mam dokładnie to samo
"dzisiaj spokojny bieg, może jakieś 58-60min/10km. Czysty regeneracyjny truchcik, zero wyciskania do dechy"
Taka teoria
W praktyce, kiedy poczuję wiatr we włosach pruję ile się da i wychodzi zwykle 51-52 minuty + ból łydek.
I tu mam pytanie
Do 5 km szło mi średnio- trzymałem to 5.40, ale bez żadnych rewelacji. Po przkroczeniu 6 km nagle dostałem "kopa" i jakieś 6-7 okrążeń km jechałem 4.30-4.40 bez wysiłku- nogi drałowały same a ja się dziwiłem co się dzieje. Po tych 2-3 km nogi mi zaciążyły i do mety walczyłem o 5.10/km
czy przyczyną tego stanu rzeczy?
Czy to "wina" zjedzonego posiłku węglowodanowego, (3 kawałeczki szarlotki

), który zaczął się intensywnie spalać się w tym momencie?