kurcze złapało i mnie... trudno się mówi
![oczko ;)](./images/smilies/icon_e_wink.gif)
ale dzięki temu można potrenować... głowę
Rozmawiam sobie ostatnio z przyjacielem, i ten opowiada mi o pasji swojego dziecka: piłce nożnej. Wstaje z piłką, cały dzień z piłką, kładzie się z piłką. A ulubionym serialem jest jakiś rysunkowy hit, w którym w pierwszej połowie przegrywają, potem podczas przerwy jest jakaś rozkmina i oczywiście potem wygrywają.
Słuchając tego, dochodzę do wniosku, że mam wiele wspólnego z tym dzieciakiem. Też budzę się ze sportem, cały dzień o nim myślę i zasypiam. I jak kontuzja zamyka mi pewien rozdział, to tak jak u tych rysunkowych piłkarzy w przerwie, zaczynam rozkminę: jak tu wygrać w drugiej połowie.
To, że nagle znajduję się w miejscu, gdzie zamiast sportu… nic nie ma i jak bardzo obsesyjne to jest, o tym pogadam sobie z terapeutą. Ale jak radzić sobie z kontuzją?
Tutaj mam już kilka swoich przemyśleń, z którymi postaram się z Państwem podzielić. I traktuję to też trochę terapeutycznie. Mam nadzieję, że podziała.
1. Perspektywa – wersja czarnej dupy.
Kontuzja przydarzyła mi się w dniu moich 52 urodzin. Znaczy odczuwałem, że się zbliża, ale dzień w którym po 300m rozgrzewki zrezygnowałem z kontynuacji treningu, to były właśnie urodziny. A najlepszym prezentem urodzinowym jaki w tym swoim sportowym uzależnieniu mogłem dostać, był przecież wymagający trening. Zamiast tego dostałem prezent w postaci kontuzji, która otworzyła przede mną wrota piekieł z szyldem nad nimi: „Achilles, Starcze”. I dopiskiem małymi literkami jak w umowie na dożycie: „achilles to kontuzja degeneracyjna organizmu. Jeśli nie zadbasz teraz, nigdy już nie będziesz biegał”. I perspektywa tego nie biegania, postawiła mnie do pionu. I to ostrego. Myślę, że kilka lat temu nie zastanawiałbym się ani chwili. Na 2 tygodnie przed maratonem, leciałbym do znajomego ortopedy z prośbą o wstrzyknięcie sterydu pod USG i jakoś bym zamknął rozdział pt. maraton ad 2023. Dopiero potem zabrałbym się za siebie. Jednak właśnie PERSPEKTYWA powoduje, że wyłączam takie myślenie. Nie interesuje mnie tu i teraz. Interesuje mnie co dalej. I to dużo dalej. Mając więc jakiekolwiek ryzyko, że kontuzja ta będzie się pogłębiać, gotowy jestem zamknąć sezon, porządnie się wyleczyć i zacząć wszystko na nowo. Po cichu oczywiście liczę, że 10 dni niebiegania będzie wystarczającą przerwą, jednak jeśli dobre USG pokaże jakiekolwiek uszkodzenia struktur, to bez żalu robię roztrenowanie. Tym bardziej, że źródłem kontuzji jest głupota
2. Ryzyk fizyk – i czy warto
Prowadząc warsztaty, podczas których zarządy przygotowują się do wdrażania zmian w swoich firmach, mam z uczestnikami pełno interakcji typu: „Marcin czy możemy mówić o tym, że planujemy…. Jak przewidzieć reakcje ludzi i czy nie wpłyną one destrukcyjnie na robienie celu/wyniku”. Nikt prawdopodobnie nie da takiej odpowiedzi. Do tego służy analiza ryzyka. Kiedy to, w BPS-ie do Frankfurtu, skręciłem drugi raz, tym razem drugą kostkę, to takiej analizy ryzyka nie popełniłem. Nie zastanowiłem się, jak dalece odbiega od pierwszego skręcenia procedura jaką sobie zafasowałem. Wieczorne sobotnie skręcenie, 3 tygodnie do maratonu, więc a priori założyłem, że nie ma innego sposobu, tylko okleić nogę i ryzykować ciężki trening na drugi dzień. Wtedy noga wytrzymała. Nie brałem pod uwagę alternatyw. Że może jednak pauza. Że może chociaż 3 dni. Przeciwzapalny, tejp, rozluźnianie stawu i jazda. Idiotycznie trzymałem się planu treningowego, który przecież swobodnie można by zmodyfikować przesuwając akcenty. Jasne, że byłoby trudnej je zrealizować w tygodniu pracy, ale udawałem wobec siebie i innych, że mam to pod kontrolą. Nie piszę tego w kontekście „co by było gdyby”. Raczej sam siebie ostrzegam na przyszłość. Zastanów się nad ryzykiem, jego krótko i długofalowymi konsekwencjami i potencjalną możliwością ich wystąpienia. Bo niewyleczenie kostki w moim przypadku, zaskutkowało tym, że Achilles przejął jej funkcję stabilizacyjną. I w pewnym momencie powiedział: „dość MKON” Takiej zdroworozsądkowej analizy mi ewidentnie zabrakło, bo zbyt mocno wciśnięty byłem w budowanie 99 percentyla swojej formy.
3. Zapominam o rzeczach, które rekomenduję w sMentoringu.
W sprawie 99 percentyla formy, mam do siebie jeszcze większą pretensję, niż… bieganie dzień po skręceniu. Wiem, że to, co było dla mnie źródłem wyników I części roku to m.in. czysta głowa. Jako „świeżak” w bieganiu, nie wiedziałem jak zareaguję na trening czysto biegowy, jak i w jakim tempie budowana będzie forma, no i oczywiście, jaki rezultat z niej wyniknie. Rzekłbym, że traktowałem się jako nieświadomego ignoranta, który ma jakieś benchmarki w głowie, ma jakieś doświadczenia, ale czeka na to, co los przyniesie. Jednym z elementów tej „luźnej głowy” było myślenie: „startuję na 100% w formie jaką obecnie mam, a ile jej jest, to się zobaczy”. Startowanie „życiówkowe” na 5 i 10km ma tę zaletę, że nie czekamy na ten jeden jedyny start, tylko w razie niepowodzenia w jednym tygodniu, możemy swobodnie zregenerować się i powalczyć za tydzień. Co de facto oznacza, że uczciwie przepracowawszy okres przygotowań utrzymujemy się pewnie gdzieś w 80 percentylu swoich możliwości. Maraton jest jedną szansą w danym okresie, więc (złudne) myślenie: „muszę trafić z formą akurat w ten dzień” powoduje dodatkowe bodźce stresowe. U mnie wdać to było bardzo mocno np. w kontekście wagi. Ależ stresowałem się, jak po powrocie ze Szklarskiej waga, z powodu „życia hotelowego” podskoczyła. Ciągle była niska (najniższa w karierze), ale podskoczyła. I bach bodzieć stresowy. Podobnie było z odczuwaniem formy. Nie czujesz luzu podczas biegania, a zbliża się start, znaczy nie masz pełni formy. Bach kolejny stresokamyczek do potencjalnej lawiny. Bo to nie tylko siedzi we łbie. Przede wszystkim to uruchamia jakieś potencjalne back up idiotyczne plany. A to może nie zjem, a to może pobiegnę więcej?
Dopiero rozmowa z Tomkiem o potencjalnych scenariuszach po feralnej niedzieli przypomniała mi, że 99% percentyl formy w danym dniu (startowym) to coś, do czego powinniśmy dążyć, a nie cel w kategoriach SMART. Czy robiąc 15:29 podczas biegu na Ursynowie byłem w szczycie formy? Na pewno nie odczuwałem tego na treninach. Ale zapewne byłem w jakimś plateau. Podobnie teraz. Jeśli noga pozwoli przygotować się do Walencji, to początek grudnia będzie jakimś poziomem. Ale ważniejsze jest konsekwentne robienie wszystkiego (dieta, trening, regeneracja), a nie udawanie, że możesz tak wszystko skontrolować, że akurat tego dnia będzie TOP. Bo to tę swobodę zbija.
Zacząłem od perspektywy, to i nią skończę. Jak w kwietniu 2020 wjechałem w przyczepę, to jedną z myśli, jaka nie pozwalała mi się załamać pomiędzy operacjami, była perspektywa właśnie. Wmawiałem sobie: mam 2 lata do M50. Cholernie dużo czasu. W tym roku dałem sobie WMÓWIĆ, że to już ostatni dzwonek, ostatnia szansa na rekord polski w maratonie. I stąd skłonność do ryzyka, stąd błędy i głupota. Teraz, siedząc na krześle przed kompem, wizualizuję je sobie jako łóżko szpitalne i używam tego samego zaklęcia. Ważniejsze są dla mnie rekordy polski M55, 60, 65 a może i świata niż siłowanie się ze swoim organizmem tu i teraz. Bo nie potrafię jednak sobie na razie wyobrazić, że tego sportu nie ma.