszkę potrenować. A razem zawsze raźniej. Tak jak stałam poszłam z nią pobiegać. Całe szczęście na co dzień noszę wygodne buty, więc nic nie stało na przeszkodzie. Jedno kółeczko wokół Błoń w tempie koleżanki. Truchtałyśmy tak, jak ja zaczynałam. Aż trudno w to uwierzyć, jakie postępy od tamtego czasu zrobiłam. No, i A. też jest niezła. Od razu 3,5 km. Ma dziewczyna kondycję.
W sumie bardzo cieszy mnie to, że coraz więcej osób zabiera się za bieganie. Jedna koleżanka, druga, jakiś znajomy. Ciągle ktoś mi się chwali ile przebiegł. O ile wszyscy zdrowsi będziemy .
Zastanawiam się nad dzisiejszym treningiem. W sobotę zawody, więc może powinnam odpocząć?
Miała być życiówka. W najgorszym razie 55 min.
Trasa podobno łatwa.
Do Skawiny przyjechaliśmy z rana. Najpierw pobiegła Madzia - 200 m. Zajęła 4. miejsce. Była bardzo niezadowolona z siebie. Wiadomo, czwarte miejsce jest najgorsze. Ale jak się okazało, premiowane nagrodami były cztery pierwsze miejsca. Dumna Madzie powróciła do domu najbardziej obdarowana. Potem biegła Asia. Dystans dłuższy, bo 600 m. Asia jest malutka i nie biega zbyt szybko, więc była gdzieś tam w połowie stawki. Ale Asia biega pięknie! Jak ja bym chciała tak pięknie biegać. Jak się na nią patrzy, to ma się wrażenie, że tak sobie od niechcenia gdzieś podbiega. Jak sarenka. Fajne mam dzieci.
Około 14 babcia zabrała nasze pociechy i mogliśmy zająć się sobą. Przebieranie, depozyt, toaleta. Trochę mało czasu zostało na rozgrzewkę, więc jej prawie nie było. W drodze na start spotkałam Ssokolowa. Raula7 też widziałam, ale wtedy spieszyłam się na parking, żeby oddać dzieci, więc nawet nie pogadaliśmy. Z Ssokolowem ostatnio dobrze mi się biegło więc teraz postanowiłam też z nim zacząć. Niestety na starcie było tyle osób, że po wystrzale startera Szymon mi się zgubił. Ustawiłam więc sobie swoje tempo i pobiegłam sama. Po drodze, jak spojrzałam na zegarek, to okazało się, że nie włączyłam sobie stopera. Pierwszy kilometr przebiegłam więc w czasie mi nieznanym. Potem już sobie to monitorowałam. Gdzieś tam dogoniłam Szymona, ale miałam już wtedy swoje tempo, więc nie zwalniałam. Biegło się dobrze. Bywało ciężko, bo i trasa nie taka łatwa, jak to sobie wyobrażałam, ale twardo się trzymałam. Cały czas poniżej 5 min/km. Po szóstym km nieco zwolniłam i tak mnie to zdenerwowało, że następny kilometr zrobiłam w 4:40. Zawrotne tempo. Około 9 km zobaczyłam Raula7. Nawet go na chwilkę przegoniłam, ale żeby go zmotywować, poklepałam go po plecach. Wiedziałam, że to pomoże . Zebrał się w sobie i mnie wyprzedził. I pociągnął. W parku wyprzedziłam dzięki niemu jeszcze dwie, czy trzy osoby. I na metę wpadłam tuż za nim. W tym miejscu chcę cię Raul przeprosić, że zahamowałam na Twoich plecach. Na ostatnich metrach ścigałam się z jakąś dziewczyną i meta pojawiła mi się znienacka.
Ostatecznie uzyskałam czas 48:53(brutto). Sama w to nie wierzę. Wiedziałam, że jeszcze w tym roku złamię 50 min, ale nie spodziewałam się, że to już dziś. Raczej o jesieni myślałam. Jestem z siebie dumna.
I pobiegałam. Jak wychodziłam z domu, to już nie lało. Tylko coś tam siąpiło. Pierwszej kałuży nie zauważyłam. Potem było mi już wszystko jedno. Tymbardziej, że wielu z napotkanych kałuż, zwyczajnie w świecie nie dało się ominąć. Bieganie w wodzie po kostki też ma swoje dobre strony. Chłodzenie. Ubrałam się bowiem zbyt ciepło. W pracy strasznie zmarzłam i nie umiałam potem dopasować stroju. Na Błoniach trawa mocno namoczona. Miejscami widać duże kałuże. Rudawa wezbrana jak nigdy dotąd. Dobrze, że chociaż przestało padać. I z sufitu w pracy też przestało się lać.
Biegało mi się fajnie. I szybko. Ta szybkość wynikała z braku czasu. Byłam umówiona z koleżanką na herbatkę. A potem w większym gronie mieliśmy iść do kina. Gdy przyszłam do K., okazało się, że są tam moi najbliżsi przyjaciele. I same ulubione rzeczy do jedzenia. I ulubione kwiatki. Miałam przecież imieniny. Zupełnie o tym nie pamiętałam. W pewnej chwili T. (akordeonista) powiedział, że musi iść coś przećwiczyć i udał się do innego pokoju. Reszta towarzystwa wyszła na balkon. Zostałam sama i zaczęłam wsłuchiwać się w muzykę dobiegającą z sąsiedniego pokoju. Jakże wielkie było moje zdumienie, gdy w rytm muzyki popłynęły we mnie słowa. Kaczmarski. Niemożliwe... I dzika radość na balkonie, że się zorientowałam. T. wrócił i resztę koncertu miałam już w bezpośredniej bliskości. Kilka piosenek Kaczmarskiego odegranych na akordeonie. I to nie zwyczajnie odegranych nutka po nutce, tylko przepięknie z fantazją, polotem i ornamentami. Tylko dla mnie. I tylko ja słyszałam słowa, których nikt nie śpiewał. Po powrocie do domu okazało się, że w plecaku mam prezenty. W tym śliczną koszulkę z napisem: "biegnę więc jestem". Wzruszający był to wieczór. Dziś dowiedziałam się, że miała być jeszcze jedna atrakcja w postaci piosenek Kultu, ale gitarzysta utknął z zepsutym samochodzie po drugiej stronie Wisły.
Rano obudziłam się z bólem gardła. Nie poszłam więc do pracy, tylko zażyłam jakieś lekarstwa i położyłam się do łóżka. Po kilku godzinach obudziłam się zupełnie zdrowa, więc postanowiłam wykorzystać czas i pobiegałam. Biegało się bardzo przyjemnie. Wróciłam też do gimnastyki siłowej. Potem po dzieci i po rodziców na dworzec. Na dworcu znalazłam się o 18.20. Pociąg miał przyjechać o 18.31. Poszłam więc sprawdzić sobie, na który peron mam się udać. W żadnym rozkładzie nie znalazłam takiego pociągu. Stwierdziłam, że pewnie rodzice się pomylili i poczekam na jakieś komunikaty. O 18.40 zapowiadają pociąg z Gdyni do Przemyśla. Lecę na peron 1. Rodzice nie wysiedli. Dzwonię więc i okazuje się, że nadal jadą. Po chwili zapowiadają, że pociąg z Gdyni do Przemyśla jest opóźniony "o około 25 minut". Schodzę więc do tunelu i czekam. Nagle słyszę, że pociąg z Gdyni wjeżdża na peron 3. Biegnę tam. Mają jechać w wagonie nr 9, a tu wjeżdżają tylko dwa. Rodziców nie ma. Dzwonię. Są w pociągu. Jakaś alternatywna rzeczywistość? A może wsiedli do złego pociągu? Schodzę to tunelu, bo jest zimno. Jeszcze kilka osób jest tak samo zdezorientowanych. Kolejny komunikat o pociągu z Gdyni do Przemyśla. Tym razem peron 4. Są.
To jakieś gigantyczne nieporozumienie. W ciągu 10 minut na jeden dworzec wjeżdżają trzy pociągi w ten sam sposób zapowiadane. Ten drugi jechał tylko do Krakowa, ale to nie szkodziło, żeby zapowiedzieć go jako "z Gdyni do Przemyśla". Wszystkie zapowiadane jako "Inter Regio". Moi rodzice jechali "IC". W czasie, gdy powinien ich pociąg wjeżdżać na dworzec nikt słowem nie wspomniał o spóźnieniu (dopiero po kilkunastu minutach).
Jeszcze ja to nie miałam problemu, bo miałam kontakt telefoniczny z rodzicami. Ale był mężczyzna, który czekał na przesyłkę konduktorską. Wrzeszczał przez telefon na kobietę, że nie mam tej przesyłki, a ona mu wmawiała, że wysłała. I oboje mieli rację.
Dziś wychodzę po babcię. Jedzie tym samym pociągiem, co rodzice. Babcia nie ma telefonu, ale ja już wiem, co się dzieje na dworcu. Gdybym wczoraj czekała na babcię, to umarłabym z niepokoju, już na peronie 1.
Tak z innej beczki. Tata, który nie widział mnie od świąt stwierdził, że coś lepiej wyglądam. Jakby szczuplejsza jestem. Waga nadal stoi w miejscu, ale coś w tym jest. Jakby szczuplejsza jestem .
To był intensywny dzień. Przygotowania do niedzielnej pierwszej komunii Asi. Praca. Całe mieszkanie gości. Jednak na wieczór, aby złapać dystans, wyszliśmy z mężem na bieganie. Było przyjemnie. I jakie śliczne przebieżki mi wyszły. Z całą pewnością wszyscy, którzy na mnie zwrócili uwagę byli zachwyceni . Potem czekałam, aż mąż skończy swoje bieganie i w tym czasie się dokładnie porozciągałam. I powolutku wróciliśmy do domu.
Niestety, nie było idealnie. Znowu zaczęły się kłopoty z biustonoszem. Jak go kupiłam, to był fantastyczny. Potem, przy długim bieganiu troszkę mnie obcierał. Teraz obciera, nawet jak nie ma długiego biegania. Jakiś malutki, niemalże niewidzialny szew a obciera do krwi. Podczas maratonu miałam w tym miejscu przyklejony plaster, więc było dobrze. Ale to trochę niefajnie tak z plastrem na codzień chodzić ;(. Od jakiegoś czasu szukam czegoś lepszego, ale jakoś nie mogę znaleźć. Artykuł przeczytałam, może pomoże .
0 km biegania w butach sportowych.
Wiele kilometrów w butach na obcasach .
Najtrudniejszy dzień tego roku już za mną. Pogoda się udała, impreza się udała, dziecko szczęśliwe. Tylko moje nogi nie bardzo. Wieczorem czuły się gorzej niż w dniu maratonu. W trudem przeszłam od teściowej do domu. I niepisałabym o tym, gdyby nie to, że nadal jest nie najlepiej. Dziś boli mnie wszystko. I strzyka mi wszędzie. W biodrach, w kolanach i w kostkach. Bolą łydki i piszczele, i rozcięgna podeszwowe, i palce. Najbardziej martwią mnie te rozcięgna. Boję się powrotu kontuzji. Zastanawiam się, czy to wszystko rozbiegać, czy może odpocząć. Ciągnie mnie do biegania. Tymbardziej, że dziś na Błoniach zaczyna się Kwietny Bieg.
Pokręciłam. Kwietny Bieg zaczyna się jutro. Umówiłam się z koleżanką na Błoniach. Przyjeżdżam na rowerku, a tam A. mi mówi, że jakieś opóźnienia są i nie ma namiotu. Jak się okazało, to nie opóźnienia, tylko ja się pomyliłam. Widocznie miałam dziś nie biegać. Pospacerowałyśmy trochę, odprowadziłam ją do autobusu i wróciłam rowerkiem do domu. A potem wyszłam na rower z mężem. To znaczy mąż bez roweru. Postanowiłam mu potowarzyszyć w jego treningu. Mąż biega szybko, ale na rowerze to nie robi wrażenia. Mogłam pójść na rolki, to bym się zmęczyła. A tak, to musiałam kombinować. Jak było zbyt lekko, to hamowałam i cały czas pedałowałam. Ogólnie nie był męczący to trening, ale czuję się jak nowo narodzona. Przestało strzykać, przestało boleć, tylko jeden palec nadal lekko opuchnięty jest. Nawet miałam ochotę zsiąść z roweru i trochę pobiegać, ale powstrzymałam się.
A jutro startujemy na Błoniach ze sztafetą "A CO MI T(e)AM". W zeszłym roku pod inną nazwą zrobiliśmy 102 okrążenia. W tym roku musimy być lepsi .
Rodzice ciągle są u mnie. Mama zajmuje się wszystkim, a tata łazi. Wolniutko, ale całymi godzinami. Zna już Kraków lepiej niż ja. Myślę, że lepiej niż przeciętny krakowianin. Żeby mu się nie nudziło tak samemu, to stwierdziłam, że raz pójdę z nim. Tata wsiadł do tramwaju i pojechał na Salwator, a ja poszłam do pracy powiedzieć, że mnie nie ma i pieszo ruszyłam na spotkanie. Najkrótsza droga prowadzi przez Błonia. Udałam się więc w tamtym kierunku. Wiem, że chwilowo na fragmentach Błoń pływają kaczki, więc postanowiłam tę część ominąć i pójść trochę na około. Idę, sobie idę, myślę o moich pięknych, nowych, nieprzemakalnych butach. Trawa jest wilgotna i mnie bardzo cieszy, że buty dają radę. I nagle czuję, że do butów wpływa mi woda. Patrzę pod nogi. Okazuje się, że dookoła mnie rośnie piękna trawka a ja stoję w tej trawce, po kostki w wodzie. Przeskakuję więc na kępkę obok i nadal jestem po kostki w wodzie. Następna kępka - woda. Stoję na środku (chyba) wielkiej, niewidzialnej i głębokiej kałuży. Dookoła zieleń a pod zielenią woda. Podciągnęłam więc spodnie, żeby nie moczyć ich i ruszyłam przed siebie. Śliczne, nieprzemakalne buciki były dokładnie zatopione. Brodziłam w tej wodzie mając, mimo wszystko, ubaw po pachy. Gdy obok przepłynęły kaczki - roześmiałam się w głos. Wyszłam na asfalt przemoczona dokładnie. Najśmieszniejsze jest to, że w miejscu, przez które przechodziłam, mają w najbliższą niedzielę odbyć się zawody. Mam zaprawę .
W końcu dotarłam na spotkanie z tatą. Kupiłam suche skarpetki, założyłam na nogi woreczki foliowe i buty. Było mi całkiem komfortowo i sucho. Poszliśmy w kierunku Zakrzówka. Trochę popadał deszcz, pewnie żeby wyrównać stopień przemoczenia. Było przepięknie i bardzo miło, ale do domu wróciłam przemoczona, zmarznięta i zmęczona. Dobrze, że mama odebrała dziewczynki.
Wieczorem pojechaliśmy na Błonia. Zaczął się Kwietny Bieg, więc biegamy. Umówiłam się z koleżanką, która wolno biega, by trochę przy niej odpocząć. Niestety nie czuła się najlepiej więc nie stawiła się na spotkanie. Musiałam więc biegać z kolegą, który biega szybciej. Polecieliśmy jedno kółko. Drugie kolega chciał odpuścić, bo go kostka bolała. Jednak nie odpuścił. Chciałam zwolnić, potruchtać, by sobie krzywdy nie zrobił, ale nie chciał. Uparte stworzenie. Kilka razy zatrzymał się, by rozmasować, a ja w tym czasie bardzo zwalniałam. Na trzecie kółko nie miał już ochoty, więc pobiegłam sama. Swoim ulubionym tempem. Biegnę sobie z przyjemnością, gdy zaczyna dochodzić do mnie dźwięk kłapania. Kłap, kłap, kłap, kłap. Odwracam się. A tam M. Stwierdził, że nie chce mu się czekać i biegnie. No, to przyspieszyłam. I pobiegliśmy razem. Ostatnie 500 m było naprawdę szybko, bo M. chciał jak najszybciej skończyć. Przez te ambicje męskie, wyszedł mi całkiem mocny trening. Mocny i szarpany. Dziś biegnę z dziewczynami. One przynajmniej słuchają mnie, jak im mówię, że nie spieszenie się to podstawa.
Mój mąż wystartował z nami i zrobił w tym samym czasie cztery kółka. Nie zdołał nas na szczęście wyprzedzić. Mamy więc na koncie sztafety już 10 okrążeń Błoń.