Mnie to interesuje, bo sam doszedłem do podobnych wniosków. Opierając się na liczbach: zauważyłem, że czy biegam zimą zakresy, czy nie biegam, to i tak wiosną komfortową dla mnie prędkością biegu ciągłego jest 3.35-3.30 przy długich zakresach. I znaczący wpływ na te prędkości miały jedynie włączone długie wybiegania i siła, która powodowała, że zakresy biegałem szybciej. Bieganie lub niebieganie zakresów zimą niczego zaś nie wnosiło.
Ja z pewnej perspektywy widzę, że miałem niesamowitego farta, że trafiłem do tego, a nie innego, trenera. Dzisiaj widzę, że to chyba jedyny facet w Polsce, z którym mogłem się dogadac w sprawach treningowych. Chodzi o to, że on nam niczego nie narzucał - zaczynając od spraw organizacyjnych, gdzie miał stoicki spokój (chce trenowac: ok, nie chce: też ok), aż do samego biegania. Nasz trening opierał się głównie na zabawach biegowych, gdzie trener nie narzucał nam prędkości, a kazał biegac na samopoczucie. To oznacza, że czasami były to odcinki biegane w tempie 3.50/km, czasami 3.00/km.
Było to zawsze coś szokującego dla innych trenerów i grup, gdzie zawodnicy łupali kolejne kółka na stadionie dokładnie w tym samym tempie. U nas trener mówił przed zakresem: "No, Marcin, na 3.40 trzeba by było zacząc..." A potem, jak miałem taką fantazję, leciałem koniec np. na 3.15. Nic nie mówił, gdy podkręcaliśmy rozbiegania (największe zarżnięcie na treningu zaliczyłem właśnie na rozbieganiu i zabawie biegowej). Nie gonił też do szybszego biegania, to w dużej mierze zależało od nas. Podobnie rozbiegania: ja lubiłem się np. zatrzymac, gdy czułem sie zmęczony i porzucac sobie szyszkami w drzewo, co przez innych zawodników było traktowane jak świętokradztwo.
Ale potem, gdy przyjechałem na kadrę, tamtejszy trener zajrzał w dzienniczek i mówi: "ja tu widzę same zabawy biegowe, skąd mam wiedziec, jak ty biegasz?" Inny spytał mnie kiedyś, jak szybko biegnę 2-minutówki. Ja na to, że na czucie. On zaś do mnie: No ale 600m to chyba granica przyzwoitości...? No więc starałem się pod jego okiem wykręcic tę granicę przywoitości i zaplułem się jak nigdy, męcząc fizycznie i psychicznie. A najlepsze było to, że ja na swoich filozoficznych metodach wykręcałem wtedy zdecydowanie lepsze wyniki niż konkurencja. ; )
Na kadrze skończyło się tak, że biegałem kontrolowany zakres na stadionie, to było zimą i miało byc po 3.40. "Konsylium trenerskie" (sami się tak nazwali) stwierdziło, że jak nie dam rady, to wypad z obozu. Problemem była moja kontuzja, bolał mnie wtedy kulszowy tak, że ledwo chodziłem. No ale w tym marcu, na mrozie (a tydzień wcześniej wróciłem z Hiszpanii) pobiegłem, zaczynając na złośc wolniej, a kończąc zdecydowanie szybciej, co strasznie ich rozzłościło i w końcu dostałem i tak "wypad", za buntowanie młodzieży
Ale wracając do tematu: czytałem oczywiście teksty z melanżu, ale zawsze jakieś wątpliwości się zalegną w głowie. Np. zastanawiam się, czy stosowałeś takie tradycyjne i w pewien sposób zdroworozsądkowe reguły, że np. dzień po długim rozbieganiu warto pobiegac jakieś krótsze przebieżki dla ożywienia? Czy był to żywioł na maxa, czyli biegananie tego, na co się miał ochotę?
Ja nienawidzę przerw między odcinkami w truchcie. No nie cierpię, wolę robic je o połowę krótsze, ale zatrzymac sie na chwilę, rozluźnic mięśnie. Kolejna herezja: też mam tak, że po II zakresie czuję się jakiś zmulony i ledwo podnoszę nogi, a wolne bieganie dawało mi potężny power. Dlatego nigdy nie sprawdzało się u mnie mierzenie zakwaszenia- niezmiennie wychodziło mi, że w ogóle nie jestem zmęczony, podczas gdy ja kończyłem zakres półżywy.
Ale zdarzało się, że na obozie wychodziłem na popołudniowy rozruch np. 4km i zasunąłem ostatni kilometr w ok. 3 minuty, na co inni trenerzy pukali się w głowę
