
Ale dla porządku, ta zakładka wyszła tak na 46' pętla tour de Wojkowa Kopa na rowerze i pies mnie pogryzł na 8,5km-trowej pętli biegowej.
Pies wabi się Misiek i jest bardzo sympatyczny.
Szkoda, że mnie napadł.
Nie zranił, widzieliście kiedyś psa wielkości cielaka, który napada, gryzie, a potem nawet nie ma skóry przetartej na przedramieniu? Pies należy do sąsiadów z pobliskiego lasu. Brytole, którzy kupili nieopodal dom i hodują konie. Dziwne, kto to widział konie hodować? Jeden koń nie ma oka, czyli pewnie jacyś aktywiści.
Ale nie biegowi, sądząc po sylwetkach...
Na tę okoliczność odkurzyłem swój angielski (właścicielka psa umie po polsku tylko „cieplaciam”) i …
Nieważne, wiecie, natknąłem się ostatnio na wiele haseł w stylu: „jak zacząć myśleć po angielsku... niemiecku... francusku... hmm … polsku.” To jest dla mnie dysonans poznawczy, podstawa niezrozumienia. Moje myśli na pewno nie są w żadnym języku, dopiero po ich „wyprodukowaniu” staram się je przetłumaczyć na język mówiony. Tłumaczenie jest zawsze niedoskonałe i czasem lepszy jest angielski (sajens, art) czasem francuski (liberte, resistąs), niemiecki (hebel, sztamajza), a czasem greka (agape, demos), co nie znaczy, że „język giętki” nie powinien starać się myśli oddać wiernie. Na moim portalu społecznościowym pojawiły mi się wpisy kolegów z Jordanii, takie arabskie żuczki, skorzystałem z tłumacza i urzeka mnie poetyckość arabskiego. Piszą o nieudolności ministra turystyki, jakby opisywali zachód słońca nad wydmą. O niektórych sprawach dobrze byłoby po arabsku porozmawiać. A moje myśli układają się w coś w rodzaju niedokończonego grafu, z wykresami, słowami-hasłami i schematami blokowymi, trochę algorytmopodonymi. Ten blog jest próbą ubrania mojego treningu w słowa polskie i stąd częste dygresje i wtrącenia.
W skład mojego treningu weszły również prace budowlane, zlecone w ramach spółki. Osiągnąłem nawet niezły wynik, 21h pracy ciągłej. Jest to doświadczenie ciekawe, acz wyniszczające.
Pojawił się też epizod z owsem. Pół tony przewalane, przesypywane, przewożone i ponownie przesypywane do mojego mikro-silosu.
Umówiony dostawca mi zawalił, musiałem z innego źródła zorganizować. Krótko mówiąc, akcja była. Plecy bolą.
Przy okazji zauważyłem ciekawą rzecz. Wdrukowane mam, że cokolwiek się od rolnika kupuję, to zawsze jest „worek do zwrotu” - płody rolne są na tyle tanie, że szkoda inwestować w nowe opakowania. Albo eko-jaja... „macie stare wytłoczki?” takie pytania często się słyszało. Obecnie powszechne staje się mniemanie, że zawartość opakowania jest na tyle cenna, iż nie warto powierzać ją zużytym (dziurawym) opakowaniom. Myślę, że całkiem niedługo, będziemy jeździć po żarcie bezpośrednio do producenta.
Z własnymi opakowaniami...
Sieć „dystrybutorów” jest w Polsce całkiem gęsta...
Czas kończyć wpis. Niedługo urlop dwutygodniowy. Jedziemy gdzieś w Pojezierze Drawskie. Muszę zadzwonić, czy tam asfalty są... kolarskie. Ola dzwoniła, z obozu, że nie ma siły, ale nie przez treningi, tylko od codziennego, dwukrotnego siodłania i rozsiodływania konia. Dobrze jej tak. Michał nie dzwonił. Nigdy nie dzwoni.
Księżyc tuż po nowiu, widać całego Procjona z Andromedą, Galaktyka na pewno tam jest, a gdy patrzę to nawet ją „widzę”, ale to chyba imaginacja. Jeśli dziś będzie czyste niebo, to się upewnię.
Nie wiem, czy do urlopu zrobię jakiś akcent biegowy. Mam dużo ziemi do rozplantowania - korytowanie pod stajnię. Tarcica gotowa ma być w tym tygodniu, do września w sztaplu ma czekać. Zobaczymy.